Moje pierwsze kroki w Buenos Aires, czyli „mieście pomyślnych wiatrów”, były jednocześnie pierwszymi krokami w Ameryce Południowej. Był to przełomowy moment, gdyż tym samym domknęła się lista (zamieszkanych) kontynentów, które były do odkrycia. Nie spodziewałem się, że stanie się to tak szybko, ale to chyba dobrze – nadal twierdzę, że spontaniczność w podróżach i odchodzenie od utartych schematów to podstawa sukcesu.
Stolica Argentyny to fascynujące skrzyżowanie Madrytu, Rzymu, Paryża i kilku innych miast europejskich, co da się zauważyć w jej centralnych dzielnicach na każdym kroku. Oficjalnie jednak mówi się o Buenos Aires jako o „Paryżu Południa”. Jak na Latynosów przystało, przysłowiowa maniana też jest tam zauważalna, tyle, że niejako z większą intensywnością w porównaniu do południa Starego Kontynentu.
Obowiązkowym punktem programu był spacer po deptaku Florida i Lavalle, a także Plaza de Mayo, połączony z nieudaną próbą wmieszania się w tłum.
Potem przejażdżka linią A metra, która do dziś obsługiwana jest przez drewniane składy, co jest nie lada gratką dla turystów. Sieć podziemnej kolejki w Buenos Aires wybudowano w 1913r., co czyni ją najstarszą na całej półkuli południowej.
Nie obyło się bez wizyty w zamożnej dzielnicy Recoleta i wypicia cafe con leche w towarzystwie argentyńskich elit w jednej z klimatycznych kawiarni. W okolicy tej jest cmentarz, na którym znajdują się groby najbardziej zasłużonych obywateli Argentyny, w tym charyzmatycznej Evy Peron. Zaliczone.
W końcu wizyta w San Telmo – jednej z najładniejszych dzielnic Buenos Aires. Zachowana w secesyjnym stylu słynie przede wszystkim z niedzielnego targu staroci, który przyciąga mnóstwo turystów. San Telmo słynie również z pokazów tanga na ulicy. Wedle jednego z przewodników, większość par tańczy tam pod publiczkę, a dzielnica stała się w pewnym sensie metaforycznym muzeum tego tańca dla turystów. My takiego wrażenia nie mieliśmy.
Wybornie było pod względem kulinarnym. Na śniadanie przepyszne bułeczki i rogaliki – z marmoladą lub bez, ale koniecznie z dodatkiem dulce de leche – kremu karmelowo-mlecznego, który okazał się bardziej uzależniający od nutelli! W porze obiadowej pizza w argentyńskim wydaniu albo olbrzymie steki (zwłaszcza w wersji napolitana – z serem i szynką na wierzchu). Ślinka cieknie też na samą myśl o empanadach – pierożkach z najróżniejszym farszem – mięsem, warzywami, serem i cebulą, itp.
Na deser oczywiście lody – mówi się, że włoskie lody mogą konkurować tylko z argentyńskimi. Moje jednorazowe doświadczenie tezę tę potwierdza. Życie jak w Madrycie!
I ponad wszystko … wino. Z tej krótkiej wyprawy do Argentyny przywiozłem wiele wspomnień, ale najważniejsze z nich to zapach i smak dziesięciu gatunków wyśmienitych win, które dane mi było skosztować w sklepie Lo de Joaquin Alberdi. Oprócz wspomnień przywiozłem – raczkującą co prawda – umiejętność tych win oceniania.
Pierwsze koty za płoty. Do Ameryki Południowej wrócę, ale nieprędko. Ciągnie mnie do Azji, a konkretniej Dalekiego Wschodu. Przecież, gdyby przyjrzeć się dokładniej, oczy mam – jak na Europejczyka – nieprzeciętnie skośne. W ostatnich miesiącach było mi dane doświadczyć ponownie dzikiej Afryki, była również wyluzowana Australia, teraz doszła przepełniona „manianą” Ameryka Południowa. A jednak w głębi serca tęskniłem do moich „azjatyckich korzeni”.
I jak tu żyć, Panie Premierze?
Więcej zdjęć na picasa/google+