Uciekali uciekali

Uciekali uciekali uciekali

Na osiołku przez pustyni żar

Jak najdalej jak najdalej jak najdalej …

 

Coraz więcej takich przypadków. W ostatnim miesiącu aż trzy w moim pionie. No może nie na osiołku, lecz na oryksie – gazeli arabskiej, a konkretnie na jego skrzydłach z numerem lotu zaczynającym się od dwóch literek wymawianych jako kju ar..

 

Wracając…

Ledwo zdążyliśmy ochłonąć po jednym przypadku (chodziło o menedżera, a nie jakąś mróweczkę), a tu pojawił się przypadek numer dwa. Cóż można pomyśleć gdy ucieka sekretarka wiceprezesa? Jak wiadomo sekretarki to nierzadko osoby de facto rządzące firmą, albo przynajmniej trzęsące nią (zwłaszcza sekretarki prezesów!), w każdym razie żadna firma nie jest w stanie bez nich przetrwać.

Dosłownie następnego dnia jak grom z nieba dotarła do nas wieść o kolejnym uciekinierze. W zasadzie było to bardziej oficjalne potwierdzenie plotki, która krążyła od kilku tygodni. Któż bowiem zabiera ze sobą na urlop osobiste przedmioty, które przez ostatnie pół roku trzymał na biurku w pracy?

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że formuła exit permit w Katarze została wymyślona właśnie między innymi po to, aby takim potencjalnym uciekinierom ucieczkę uniemożliwić (traci na tym procederze bowiem cała gospodarka). Jak na dłoni widać tu zatem, jak bardzo jest to nieskuteczne narzędzie. Pozwolenie na wyjazd dostaje każdy, przynajmniej w mojej firmie, gdyby było inaczej nikt by tu nie chciał pracować…

Tak czy inaczej wyjazdy na permanentny urlop zdarzały się już kiedyś i zdarzać się będą. Nobla temu, który wymyśli skuteczne narzędzie do tego zniechęcające. Zwłaszcza, że towarzysząca dezercji adrenalina może przysparzać temu postępowaniu jeszcze więcej zwolenników. Można się wtedy poczuć jak w westernie – tam przecież sceneria też zwykle pustynna. A w akcję koniecznie wpleciony napad na bank. Zaprawdę głupim jest ten, który zwiewa z Doha nie wziąwszy uprzednio kredytu w banku. Jeszcze głupszym jest ten, który taki kredyt spłaci przed wyjazdem. Wszak trzeba sobie czymś tę niepowetowaną dożywotnią utratę możliwości ponownego odwiedzenia Księstwa Kataru zrekompensować.

Okiem Qatar Airways

Wystarczyło, że Qatar Airways spadło w globalnych rankingach (albo – innymi słowami – zostało wyprzedzone przez innych) o trzy pozycje. Na liście najlepszych linii lotniczych świata jeszcze rok temu zajmowały czwartą pozycję.

Insight. Rozpoznawalność kuleje. Inni – w sensie ci gorsi – są normalnie lepsi! Od tego momentu reklamówki mojej firmy pojawiają się wszędzie – nieprzerwanie od kilku miesięcy. CNN, CNBC, Skynews, Euronews, BBC itd. Skutek? – wyższa rozpoznawalność oczywiście.

Dowód. Spotkany na imprezie Australijczyk mieszkający w Singapurze bez zawahania skojarzył Qatar Airways z okiem, okazało się zresztą, że można o tym oku długo dyskutować. Na przykład o jego kolorze. Nasz rozmówca jednak sam dobrze pamiętał, że oko jest zielone.

Reason to believe. Sprawdźcie poniżej:

Przepis na udane zakupy

Nie wysiadaj z klimatyzowanego samochodu! Sklep przyjdzie do ciebie!!!

A konkretniej? – Hindus przyjdzie. Ot co!

Oto przepis na udane zakupy w osiedlowym sklepiku.

