Czego nie robiłem w Kambodży

Dziwna to była wyprawa. Czego ja w Kambodży nie robiłem?!

Nie zaliczyłem ani jednej z dziesięciu największych atrakcji turystycznych tego kraju. Nie straciłem połowy cennego urlopu na wycieczkę do Siem Reap po to tylko, by zobaczyć świątynie Angkor Wat. W Phnom Penh, gdzie wylądowałem, nie skusiły mnie lokalne biura podróży, oferujące wycieczki na Pola Śmierci. Ominąłem nawet Foreign Correspondent Club w samym sercu miasta – lokal ponoć kultowy, choć wydaje się, że teraz już głównie na fali popularności podtrzymywanej przez Lonely Planet.

Stawiać tym wszystkim ofertom musiałem nieraz czynny opór! Wielu znajomych i przypadkowo napotkanych osób pytało jak to w ogóle możliwe, aby człowiek odwiedzał Kambodżę i pominął Angkor Wat i Pola Śmierci? Świadomie?! Skandal jakiś!

Co zatem na 9-dniowym urlopie w Kambodży robiłem?

Pozwalałem Kambodży, aby mnie zauroczyła. Chłonąłem każdą chwilę, każdy dzień.

A konkretniej? Odwiedzałem przyjaciół, poznawałem nowych ludzi. Przy okazji couchsurfingu obserwowałem, w jak nietypowych dla mnie warunkach niektórzy mieszkają i uczyłem się do nich adaptować. Doceniałem bezinteresowną gościnność. Czytałem poradnik, którego okładka obiecywała poprawę jakości życia. Dzień po dniu, rozdział po rozdziale, wprowadzałem te porady w życie.

Jeździłem rowerem pośród pól ryżowych. Znajomi z couchsurfingu zabrali mnie na jedną z ulubionych tras. Po drodze, na wioskach, spotykaliśmy dzieci, które na nasz widok wołały ‘hello’, a niektóre popisywały się tańcząc ‘gangnam style’. Wydostanie się rowerem z miasta w stronę pól ryżowych wymagało nie lada odwagi, uwagi i koordynacji ruchowej – pierwszy raz w życiu jeździłem na dwóch kołach po chaotycznych ulicach (i autostradach) Azji. Na początku było trochę stresu, ale w sumie okazało się to banalne. Bardzo płynny okazał się dla mnie ten uliczny chaos.

W czasie całego pobytu wystawiałem twarz i do słońca, i do deszczu. Była to akurat pora deszczowa i po raz pierwszy od bardzo dawna miałem okazję porządnie zmoknąć – jak się żyje od kilku lat na pustyni, to jest to niezła rozrywka! Ulewy, która złapała nas na rowerach na środku autostrady, długo nie zapomnę…

Żywność w Kambodży to interesujący temat – rolnictwo jest tam do dziś uprawiane w tradycyjny sposób, w związku z czym tutejsze świeże warzywa i owoce w innych miejscach na świecie wpadłyby w kategorie organicznych. Poza browarnictwem praktycznie nie istnieje tu przemysł spożywczy!

To chyba oczywiste, że codziennie raczyłem się pysznym khmerskim jedzeniem, zwłaszcza sałatkami z organicznych składników. Mniej oczywiste jest to, że przy kilku okazjach, skuszony przez przyjaciół, stołowałem się w wykwintnych restauracjach, których szefowie kuchni mają (lub mieli?) na koncie gwiazdki Michelina. Oczywiście z szerokim wyborem win do kolacji – Nederburg Pinotage z RPA to moje osobiste odkrycie z Kambodży właśnie. Fine dining w najlepszym wydaniu – za rozsądną cenę. Kto przyjeżdżający do Kambodży by się tego spodziewał?

Na koniec udałem się na Koh Rong, malowniczą wyspę, o której słyszeli nieliczni. Napiszę o tym już wkrótce.

Zdjęcia jak zwykle na picasa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.