10 najbardziej spontanicznych wyjazdów

Od lat twierdzę, że moje podróże są zawsze spontaniczne, prawie zawsze zbyt krótkie, często szalone, a czasami wręcz nieracjonalne.

Oto zestawienie „Top 10” tych najbardziej spontanicznych. Były one możliwe nie tylko dzięki determinacji mojej, lecz także osób, z którymi podróżowałem. Jeśli miałeś w tym swój udział – dziękuję i gratuluję 🙂

10. Ups! Muszę wziąć urlop na żądanie…


9. Praktyka elastyczności: Przez KUL do SIN


8. Malediwy odkryte na nowo


7. Projekt SXM: marzenia definiowane spontanicznie

6. Wystawiony do wiatru na spontan: Tbilisi! Gruzja!!!


5. Dylematy uprzywilejowanych: Cypr


4. Weekendowy debriefing z załogą na Phuket


3. Déjà vu jak bumerang: na weekend do Perth


2. Tokio: na sushi i z powrotem

… i wreszcie na najwyższym miejscu podium …

 

1. Szczyt spontaniczności: czy da się leżąc w łóżku i piżamie zdążyć na rejs odlatujący za 60 min?


Moja pierwsza szalona podróż

Od lat twierdzę, że moje podróże są zawsze spontaniczne, prawie zawsze zbyt krótkie, często szalone, a czasami wręcz nieracjonalne. Od czego się zaczęło? Zanim zabiorę się do podsumowania ostatnich 10 lat moich podróży prezentuję nigdy niepublikowaną historię, którą niektórzy pewnie wrzuciliby do kategorii z horrorami, lecz dla mnie była inspiracją i dziś jest sympatycznym wspomnieniem.

Otóż pierwszym przejawem mojego wyjazdowego szaleństwa w trybie racjonalnym-inaczej była lotnicza podróż z Gdańska do Warszawy z czasów studiów. Mogło to być 40 min. bezpośrednim rejsem albo … Moją alternatywną opcję (dziś może powiedzielibyśmy, że nawet hipsterską) wspominam tym chętniej, gdyż ze względu na warunki pogodowe spędziłem w jej trakcie ponad cztery godz. na … autostradach na zachodzie … Niemiec.

Ryanair miał zabrać mnie wieczornym rejsem z Gdańska do Frankfurtu/Hahn, lecz wylądowaliśmy w Kolonii. Zgodnie z umową, w środku nocy przetransportowano nas autokarami na lotnisko w Hahn. W ten magiczny sposób czas oczekiwania na przesiadkę skrócił się z 8 do nieco ponad 5 godz. Stąd porannym rejsem Wizzair miałem wylecieć w kierunku Warszawy, lecz nieustępująca mgła spowodowała, że punkt wylotu zmieniono na … Kolonię. Do dziś jestem wdzięczny Wizzairowi, że opóźnił odlot, by pozwolić pasażerom na dojazd autokarami z Hahn. Mimo że w Warszawie wylądowałem z kilkugodzinnym opóźnieniem, byłem podekscytowany, że przeżyłem właśnie przygodę, którą będę mógł opowiadać przez lata.

Dziś uważam, że najlepsze podróże zaczynają się już zanim wyjdzie się z domu. Od lat gromadzę na to dowody i opisuję na tym blogu.

Zgubiłem paszport

Po powrocie z kolejnego weekendowego wyjazdu dostaję wiadomość, której tytuł oznajmia: znaleziono pański paszport o numerze … Wysłane przez biuro na lotnisku. Zastanawiam się o co im chodzi. Pewnie spam jakiś! Jestem o krok od przeniesienia wiadomości do kosza, ale numer paszportu się zgadza, więc (niechętnie) zaczynam drążyć w pamięci.