1. Zajedź na parking (jaki parking!? Stań sobie normalnie na skrajnym pasie, a gdy na tym już brakuje miejsca ze względu na inne dziko parkujące samochody, zatrzymaj się na pasie obok – nie martw się broń boże o to, że zablokujesz te samochody, które są zaparkowane jak należy, ba!, nie martw się, że cały ruch uliczny blokujesz – ileż razy bowiem to inni blokowali przejazd tobie!!??)

 

Przepis na udane zakupy - zablokuj ulicę i zatrąb

 

2. Zatrąb raz, poczekaj.

3. Zatrąb dwa razy (pamiętaj, że cierpliwość to domena mistrzów, a nie twoja)

 

… ze sklepu wyjdzie lub wręcz wybiegnie sprzedawca …

 

4. Nie wysiadając z samochodu zamów to, co potrzebne, np. 2 paczki Marlboro (najlepiej bez zbędnego „dzień dobry, poproszę …”, rekomendowane użycie słów „daj mi …” (albo „gyw-mi…”)

 

5. Pogroź przy okazji, że jak będą pogniecione to sprzedawca straci pracę itp.,

 

… po chwili sprzedawca wróci z zamówionym towarem …

 

6. Opuść szyby ponownie, uważając aby cię gorąc nie zawiał

7. Zapłać i odbierz towar

8. Daj napiwek lub nie (raczej ta druga opcja)

9. Odjedź z piskiem opon lub bez…

Banalne, prawda?

My tu tak mamy na co dzień. Chamstwa i prostactwa można się uczyć od najlepszych. Co ciekawe, takie zachowanie da się zauważyć również w trakcie zimy, choć już nie tak często. Wychodzi więc na to, że różnica temperatur wcale nie jest wystarczającym powodem tego prymitywizmu. Ludzie tutaj są chyba po prostu leniwi. Chyba?! Na pewno!!

Zablokowana ulica w Doha - wszyscy robią zakupy przez okno klimatyzowanego samochodu

Wycieczka na północ

To nie był najlepszy dzień na tego typu wyprawę. Upał straszliwy – nic dziwnego – był sam środek lata. Prowadzenie mojego małego samochodu przy tak silnym bocznym wietrze po drodze wzdłuż pustyni było nie lada wyzwaniem – szerokie doświadczenie z lądowania benkiem przy crosswindzie zdobywane pod okiem szanownej widowni z ulicy Puławskiej w Warszawie jak najbardziej się przydaje 🙂 Na widoczność i nadmierną ilość kurzu w powietrzu też można było ponarzekać.

Na prawo nic, na lewo nic, tylko kurz wokół

Droga prowadząca na północny kraniec Kataru. Na prawo nic, na lewo nic. Nuda straszna. Po drodze mija się kilka rządowych ogrodów botanicznych – oaz, w których nie wiadomo jak i po co rośnie dziko-zielona roślinność (chyba tylko po to żeby cieszyć oczy pasażerów przelatujących nad nimi samolotów). Jakiś przydrożny meczet razy kilka. I kilka osad złożonych z kilku bądź kilkunastu domów.

Nawet wielbłądów nie było widać mimo ostrzeżeń

Zajechałem do centrum jednej z nich – centralne miejsce zajmował meczet, wokół mnóstwo asfaltu – wylanego z pewnością z myślą o … no właśnie – turystach, pielgrzymach, czy lokalnych mieszkańcach? Jedynym turystą w całym chyba ćwierćwieczu, który wpadł na dziki pomysł zwiedzania terenu byłem ja. Śladów pielgrzymów też nie było widać. Pozostaje ostatnia opcja lokalsów – ale tu też niespodzianka! W osadzie nie widać było po prostu ani jednej żywej duszy. Ani jednego samochodu. Nie było słychać ani jednego klimatyzatora (a to jest chyba najlepszy miernik stopnia zasiedlenia w Katarze). Po prostu cisza jak makiem zasiał. Cisza, że aż strach! Nie daj Boże znaleźć się tam w środku nocy…

Żywej duszy na ulicy!!

Beczkowozy z wodą zaparkowane na skraju drogi były bodaj jedynymi oznakami życia (prawie jak na Marsie – z tą różnicą, że na Marsie naukowcy szukają h2o w czystej postaci, a nie wody w beczkowozach).

