Japonia – miejska gra na orientację cz. 2

Poruszanie się po Japonii od zawsze traktuję jako wyzwanie, które bywa dodatkową motywacją, przyciągającą mnie do tego kraju raz po raz. Dojazd z lotniska do centrum Osaki, opisany wcześniej, był jedynie prologiem do tej fascynującej miejskiej przygody, którą sprawiłem sobie w jeden z weekendów. Jak wyglądały kolejne etapy w tej grze?

Odnalezienie drogi do hotelu okazało się kolejnym wyzwaniem. Jest piątek wieczór, wszyscy dokądś biegną. W Japonii wszyscy wciąż dokądś biegną! Próbuję skorzystać z map dostępnych na stacji, ale nie pomagają w dotarciu do celu, który najwyraźniej gdzieś się przede mną ukrył. Adres hotelu? Oczywiście, że mam, nawet wydrukowany, ale nie wystarcza. Krążę. Wychodzę z założenia, że gubienie się jest czasami nieuniknione i prędzej czy później doprowadzi do celu.

Dlaczego nie użyć map google i satelity? – zapyta niejeden cwaniak. Oczywiście, że tego próbuję, ale w gęsto zabudowanym centrum Osaki oznaczenie aktualnego położenia zajmuje mojemu telefonowi pół wieczora!

W takich momentach przydają się międzykulturowe zdolności komunikacyjne, uśmiech i zaufanie do tubylców. Plus cierpliwość … Wielu Japończyków ucieka gdy tylko próbuję ich zaczepić. Nic nowego – nie każdy po całym tygodniu pracy zechce prowadzić konwersację w obcym języku z jakimś zagubionym turystą. W końcu trafiam na grupę pomocnych nastolatków i dzięki nim dowiaduję się, z której strony … patrzeć na mapę, a potem już samodzielnie odnajduję drogę. Wkrótce okazuje się, że do hotelu można się było dostać w kilka minut bezpośrednio windą (!) z jednego z korytarzy w metrze. Ta podpowiedź jakoś umknęła mojej uwadze, lecz wcale tego nie żałuję! Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda!

Czas wyjść na miasto. Wybieram konkretny cel, do którego mam dokładnie opracowaną trasę, dzięki … mapie google. Wyjście z metra oznaczone numerem, potem w prawo i w lewo, itd. Banał … Nie od dziś wiadomo, że korzystanie z takich wynalazków wyłącza umysł, przypominam to sobie po kwadransie błądzenia, gdy się okazuje, że rzeczywistość jest inna od założeń, a w zasadzie odwrotna. Po wyjściu z metra trzeba było iść w lewo! Skąd ja to miałem wiedzieć?

Uwaga podróżnicy! Ufajcie własnym zmysłom co najmniej tak bardzo jak technologii, która również bywa omylna – mapa google niedokładnie pokazuje wyjścia z metra w Osace!

Po kolacji, w ktorej zasmakowuję się w japońskich pierożkach gyoza, postanawiam wrócić do hotelu na piechotę. Z Umeda do Nambu to ledwie cztery stacje metra. Solidny spacer, który zapada w pamięć. Ulice Osaki są pięknie oświetlone na święta, a zewsząd słychać świąteczne piosenki. Wystrojone choinki na prawie każdej wystawie sklepowej… Nawet późnym wieczorem na ulicach wciąż widać tłumy ludzi, niektórzy ewidentnie są w trakcie imprezy (lub już po). Ci mniej wstawieni śmigają rowerami po chodnikach, między przechodniami. W jeden wieczór jestem o krok od potrącenia przez rowerzystę kilkanaście razy! Powszechność rowerów w centrum Osaki to bodaj największe zaskoczenie tego wyjazdu.

Po nocy w hotelu kabinowym First Cabin Hotel, którego koncepcja podobna jest do uwielbianych przeze mnie hoteli kapsułowych, stawiam sobie kolejne wyzwanie. Wycieczka „na ślepo” do Kobe – miasta, o którym słyszałem już jako dziecko od Taty – jest tam wszakże ważny dla Japonii port!

