Muzyka w Arabii

Viva Polska to bynajmniej nie jedyna telewizja muzyczna, którą można oglądać w krajach arabskich. Współczesny arabski rynek muzyczny to olbrzymi przemysł, prawie w Polsce nieznany. Setki artystów, własna telewizja muzyczna, lokalne gwiazdy pop i przeboje sprzedawane prawdopodobnie w milionach nielegalnych kopii na bazarach wszystkich państw Bliskiego Wschodu. O Internecie nie wspominając.

Arabska muzyka popularna łączy w sobie elementy pop, lokalnego disco i tradycyjnych rytmów. Łatwo wpada w ucho, a teksty piosenek traktują o – niespodzianka! – spełnionych i niespełnionych miłościach – to dzięki nim większość niearabskojęzycznych słuchaczy wie, że habibi po arabsku to czuły zwrot kierowany to ukochanej osoby. Lokalni artyści (np. z Kataru czy z ZEA) praktycznie się nie liczą. Największe gwiazdy pop pochodzą z Egiptu, m. in. Amr Diab i Ehab Tafwik oraz z Libanu – Nancy Agram i Diana Haddad.

Amr Diab – Habibi ya nor el ayn – oto przebój wszechczasów (kto był na wczasach w Egipcie, ten zapewne wie)

Z nowszych rzeczy polecam hit lata 2009, przynajmniej wedle listy przebojów Niebieskiej Suzuki Swift: Amr Diab – Wayah

Wśród wątków libańskich proponuję:

Nancy Ajram – Ana yalli bahebak

albo

Nancy Ajram – Akhsmak Ah

Mamy tu nawet duety z zachodnimi artystami, które jak na moje ucho brzmią całkiem efektownie…

Akon & Melissa – Yalli Nassini

 

 

Podróże inaczej

Podróże kształcą – wiadomo to nie od dziś. Poznawanie nowych zwyczajów, ludzi, kuchni. W moim przypadku to także możliwość nadrabiania zaległości czytelniczych, na które w ‘normalnych warunkach’ nie znajduję czasu. W czasie marcowych podróży udało mi się dokończyć czytanie numerów tygodnika „Polityka” z jesieni 2009. Lepiej późno niż wcale.

Jednakże nie każda podróż bywa realizacją marzeń – dobrowolną, pełną pozytywnych doświadczeń utrwalonych na kliszy lub karcie pamięci fotoaparatu. Choć to banalne, to zdałem sobie z tego sprawę dopiero po przeczytaniu wspomnień Kuzynki Mojej Babci, która w czasie drugiej wojny światowej jako mała dziewczynka, w towarzystwie brata i swojej babci, została zesłana na Sybir. Ich najdłuższa podróż życia trwała pięć lat. Te bardzo osobiste wspomnienia zostały ostatnio wydane nakładem wydawnictwa Artlibris. Pewnie niewiele są warte dla historyków, dla mnie jednak ich lektura okazała się bezcenna.

Moja najdłuższa podróż

„[…] Sadzają nas na wóz. Jest trochę jaśniej. Babunia żegna się, żegna dom. Jest tak strasznie cicho i szaro. Konie ruszają. Babunia tak dziwnie patrzy przed siebie, ale to nie strach w jej oczach. Trzyma nas mocno. Nikt nic nie mówi. Jedziemy przez most. […] Wyjeżdżamy na drogę. Najdłuższą drogę mego życia.”

Malezja po raz n-ty

Kolejne kroki w Malezji postawiłem pod koniec marca. Zanosi się na konkretną powieść w odcinkach, bo przecież nadal marzy mi się tam wrócić.

Tym razem, poza kolejną porcją zakupów w Kuala Lumpur (shopping w KL to moja nowoodkryta druga natura!) udałem się do Melaki (w angielskiej – kolonialnej – wersji zwanej Malakką) oraz na Wyżynę Camerona. Ale Malezja to przede wszystkim jedzenie – tego w Melace bynajmniej nie brakowało – podczas zwiedzania miasta na każdym kroku kusiły stragany z najróżniejszymi przekąskami. Niech pozostanie tajemnicą to, ile razy im uległem. Czas spędzony na wyżynach będzie mi się za to zawsze kojarzył z niemalże odurzającym zapachem herbaty – zarówno na plantacji herbaty, jak i w fabryce znanego producenta Boh. Ciąg dalszy opowieści (kiedyś, inszalla) nastąpi.