Dzień wcześniej szukałem w domu karty pokładowej z ostatniego lotu, by zapisać statystyki, ale jej nie znalazłem. Niby nic dziwnego, skoro nie zdążyłem się w pełni rozpakować. Pamiętam, że karta pokładowa była w paszporcie (jak zawsze), więc skoro jej nie mogłem znaleźć to …

CHOLERA! ONI MAJĄ MÓJ PASZPORT!!!!

Oto jak przyzwyczajenie do wieloletniej rutyny może człowieka zgubić, i to wraz z paszportem! I nawet nie zauważy!

Czas na zmiany?

P.S. Jestem niezmiernie wdzięczny załodze z mojego rejsu i służbom lotniskowym, które skrzętnie wykonały swoje obowiązki i przekazały zgubę do biura rzeczy znalezionych.

P.S.2 O paszportach, akcencie i tożsamościowych dylematach pisałem niedawno.

Misja Philly

Jak bardzo można rozciągnąć weekend w czasie i przestrzeni? Postanowiłem znaleźć odpowiedź organizując miniprojekt pod kryptonimem Misja Philly.
Philly, czyli Filadelfia – jedyne miasto w Ameryce, które można odwiedzić bez brania dnia wolnego, czyli w trakcie katarskiego weekendu właśnie. Brzmi szalenie? Być może. Ale czemu by nie spróbować?

Przygotowania

Wylot z Doha planowany na piątek tuż po północy. Lądowanie po całonocnym locie z samego rana, o 7 czasu lokalnego. Pogoda do lądowania: 18 st. w dzień, 9 st. w nocy, bezchmurne niebo, słonecznie, piękny dzień. Nic, tylko się pakować!

Ryzyko misji

Opóźnienie rejsu, nawet najdrobniejsze, przyczyni się do istotnego skrócenia pobytu (od przylotu do wylotu następnego dnia rano mam tylko 26 godz.) Czas spędzony na przekroczenie granicy po wylądowaniu też może mieć negatywny wpływ na powodzenie planu.

Przebieg misji 

Startujemy z drobnym opóźnieniem, którego nie udaje się nadrobić w powietrzu. To zdecydowanie jeden z najdłuższych lotów, jakich doświadczyłem – całe 14 godz. i 14 minut w powietrzu! Przez większość czasu towarzyszy mi niezwykły widok za oknem – pełnia księżyca! Aż trudno oderwać wzrok od tego niby-zwyczajnego zjawiska, lecz w nietypowej odsłonie – szum silników w tle, bezkresna ciemna noc, światło księżyca i ja, szczelnie zamknięty w pędzącej, metalowej puszce.

Podejście do lądowania po tak długim locie może być tylko magiczne. I takie właśnie było! W trakcie zniżania mijamy Nowy Jork i Long Island, które próbują łapać pierwsze promienie ospale wschodzącego zimowego słońca. Dalej, w okolicy Filadelfii – gęste, białe chmury pod nami, a nad nami – błękitne niebo. Kontynuujemy zniżanie. Jesteśmy już na ostatniej prostej, gdy zauważam, jak z tego chmurnego dywanu wystaje, oświetlona słońcem, charakterystyczna wieża filadelfijskiego mostu. Jest jakby wbita w chmury i tylko ona, bo wokół nie ma żadnych innych znaków sugerujących, że niedaleko pod nami jest ziemia (o dużym mieście nie wspominając). Wkrótce samolot zanurza się w tej białej kołderce i, po kilkunastu sekundach, przyziemia z prawie zerową widocznością pasa. To zdecydowanie najlepsze lądowanie w moim życiu!

Po takim podejściu i lądowaniu czuję się jak nowo narodzony. Katharsis? A może Qatharsis? Tak chcę się czuć.

Obawy o kolejki przy paszportach okazują się niepotrzebne – w Filadelfii w porze przylotu Qatar Airways w ogóle nie ma kolejki do kontroli paszportowej! Dodatkowe przepytywanie w celu weryfikacji historii moich niestandardowych podróży zapisanych w paszporcie też okazuje się błahostką, a wręcz pozytywnym doświadczeniem, zupełnie odwrotnie niż kilka lat wcześniej w Miami.