Już sama podróż z Osaki do Kobe zapowiada się interesująco. Upolowuję najlepsze siedzenie, jakie można sobie wyobrazić, czyli tuż za maszynistą, od którego dzieli mnie tylko przezroczysta szyba (powiedzmy, że to odpowiednik 1A w samolotach). Przez ponad godzinę drogi (pociąg kategorii „express”) siedzę z twarzą przyklejoną do szyby i przy okazji nabawiam się „szyjoskrętu” (kto by się przejmował!?). Obserwuję tory oraz znaki, a także mijane ze sporą prędkością w bliskiej odległości domy i osiedla. Ponad wszystko jednak obserwuję maszynistę, każdy jego ruch zgodny ze ściśle wyznaczoną procedurą oraz komendy, które wypowiada sam do siebie. Fascynujący spektakl! Nie od dziś wiadomo, że kolejarze w Japoni opanowali procedury gwarantujące bezpieczeństwo i punktualność do perfekcji! Polecam próbkę tego doświadczenia na youtube.

Kobe to malowniczo położone miasto po drugiej stronie zatoki, przy której jest Osaka. Najczęściej kojarzone jest z tragicznym trzęsieniem ziemi, które nawiedziło je w 1995 roku. Patrząc na Kobe dziś trudno uwierzyć, że jedynie 20 lat temu było olbrzymim gruzowiskiem. O skali zniszczeń przypomina niezwykła wystawa zdjęć przy nabrzeżu portowym w centrum.

Kobe słynie również z wołowiny, po którą przyjezdni i lokalni ustawiają się w długich kolejkach. Ustawiam się i ja… Zaliczam też Muzeum Sake – jest to interesująca wystawa o historii tego trunku, zwiedzanie której kończy się darmową degustacją. Polecam!

Mój weekendowy wypad do Japonii powoli dobiega końca, ale przede mną jeszcze punkt kulminacyjny, czyli powrót pociągiem z Kobe do Osaki (znowu tuż za kokpitem!). Z całej wycieczki właśnie to doświadczenie najbardziej zapada mi w pamięć. Po powrocie do Doha koledzy w pracy pytają jak spędziłem ostatni weekend. W towarzystwie, w którym każdy co chwilę wybywa gdzieś w świat, trudno jest zaimponować. Tym razem mam jednak bezcenną opowieść, którą mogę się pochwalić przed jednym z dyrektorów, nie ryzykując braku zrozumienia:

– Ostatni weekend spędziłem obserwując fascynującą pracę maszynisty w pociągu z Osaki do Kobe – wypaliłem z dumą. Jako pasjonat kolei nie tylko mnie zrozumiał, ale też takich weekendowych doświadczeń serdecznie mi pozazdrościł. I tak oto moja kolekcja „priceless’ów” powiększyła się o kolejną historię, którą z dumą tu Państwu prezentuję.



Japonia – miejska gra na orientację

Od mojej pierwszej wizyty w Japonii, jeszcze w czasie studiów, minęło wiele lat. Była to dla mnie pierwsza podróż poza Europę, którą porównywałem do wygranej na loterii. Wyjeżdżając po ponad dwóch tygodniach pobytu nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę miał okazję tam powrócić. Tymczasem dziś nie potrafię się doliczyć moich wypadów do tego kraju. Jeździło się na sushi i z powrotem; był wyjazd na urodziny z tak mocną ekipą, że przy wielu okazjach wspominany jest do dziś; nie mówiąc już o licznych przesiadkach na lotniskach japońskich…

Ostatnią wizytę w Japonii potraktowałem jako okazję do zabawy w miejską orientację. W poruszaniu się po Tokio już się w miarę oswoiłem, więc teraz wybór padł na Osakę, której przy poprzedniej wizycie nie miałem okazji odkryć samodzielnie, będąc sam sobie przewodnikiem.

I niech o takim samodzielnym odkrywaniu obcego świata, krok po kroku, przecznica za przecznicą, będzie ten wpis – zwiedzanie najpopularniejszych turystycznych atrakcji w Kyoto i Narze mam już przecież dawno zaliczone.

Wyzwanie zaczyna się już na lotnisku Kansai – jak dojechać do centrum miasta? Do wyboru szybszy pociąg ekspresowy, na który trzeba długo czekać, lub ‚local’ – odjeżdżający za moment, ale zatrzymujący się na wszystkich (bardzo wielu) stacjach.

Intuicja mi podpowiada by nie czekać na ekspres, lecz wybrać pociąg lokalny. Po kilku przystankach zauważam, że linia kolejowa z lotniska łączy się z inną, więc od tego momentu powinien być większy wybór pociągów. I tu udowadniam sobie, że w tej grze już dawno przeskoczyłem z amatora na wyższy poziom – przydaje się moje doświadczenie, np. z systemu tokijskiego.