Malakka, Malezja

Tym razem moją uwagę zwróciło raczej niewidoczne gołym okiem rozwarstwienie społeczne (rasowe) obecne również w innych krajach regionu (np. Singapur, Indonezja). Sytuację doskonale opisał Tiziano Terzano w książce „Powiedział mi wróżbita” – gospodarni Chińczycy (nie mylić z obywatelami Ch.R.L) z jednej strony, tuż obok nich mniejszość hinduska, z drugiej strony Malajowie (tj. w uproszczeniu Malezyjczycy-muzułmanie) uważani za leniwych, niezdolnych do prowadzenia biznesu, narzekający na dominację tych pierwszych w gospodarczej sferze. Nad wszystkim czuwa rząd reprezentujący większość coraz bardziej narzucający islamskie zasady na nie-muzułmanów. Władza broni interesów większości – niby nic w tym złego, ale bilans centralnego zarządzania własnością nie jest dodatni (biznes odbierany jest Chińczykom i przekazywany w ręce Malajów).

Malakka, Malezja

Okazuje się, że Malezja – powszechnie uważana za kraj liberalny – cenzuruje media i popkulturę. Ostatnio Beyonce odwołała swój koncert bo zastrzeżono, że powinna być ubrana po szyję. Ponadto filmy są cięte (zupełnie jak w katarskim kinie), a drażliwe dla muzułmańskiej społeczności fragmenty piosenek po prostu wyciszane. Nie wiem co prawda jak wygląda malezyjska wersja Kubusia Puchatka, lecz na własne oczy widziałem (i słyszałem), jak wyciszono fragment programu o gotowaniu na kanale Discovery, w którym sławny prezenter (Brytyjczyk, o którym powszechnie w Malezji wiadomo, że jest muzułmaninem) wspomniał o (wieprzowej) słoninie. Potrójna moralność. Najwyraźniej wedle cenzorów tylko nie-muzułmanie o wieprzowinie mogą w Malezji mówić na każdym kroku, ba!, nawet mogą ją spożywać. Przesada? Oto realia końca pierwszej dekady XXI wieku!

Mimo wszystko już nie mogę się doczekać kolejnej wizyty w tym fascynującym kraju (jakieś Borneo może w końcu!?)

Zdjęcia? Bardzo proszę.

Plantacja herbaty na Wyżynie Camerona, Malezja

Dyplomata – żartowniś

Media światowe donoszą, iż katarski dyplomata średniego szczebla (jak się potem okazało wicekonsul), podróżujący na pokładzie samolotu United Airlines z Waszyngtonu do Denver, był przyczyną wszczęcia alarmu bombowego. Prawdopodobnie zamiary mężczyzny ograniczały się do zapalenia papierosa w samolotowej toalecie. Ależ błahostka! W rozmowie z personelem pokładowym zażartowało mu się jednak, że próbował podpalić podeszwę buta (o tym, że był to żart świadczy fakt, ze nie znaleziono przy nim materiałów wybuchowych).

Nie od dziś wiadomo, że z Amerykanami na temat bomb się nie żartuje – samolot wkrótce otoczyły myśliwce, a po wylądowaniu biedaczka zatrzymano. Ambasador Kataru w USA oświadczył, że dochodzenie pokaże, że było to nieporozumienie oraz poprosił, aby unikać pochopnych wniosków i osądów. Dodał, że ów wicekonsul podróżował oficjalnie z jego polecenia i z pewnością nie był zaangażowany w czynności zagrażające bezpieczeństwu lotu.

Wstyd pozostanie, choć z drugiej strony przy okazji o Katarze w prasie znowu zrobiło się głośno. Nieważne jak piszą, ważne, żeby pisali… Niektóre gazety donoszące o tym zdarzeniu na wszelki wypadek wyjaśniają na koniec relacji, iż „Katar, będący malutkim emiratem nad Zatoką Perską, to jeden z największych sojuszników Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie.” Taki mały dyplomata, a myślał, że tak dużo może?

Katarska wiosna

Wiosna w Katarze w tym roku się przeciąga. Wedle największych wyjadaczy to zły znak – zapowiada się długie i/lub bardzo gorące lato. Najczęściej granicę między zimą i latem tu nad Zatoką wyznaczają gwałtowne burze, deszcze, zachmurzenie (!) wraz z zakurzeniem powietrza i generalnie nieprzyjemna pogoda.

Zwykle (odkąd pamiętam) trwało to kilka bądź kilkanaście dni, a w tym roku – już ponad miesiąc! W pewnym momencie już wszystko wskazywało na oficjalny początek lata – zanotowałem 38 stopni w środku dnia w samochodzie, czego nie zaliczyłbym ani do zimy, ani do wiosny, wyszło więc że to było lato. Przez kilka dni, w czasie których nareszcie nie trzeba było włączać bojlera z wodą pod prysznic, bo przyjemnie letnia woda leciała z zimnego kranu. A teraz znów – chmury, deszcze, brudny nie do poznania samochód, dla niektórych nawet sweter w ręce na wszelki wypadek (ja zrezygnowałem), słowem jedna wielka niewiadoma.

I jak długo jeszcze? Nie tylko w Polsce jest w marcu jak w garncu!