Misja Philly nieźle się zaczyna. Jak będzie dalej? Czytaj ciąg dalszy tutaj.

Buntowniczy Sylwester 2016

Czy można zamanifestować przeciw wszechobecnej komercjalizacji doświadczeń, rosnącemu wygodnictwu oraz sztampowym sposobom spędzania czasu, wyjeżdżając na sylwestra na rajską wyspę na środku oceanu?

Nie można? Przecież o to chodzi! Niech żyje rewolucja!

Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem okazję rozmawiać z agentem podróży sprzedającym pakiety wakacyjne, ale łatwo mi sobie wyobrazić jak zareagowałby na nasz pomysł:

– Po Seszelach? Autostopem??

– Właśnie tak, albo autobusem miejskim!

– !?!?!!??!!!???!!!

To właśnie broszury w biurach podróży sprzedają gotowy, eksluzywny produkt po cenach, które powodują, że jest jeszcze bardziej eksluzywny, czyli niedostępny dla większości.

Przeciw takiemu ograniczającemu podejściu też chcielibyśmy zaprostestować.

Po kilku godz. w samolocie lądujemy w raju na środku oceanu. Jesteśmy jedyną grupą, której po wyjściu z terminala nikt nie wita. Zamiast, jak reszta pasażerów naszego rejsu, wsiąść do klimatyzowanego samochodu z oczekującym na nich szoferem, wybieramy transport publiczny. Rozklekotany autobus miejski (zgodnie z oczekiwaniami wcale nie przypomina autobusu z wyobrażeń o raju) za niecałe pół dolara dowozi nas w okolicę, gdzie wynajęliśmy kwaterę. Dalej siłujemy się ze spiekotą i na piechotę, pod górkę, niemal bez tchu, osiągamy cel. Właśnie na samej taksówce z lotniska zaoszczędziliśmy 50 dol. Ale frajda!

Potem jest tylko ciekawiej. Zainspirowani świeżymi produktami na lokalnym bazarze tymczasowo wprowadzamy dietę frutariańską (włącznie z sokiem z winogron). Spacerujemy przez przełęcz na drugą stronę wyspy na polecaną przez wszystkich plażę Beau Vallon, by podziwiać zachód słońca. Po zmroku kąpiel w oceanie (jeden tak manifestował, że kąpał się nago). W drodze powrotnej przyszło nam przetestować pomysł z autostopem po Seszelach.

Jacy ludzie, taki bunt. Jaki bunt, taki autostop. Sympatyczny i skuteczny, a jakże!

Na ostatni wieczór 2016 r. też postanawiamy pójść na przekór konwenansom i spędzić go bez balowych strojów, ani uroczystej kolacji, nawet bez fajerwerków. Esencją wieczoru ma być bose, acz wyborowe, towarzystwo oraz butelka wina musującego.

Pomysł na wyjście do lokalnej knajpy na kolację spala na panewce. Spacerujemy po okolicy i szukamy choćby jednej restauracji, lecz coraz bliższa staje się perspektywa, że naszym głównym daniem sylwestrowym będą chipsy lub niesmaczne i nudne jedzenie z hotelowej kuchni.

Z zazdrością mijamy domy, w ogródkach których tubylcy świętują nadchodzący nowy rok. Każdy dom jest pięknie oświetlony, jest muzyka (z basami!) i grill, który przy tej corocznej okazji łączy wielopokoleniowe rodziny. Pełni determinacji wpadamy na niekonwencjonalny pomysł, na który bez wahania godzimy się.