Beczkowozy - jedyny ślad życia na pustyni

Tak teraz stwierdzam, że trzeba być nieźle pokręconym, żeby udać się samemu na taką wycieczkę, w takich warunkach pogodowych, w samym środku katarskiego lata. A później dziwić się, że wioska wygląda jak na opustoszałą.

Przez KUL do SIN

Chętnych na lot QR638 do Singapuru i Dżakarty było 19, w tym ja. Miejsce wolne ostało się tylko jedno – jumpseat – i dostała je żona kapitana (naturalnie!!). Pozostałych zaproszono na pokład QR624 lecącego przez Kuala Lumpur na Bali. Też nieźle – w końcu KL to tylko 325 km od docelowego Singapuru. Tym wspaniałym sposobem po raz trzeci w życiu lądowałem na lotnisku w KL, lecz tym razem nareszcie miałem okazję stolicę Malezji zwiedzić (do trzech razy sztuka). Jak się lata na biletach pracowniczych to trzeba być elastycznym – najważniejsze, że walizka spakowana i auto zaparkowane w miejscu gwarantującym akceptację ze strony katarskiej policji, cała reszta – w tym gdzie wylądujemy – się tak bardzo nie liczy. No, byle była to podobna strefa klimatyczna.

Bliźniacze wieże Petronasu

KL to w moim odczuciu połączenie Singapuru i Bangkoku. Zachwycałem się nowoczesnością (pociągów na przykład, lub wieżowców). Zachwycałem się lokalnym jedzeniem po bardzo przyzwoitych cenach – serwowanym na ulicznych straganach podobnie jak w Bangkoku. I bardzo sympatyczni ludzie.

Przekraczanie granicy między Malezją i Singapurem ma wymiar trochę symboliczny. Strona malezyjska – terminal odpraw brudny jak sto pięćdziesiąt, dość chaotycznie, ale bardzo sprawnie i szybko. W sumie dwie minuty (wraz z czekaniem).

Strona singapurska – terminal wypucowany, z wieżyczkami wartowniczymi jak sto pięćdziesiąt, przypominający bardziej więzienie, niż przejście graniczne. Samego czekania było minut trzydzieści. A potem przyszedł czas na prześwietlanie bagażu (już raczej nie o czas tu chodziło, lecz strach że jednak coś znajdą np. liść marihuany, w który wdepnęła podeszwa buta – za to też grozi stryczek). A z tymi gumami do żucia, to jednak bardziej stereotyp niż absolutnie przestrzegane prawo – nikt tego nie sprawdza przy wjeździe, i nawet znajomi Singapurczycy sprawę bagatelizują. Co innego zaśmiecanie ulicy – tej reguły większość jednak przestrzega, choć podobnie jak wszędzie można by znaleźć wyjątki. Ogólnie wrażenia z Singapuru też bardzo pozytywne, choć ceny (w szczególności żarcia) nie zachwycają, zwłaszcza gdy się przybywa prosto z Malezji.

Singapur - drapacze chmur i morze

Aha, jeszcze jedno – Singapurki wydają się ładniejsze od Malajek, ale podobno mają skaszaniony charakter (komercjalizacja życia w Singapurze robi swoje…)

Przeprawa przez Eid

 

Koniec Ramadanu oznacza wakacje. Zazwyczaj 3- lub 4-dniowe plus weekend (pracownicy instytucji rządowych w tym roku dostali prawie dwa razy tyle, nic to…)

Z tymi dniami wolnymi to jednak nie takie proste – dokładny dzień ich rozpoczęcia jest ogłaszany w ostatniej chwili (możliwe są przesunięcia o 1-2 dni), a to oznacza, że jakiś konkretny wyjazd trudno zaplanować. Skoro większość ekspatów woli spędzić wakacje poza Katarem (nic zaskakującego!), łatwo sobie wyobrazić całe zamieszanie z kupowaniem biletów na ostatnią chwilę (przy okazji jest to niezłe wyzwanie dla zarządzających przychodami w liniach lotniczych). Do tego straszny bałagan na lotnisku.