Przesiadam się na pociąg ekspresowy jadący z innego miasta, który podjeżdża po minucie na tor równoległy przy tym samym peronie. Ekspres ma w tej filozofii pierwszeństwo, więc ‚Local’ odjedzie po nim. Już wiem, że wygrałem – zanim wysiądę w centrum Osaki wyprzedzimy co najmniej dwa inne lokalne pociągi. Trochę sprytu i kombinacji pomaga mi zaoszczędzić prawie pół godziny! Jaki jestem z siebie dumny?!

Nie muszę ukrywać, że ta kategoryzacja pociągów, powszechna w Japonii właśnie, bardzo mi się podoba. Przy dłuższych odległościach po prostu zawsze warto się przesiąść z pociągu lokalnego na ekspres lub odwrotnie, zwłaszcza że cena jest ta sama. Uwielbiam takie zagadki – ich rozwiązywanie przynosi mi obrzymią satysfakcję!

P.S. Kategorii pociągów na jednej linii może być wiele, nawet pięć w ramach tej samej taryfy, plus szósta droższa, z miejscami rezerwowanymi. Local, Semi-local, semi express, limited express, express, rapid express… Zauważyłem że w Osace ‘limited express’ ma kategorię szybszą od ‘expressu’, odwrotnie niż np. moja ulubiona Odakyu Line w Tokio. Fascynujące!

Już wkrótce wpis o kolejnym poziomie miejskiej gry na orientację w Osace.

Wesele po tajsku cz. 2

Teatralny dym!

Przyciemnione światła w różnych kolorach!

Muzyka! (dość dramatyczna – w stylu Gwiezdnych Wojen)

Akcja!

Otwierają się drzwi sali bankietowej, a w nich pojawia się młoda para oślepiona światłem reflektora. Wyglądają na nieco speszonych, a na pewno zmęczonych – od ponad półtorej godziny pozowali do zdjęć, podczas gdy goście kosztowali przekąski i poili się trunkami.

Triumfalnie przechodzą przez salę pozdrawiając zebranych. Zasiadają przy wyznaczonym stole, bynajmniej nie w celu konsumpcji obiadu.

Na scenę zaproszeni zostają dwaj dygnitarze (mężczyźni w wieku rodziców młodej pary), którzy dokonują swego rodzaju laudacji i przemówienia do toastu. Jeśli dobrze zrozumiałem, są to najważniejsi goście, których obecność podnosi rangę wydarzenia (np. lokalny prawnik – zupełnie jak w niektórych filmach). Przemówienia zdają się trwać bez końca – dobrze, że wybrano tylko dwóch honorowych mówców! Następnie przemówienie pana młodego, w którym zawiera kurtuazyjne podziękowania.

Potem procesja pary młodej w stronę stojącej na środku sali platformy, na której właśnie ukazuje się kilkupiętrowy tort rodem z amerykańskich filmów. W świetle silnych reflektorów i w rytm odpowiedniej muzyki młoda para kroi tort.

Zaraz, zaraz! Przecież oni tego tortu wcale nie dotykają!

Własnym oczom nie wierzę – oni udają, że kroją tort weselny!

Wspólnie, trzymając okołometrowy „miecz”, przez minutę lub dłużej sumiennie wykonują ruchy jakby go naprawdę kroili. Z góry do dołu, kilka centymetrów w bok, z góry do dołu, itd. Ileż oni musieli ten teatralny ruch krojący ćwiczyć?!

Do dziś nie wiem, z czego tort był zrobiony, prawdopodobnie z plastiku… (czyżby był wraz z taką platformą przechodni z wesela na wesele?). Jedno jest pewne – ciasto roznoszone właśnie wśród gości przez kelnerów nie jest tortem krojonym przez parę młodą! Czuję się, jakbym właśnie wykrył jakiś podstęp, niczym Sherlock Holmes, choć dla zebranych wokół Tajów ta teatralność to zapewne nic szczególnego.

Następnie młoda para na klęczkach (!) wręcza rodzicom oraz wspomnianym dygnitarzom kawałki prawdziwego tortu przekazanego przez kelnerów. Wzajemnym ukłonom nie ma końca, można się nawet było przy tej okazji wzruszyć.

Mijają właśnie trzy kwadranse od wejścia pary młodej na salę bankietową, z czego doskonale zdaje sobie sprawę krążący wokół pary młodej reżyser spektaklu (słuchawka w uchu z mikrofonem). W rytmie odpowiedniej muzyczki następuje procesyjne wyjście z sali do lobby, gdzie fotograf już czeka na kontynuację sesji zdjęciowej umęczonej i najpewniej bardzo już głodnej młodej pary i gości. Druga sesja zdjęciowa („po weselu”) znów trwa w nieskończoność.