Tłumacząc się naszą trudną sytuacją kulinarną wpraszamy się na rodzinne przyjęcie! Gospodyni, p. Matylda, z otwartością wprowadza nas na ganek, gdzie wystawione jest jedzenie i zachęca do kosztowania świątecznych specjałów. W kilku dużych formach i garnkach znajdują się bardziej lub mniej egzotycznie wyglądające potrawy, z których najbardziej zapamiętujemy puree w mundurkach oraz pieczone krewetki.

Jesteśmy oczarowani gościnnością tej rodziny, lecz – nie chcąc jej nadwyrężyć – postanawiamy po jakimś czasie pożegnać się, składając całej rodzinie życzenia: bonne année!

Przez długi czas nie możemy uwierzyć jak niestandardowe doświadczenie właśnie przeżyliśmy. To była prawdziwa wisienka na torcie, którą zapamiętamy na lata!

Nasz manifest sylwestrowy zaliczamy do bardziej, niż udanych – podobnie, jak łapanie stopa w drodze na lotnisko – przyjazny kierowca zatrzymał się zanim zaczęliśmy gestykulować w stronę przejeżdżających samochodów!

Udowodniliśmy sobie, że niemożliwe jest możliwe – włącznie z tanim wyjazdem do raju na środku oceanu! Mimo, że ten wyjazd był niezapomniany, do jego opłacenia nie musieliśmy używać ani srebrnej, ani złotej Mastercard. Seszele, owszem, są ekskluzywnym kierunkiem wakacyjnym, ale można tam spędzić czas w sposób alternatywny, z dobrymi wspomnieniami, za ułamek ceny pokazywanej w broszurach.

Myli się ten, kto uważa, że nasz manifest jest niekonsekwentny. Nie ma dla nas znaczenia, że na ten malowniczy archipelag dolecieliśmy na pokładzie 5-gwiazdkowych linii lotniczych, niektórzy nawet w klasie biznes. Bardziej chodzi o to, aby realizować własne cele i marzenia bez oglądania się na konwenanse. Co ludzie powiedzą było dla nas dobrym serialem komediowym, my wybieramy rzeczywistość inną od serialu.

Wydaje się, że z pozoru przyziemne doświadczenia z tego wyjazdu wykraczają poza codzienną rzeczywistość. Prostota nadaje im nowych znaczeń, których zrozumienie będziemy zgłębiać w najbliższym czasie. Rok 2017 będzie wyjątkowy, choć coraz bardziej standardowy zarazem. Gdziekolwiek.

Malediwy odkryte na nowo

Czwartkowe popołudnie w pracy. A ja nadal bez pomysłu na weekend?

Koleżanka z pracy proponuje, bym do niej dołączył – wybiera się na trzy dni na Malediwy. Trzech dni nie mam, ale może sam weekend? Przekonuje mnie tym, że będzie to jej czternasta wycieczka w to samo miejsce w ciągu pięciu lat. Niemal jednocześnie inna koleżanka proponuje to samo koleżance pierwszej. Jest już nas trójka. Będzie raźniej!

W takiej sytuacji grzechem byłoby nie dać temu malowniczemu archipelagowi drugiej szansy – pamiętam, że po pierwszej wizycie nie zamierzałem tam wracać zbyt prędko. Na Malediwach nie byłem od siedmu lat, więc w sumie dotrzymałem słowa … Jak się do tego przyznałem, to znajomi kręcili głowami z niedowierzania, lecz moja lotnicza statystyka nie kłamie.

Mam gdzie spać, bo dziewczyny już wcześniej porobiły rezerwacje, więc teraz czas pomyśleć o bilecie lotniczym. I o obłożeniu rejsów: raczej bezstresowo, zwłaszcza – co najważniejsze – na powrocie w sobotę wieczorem. Jest ok. 15 pracowników „zalistowanych”. Zerkam więc z ciekawości na listę – może jeszcze jacyś inni znajomi?