Robi się jeszcze ciekawiej, gdy pracownicy moich linii również chcą wyjechać na wakacje – nic dziwnego, bowiem któż chciałby zostać na sześć dni w Katarze, skoro za 200 riali w obie strony może się przelecieć do Bombaju i odwiedzić rodzinę! No właśnie – problem w tym, że prawie każdy. Każdy w swoją stronę świata naturalnie, ale jakoś tak się składa (naturalnie??), że najwięcej ludzi jednak do Indii, zwłaszcza do Bombaju. I tu najczęściej na chęciach się kończy. Najgorzej bywa w wieczór poprzedzający pierwszy dzień świąt.

Jak to wyglądało?

Doha-Bombaj – miał lecieć nasz największy Boeing 777 o pojemności 335. Liczba rezerwacji przekraczała pojemność o 6 (znaczy że overbooking 🙂 Ponadto 73 (siedemdziesiąt trzy!!) osoby chętne z biletem pracowniczym. Znaczy, że dużo. W kolejnych dniach takich Bombaj-owców nie było dużo mniej. Znaczy, że większość spędzi wakacje jednak w Doha.

Liczba stendbajów pracowniczych na pozostałych indyjskich kierunkach tamtego dnia to w sumie kolejne 80 osób. Dodać należy, że wszystkie rejsy do Indii odlatują mniej więcej o tej samej porze, a odprawa tychże pracowników odbywa się przy dwóch dedykowanych stanowiskach. Ponad 150 osób napierających (napierających dosłownie, bo mowa o Hindusach – a oni to akurat napierać umieją). Napierających na dwóch biednych, lecz całkiem nieźle sobie radzących,  panów od odprawy (też Hindusów, w tym przypadku powoływanie się na znajomego znajomego nie wystarczy, bo prawdopodobnie ten znajomy znajomego też czeka na to samo miejsce w samolocie!!). Do tego złość tych, którzy miejsca nie dostali (jakichś 140 osób albo i więcej), a szanse na miejsce następnego dnia wcale nie są większe (overbooking + konkurencja w postaci 140 osób…)

 

 

Airbus A330 Qatar Airways

 

 

 

A może firma powinna w przyszłości rozważyć wykonanie jednego lub dwóch rejsów do Bombaju i innych miast tylko dla pracowników, najlepiej czymś pojemnym, może Super Jumbo? (jak już go dostaniemy!!). Te 200 riali przecież piechotą nie chodzi, a paliwo mamy ponoć za półdarmo.

No tak, tyle o rejsach do Indii, a co z pozostałymi destynacjami? Tu sprawa wcale nie wyglądała lepiej wszak szczyt przewozowy dla „normalnych” pasażerów pokrywa się zawsze ze szczytem przewozowym pracowników (logiczne chyba, prawda?). Ja na przykład próbowałem się dostać do Singapuru. I się dostałem – przejeżdżając mostem na pokładzie autobusu z Kuala Lumpur. Ale o tym, to już następnym razem.

 

ROBOTNIK=ZŁODZIEJ

Lokalna gazeta pt. Gulf Times doniosła, że wzrosła liczba kradzieży w centrach handlowych. Jako remedium zasugerowano, że powinno się ograniczyć wstęp samotnych mężczyzn do tych – jakże pożądanych w warunkach pustynnych – klimatyzowanych przybytków konsumpcjonizmu. Samotnych panów (w domyśle robotników z budowy) nazwano „niechcianymi elementami”. Jednocześnie, w celu pozbycia się tych, którzy przychodzą do centrum handlowego na spacer – nic dziwnego, że tacy są skoro to jedno z niewielu miejsc gdzie można pospacerować w temperaturze poniżej 45 stopni – pojawiła się propozycja wprowadzenia minimalnej wartości zakupów.

Przywalili prosto z mostu. Szczena opada. Jak można w ogóle wyjść z takiego założenia? Przy takim uproszczeniu? Czy to ci biedni robotnicy-kawalerowie są problemem, czy sposób w jaki się ich tu traktuje?