Ależ oczywiście! Tego znam, i tego, i tego! I tą z tym!! Ostatecznie znam 10 osób! To solidna ekipa: Czeszka, Łotyszka, Belg, Malezyjka, i wreszcie polska mafia (w tym państwo Polakowscy).  Po wylądowaniu, poza kolegą z działu, który podróżuje z żoną i dzieckiem, wszyscy się integrują w oczekiwaniu na hotelową łódkę. Oczywiście, że czekamy na tę samą łódkę, bo wybieramy się do tego samego hotelu – Meeru!

Hotel-wyspa Meeru jest jak instytucja. Wydaje się, że byli tam wszyscy z biura oprócz mnie. Niektórzy naście razy!

Skąd takie upodobanie wśród naszych pracowników do Meeru? Dostajemy tam najlepsze stawki, nie wymaga się płatności z góry (co jest kluczowe gdy lata się bez gwarancji miejsca), nie każą słono płacić za łódkę z/na lotnisko i w miarę dostępności dostajemy wille o podwyższonym standardzie. Nic dziwnego, że niektórzy bywają tam na tyle często, że w momencie ponownego przyjazdu witani są przez personel w szczególny sposób!

– Hello! Welcome back! – skierowane do mojej towarzyszki, słyszę aż do znudzenia wysiadając z łódki, przechodząc przez recepcję oraz w restauracji! Bycie w takim towarzystwie popłaca – dostajemy wszyscy zaproszenie na ekskluzywne przyjęcie koktajlowe dla stałych gości na plaży. Kto by odmówił spędzenia zimowego wieczora w taki sposób?

W kolejnym wpisie będzie o tym, jak udało mi się taki krótki wyjazd na Malediwy przetrwać. Czytaj tutaj.

Sylwester w Dubaju

Opcji na spędzenie Sylwestra jest nad Zatoką Perską wiele, m.in.:

  1. Można go najzwyczajniej w świecie przespać (sprawdziłem i polecam)
  2. Domówka u znajomych lub nieznajomych (obie sprawdziłem, obie polecam, choć z pewnymi zastrzeżeniami)
  3. Pójść do jednego z klubów w pięciogwiazdkowych hotelach i za horrendalną opłatę wstępną bawić się w tłumie obcych i/lub znajomych (nie sprawdziłem i sprawdzać nie zamierzam)
  4. Spacer, szisza i o północy stuknięcie się np. kanapką typu shawarma, np. na Starym Suku w Doha (sprawdziłem w 2007 i polecam)
  5. Polecieć do Dubaju (właśnie sprawdziłem, czy polecam?)
  6. ??

Dubaj chyba już na dobre dołączył do ekskluzywnej listy miejsc, w których spędzenie sylwestrowego wieczoru jest modne, a niejeden pewnie wrzucił takie doświadczenie na osobiste bucket list. Fajerwerki wypuszczane z najwyższego budynku świata – Burj Khalifa – z natury rzeczy nie mają sobie równych.

Wedle szacunków pokazy oglądał milion widzów – niektórzy z okien licznych drapaczy chmur, inni z samochodu – niekoniecznie z własnej woli, bo miasto było tragicznie zakorkowane przez niemal cały wieczór i noc. My dotarliśmy na miejsce transportem publicznym (samolot + metro) i po krótkim spacerze z butelkami coli (+whisky) w ręku wybraliśmy miejscówkę na wiadukcie z dala od dzikich tłumów. Stąd oglądaliśmy legendarny już pokaz fajerwerków, który na samym Burdżu Khalify trwał 6-7 minut (potem kontynuowano w dwu innych lokalizacjach) i rzeczywiście był spektakularny, choć muszę przyznać, że wokół zabrakło prawdziwie sylwestrowej atmosfery.

Fajerwerki na Burdż Khalifa. W lewym dolnym rogu płonie budynek Hotelu The Address Downtown Dubai

Nie obyło się bez efektów specjalnych – kilkaset metrów dalej ogień trawił 63-piętrowy budynek hotelu. Trąbiły o tym światowe media… Mimo, że oglądaliśmy ten dramat na własne oczy trudno nam było uwierzyć w całą tę sytuację. Tak więc zamiast huku fajerwerków najsilniejszym wspomnieniem tamtej nocy były dla mnie syreny karetek i straży pożarnej kursujących w obu kierunkach Sheikh Zayed Road przez całą noc. Brzmiały mi w uszach przez kolejnych kilka dni.

Podsumowując – noc sylwestrowa w Dubaju daje radę, ale na imprezę publiczną w stylu Sylwestra z Polsatem itp. bym nie liczył. Biorąc pod uwagę horrendalne ceny pokojów hotelowych w tym okresie (o ryzyku pożaru nie wspominając …), wycieczka typu tam i z powrotem w 12 godz., czyli bez noclegu, jest warta polecenia. No właśnie – chyba jeszcze nie wyjaśniłem, że już o piątej rano w Nowy Rok, czyli 12 godzin po logistycznych przygodach przy wylocie szczegółowo opisanych w poprzednim wpisie, lądowaliśmy z powrotem w Doha. Sam powrót był oczywiście mniej spektakularny niż wyjazd – po całej nocy na nogach wszystkim członkom ekipy brakowało energii, jak na sylwestrową noc przystało; nie zabrakło natomiast paliwa, by dojechać z lotniska na najbliższą stację. Pełen sukces! Będzie o czym wnukom opowiadać!!!

Rozciągnęliśmy czasoprzestrzeń

Na Sylwestra 2015 wybraliśmy się ze znajomymi za granicę, samolotem! Dobrze jest zakończyć dobry rok w dobrym stylu, nieprawdaż?

Wyjazd miał taki logistyczny rozmach, że jego sukces zależał od szczęśliwego rozciągnięcia czasoprzestrzeni. Najwyraźniej inaczej się nie da, zresztą po co by próbować?

A więc po kolei. Mamy czwartek, 31 grudnia, imieniny obchodzą Melania i Sylwester.

W Katarze za chwilę rozpocznie się weekend …

15.00

Równo za dwie godziny odlatuje nasz samolot. Wybiegamy więc z pracy i gnamy … nie na lotnisko, bynajmniej!, lecz do domu, by się przebrać.

15.40

Dostaję wiadomość sms informującą, że boarding na mój rejs właśnie się zaczął. To dobry znak – dostałem miejsce – reszta przedsięwzięcia zależy już ode mnie. No właśnie – nadal jestem w domu, co prawda prawie gotowy do wyjścia, pomiędzy psiknięciami ekskluzywnych perfum (wszak jest Sylwester, ma być impreza, i to za granicą …). Spieszyć się nie muszę, bo reszta ekipy dopiero wychodzi z domu i ma mnie zgarnąć po drodze.

15.55

Odprawa na nasz rejs za chwilę oficjalnie się zakończy. Wciąż jestem pod domem, 15 km od lotniska, i wciąż czekam na transport.

16.02

Wesoły autobus ze współtowarzyszami podjeżdża. Humory ogólnie dopisują, choć wycieczka wisi na włosku. Już dawno powinniśmy być na lotnisku!

16.03

Lampka rezerwy paliwa! Się zapala!!! Kto by się tym przejmował? – na lotnisko dojedziemy, gorzej będzie w drodze powrotnej.

Jedziemy prawym pasem autostrady, wlekąc się za sznurem najwolniejszych pojazdów, nie więcej niż 75 km/godz – mimo, że limit wynosi 100 km/godz. Kierowcy się nie spieszy, sprawia wrażenie zakochanego we współpasażerce, z którą flirtuje całą drogę, że aż się nie da tego słuchać. Coraz mniej nadziei na to, że zdążymy, a na kolejnych rejsach może być problem z miejscami.

16.22

Nie poddajemy się. Decydujemy się zostawić auto na parkingu krótkoterminowym – tylko takie rozwiązanie daje nam cień szansy by zdążyć. Wbiegamy na terminal, każdy w swoim kierunku.

16.28

Udaje mi się wydrukować kartę pokładową w kiosku, inni mają mniej szczęścia, więc biegną do okienka. Jedna osoba musi jeszcze exit permit odebrać. Co takiego??!! To chyba jakiś żart!!!

Zostawiam ekipę z tyłu i w poczuciu obowiązku wbiegam do wolnocłówki (wszak jest Sylwester, ma być impreza …)

16.39

Spacerkiem udaję się do wyjścia B4. Reszta wycieczki wychodzi mi na spotkanie. Nikogo nie brakuje, nawet pani, która jeszcze kilka minut temu nie miała exit permitu. Cud jakiś! Z niedowierzaniem wchodzimy na pokład (jest z nami nawet butelka whisky!).

17.00

Odlatujemy o czasie. W sumie to dość nietypowe, w końcu to rejs do … No właśnie, dokąd? Czytaj dalej!

Cypr. Weekend na daczy.

Była środa, początek ramadanu. Zbliżał się weekend, a z nim perspektywa siedzenia w mieszkaniach przez większość dnia w obliczu ramadanowych restrykcji (jedzenia, picia i palenia w miejscach publicznych). Nikogo to nie ekscytowało, rzucono więc temat:

– Dokąd by tu uciec?

– Co powiecie na dwadzieścia osiem godzin w Stambule?

– Brzmi obiecująco!

– Ale to strasznie krótki pobyt, opłaca się?

– Opłaca się, do Stambułu zawsze warto, tylko, że to już było…

– A Larnaka, Cypr? W 24 godziny!

– Ależ to jeszcze mniej czasu na miejscu!

– Zgadza się, ale jeśli zrezygnujemy z biegania po muzeach i zabytkach może wyjść z tego całkiem relaksujący wyjazd.

– Właśnie! To byłby taki totalny chillout – plaża, rześki wiaterek, wino, …

I polecieli. Zgodnie z planem, czyli zero zwiedzania. Wynajęli daczę nad samą plażą, bliżej lotniska niż miasta. Przemiły właściciel odebrał ich samochodem, po drodze zahaczył o sklep na szybkie zakupy prowiantu i … wina.

Za zakupy wina obarczono odpowiedzialnością autora tekstu i Panią G., którzy jednogłośnie postanowili kupić różne rodzaje win, aby zaspokoić preferencje smakowe całej grupy. Odgórne ustalenie nakazywało trzymać się budżetu 4 euro za butelkę. Prędka analiza dostępnego towaru wykazała, że oznaczało to średni segment rynku.

– Ale nuda – pomyślał niżej podpisany magister ekonomii i natychmiast zarządził dywersyfikację: kolorów, cen, oczekiwań, a więc i ryzyka. W koszyku znalazły się więc wina zarówno za 1 euro, jak i za 7 euro. Wkrótce okazało się, że wybór był wyśmienity. A może to rezydowanie w Katarze zmienia stosunek ludzi do alkoholu i postrzeganej jakości tegoż?

W przerwie między winem serwowano owoce, w tym pysznego arbuza, którego przy okazji cała grupa nauczyła się kroić w jakiś hipsterski sposób – długie prostopadłościany z wąską podstawą-skórką. Ale ubaw!

Potem były rowery oraz lotniczy spotting – w Larnace lądują jumbojety (z rosyjskimi turystami!). Kąpieli w morzu też nie zabrakło, choć niektórym (tylko bez nazwisk!) początkowo (przez pół godziny!) brakowało odwagi, by zanurzyć się w tej „lodowatej” wodzie. Co te słońce pustyni z ludźmi robi?!?!

Przedstawicielki płci pięknej zgodnie dodają, że na uwagę zasługiwał prysznic. Ten bardziej cywilizowany, w łazience, gdzie każdy miał wyznaczone 10 minut, i drugi – niekonwencjonalny, biwakowy (gumowy pojemnik wystawiany na słońce). Tu średnio wypadało 30 sekund na osobę, ale za to nawet taka odrobina ciepłej wody po morskiej kapieli było jak picie wina za 7 euro po piciu wina za 1 euro. Niżej podpisany nie czuł potrzeby skorzystania z tego udogodnienia (prysznica, a nie wina za 7 euro!), więc poprosił o wspomnienia innych uczestników wycieczki.

– Widzisz, gdybyś skorzystał, to byłoby to ujęte już w pierwszym zdaniu o wyjeździe – usłyszał.

Obowiązek przygotowania śniadania panie G., J. i M. z wielką przyjemnością zgodziły się przesunąć na tego, który lubuje się w kuchni fusion. Tylko skąd potem to oburzenie, że biały ser w jajecznicy nie pasuje?! A kto powiedział, że nie pasuje?!?!

O szczegółach można by opowiadać dłużej, niż trwał sam wyjazd. W skrócie – były to bezcenne pod każdym względem 24 godziny spędzone w temperaturze poniżej 30 stopni, i to bez klimatyzacji! Szybki, lecz jaki konkretny relaks!

Zakwitły wiśnie

Na wiosnę do Japonii zjeżdżają istne tłumy, a magnesem są kwitnące wiśnie.

Jak to wygląda w praktyce?

Loty są przepełnione, że szpilki się nie wciśnie, chyba, że ma się tyle szczęścia, co ja.

Hotele są przepełnione, na kilka dni przed podróżą o wolny pokój bardzo trudno, do wyboru są jakieś resztki w horrendalnych cenach. Chyba, że ma się tyle odwagi, co ja i wybiera się z oferty airbnb miejsce na podłodze w przyjaznym domu (polecam Blendia). W tym gorącym okresie kosztowało to ponad dwadzieścia razy mniej niż ostatni pokój w najtańszym hotelu na obrzeżach miasta.

Wreszcie – przepełnione są parki. Na przykład olbrzymi park Yoyogi w samym centrum Tokio. Tradycyjnie młodzież zalewa wszelkie parki oraz własne gardła i świętuje. Piknik na pikniku, impreza na imprezie, głośna muzyka i morze głów pośród kwitnącej wiśni. Trudno o wolny skrawek ziemi, na którym można by usiąść. Wszystko w środku dnia… Miałem wrażenie, że w powietrzu bardziej było czuć zapach sake i taniego spirytu, niż kwiatów. Sytuacja w parkach jest jednak pod kontrolą, w końcu to Japonia. Zapewniona jest podstawowa infrastruktura imprezowa, czyli kosze na śmieci (a raczej kontenery) oraz toi-toi.



Do żadnej z imprez nie dołączyłem – wszechobecny, głośny amerykański akcent mnie do tego zniechęcił. To było zresztą sporym zaskoczeniem – wśród parkowych imprezowiczów niejako połowę stanowili biali Amerykanie! Jednakże nie potrafiłem sobie odmówić kieliszka czerwonego wina, oczywiście porządnie schłodzonego (!) przez sprzedawcę prowizorycznego stoiska w parku.

Znalazłem w końcu skrawek trawy, na którym dało się wygodnie położyć. Nieopodal na gitarach grała i śpiewała ballady japońska młodzież, w świetle zachodzącego słońca czytałem dobrą książkę. Przewracając kolejne kartki odmierzałem czas pozostały do lotu powrotnego do Kataru.

Weekend w Tokio? – moim zdaniem zawsze warto. Nawet, jeśli oznacza to w sumie ponad 20 godz. w powietrzu.

P.S. Suszi tym razem też nie zabrakło, oczywiście w moim ulubionym „barze z sushi na stojąco”, czyli Uogashi Nihon-Ichi – 元祖立ち喰い寿司 魚がし日本一 渋谷センター街店.