Tymczasem kelnerzy już dawno przestali uzupełniać jedzenie i jest ewidentne, że impreza zbliża się ku końcowi, więc goście powoli zaczynają się rozchodzić. Po niecałych trzech godzinach od mojego przybycia po weselu nie ma śladu i już wiem, że właśnie w ten nieoczekiwany sposób zyskałem wieczór, który mogę zacząć planować na własną rękę …

Szybko i konkretnie. Ileż czasu i nerwów tu zaoszczędzono w porównaniu z polskimi weselami? Dobrze znamy ten scenariusz – zwykle goście w dniu wesela od rana biegają nerwowo, bo wiedzą, że to ostatni moment na załatwienie czegokolwiek, potem następuje strojenie się i cała logistyka weselna, aż wreszcie całonocna impreza, a kolejnego dnia odsypianie i leczenie kaca.

Wizyta na tajskim weselu uzmysłowiła mi, jak współczesna aspirująca klasa średnia w Tajlandii jest rozdarta między własną tradycją a kulturą zachodu, znaną głównie z filmów amerykańskich. Mieszanie gatunków i stylów jest tu przecież na porządku dziennym, liczy się rytuał, choć nikt pewnie nie jest w stanie wytłumaczyć, co oznacza. Krojenie tortu, choćby plastikowego, bez którego wesela najwyraźniej nie można by uznać za udane, było tego najlepszym dowodem (a może to ja czegoś tu nie rozumiem?). Zresztą czy wszystko w życiu musi mieć sens? Cała ta ceremonialność dobrze się wpisuje w tajską mentalność, którą obserwuję od lat. Choć może to wydawać się nieprawdopodobne, największą część przyjęcia weselnego zajęło młodej parze pozowanie do zdjęć z gośćmi! A część oficjalna, wewnątrz specjalnie do tego wynajętej sali bankietowej – ledwo trzy kwadranse, po upływie których goście najzwyczajniej zaczęli się rozchodzić!

W Polsce powszechne są wesela w stylu „postaw się, a zastaw się”, ale po takim wydarzeniu zarówno gościom, jak i parze młodej zwykle pozostają wspomnienia na lata. Mimo, że wesele w Tajlandii trwało o wiele krócej niż polskie to będę je wspominał równie długo. Warto było przelecieć pół świata, by doświadczyć wesela w stylu tajskiej klasy średniej.

a

Wesele po tajsku

Miałem ostatnio przyjemność być zaproszonym na wesele w Tajlandii. Oczywiście je zaakceptowałem – nie tylko ze względu na parę młodą i rodziców, lecz również dlatego, że była to doskonała okazja do obserwacji tamtejszych zwyczajów.

Już sama lokalizacja sugerowała, że będzie to niezwykłe wydarzenie – żadna remiza czy wiejska karczma, lecz Anantara Siam Bangkok, czyli jeden z najlepszych hoteli w Bangkoku!

Nie ukrywam, że jechałem na to wesele z konkretnymi oczekiwaniami – w końcu lokalizacja zobowiązywała. Po dotychczasowych doświadczeniach ślubno-weselnych na świecie spodziewałem się setek elitarnych gości, dodatkowo moja polska dusza liczyła na imprezę do białego rana – słowem: miałem nadzieję na przeżycia, które by się wspominało latami…

W rzeczywistości? Setki gości były, jak najbardziej, wszyscy ubrani na galowo, jak na wesele przystało. Strzałem w pudło jednak okazało się oczekiwanie imprezy do białego rana …

Po kolei. Zaproszenie było na trzynastą. Zjawiam się na kwadrans przed czasem – inni goście też już się schodzą. W lobby należy odhaczyć się na liście gości oraz zostawić kopertę z prezentem w gotówce (obowiązkowo podpisaną, aby rodzina później mogła odnotować, kto ile ofiarował).

Kilka kroków dalej obok wejścia na salę bankietową wystrojona para młoda od dłuższego czasu pozuje do zdjęć z przybywającymi gośćmi. Nikt nie ma prawa mieć wątpliwości, że to właśnie Ona i On są gwiazdami tego dnia. Dla każdego gościa stanięcie do zdjęcia w ich towarzystwie jest niezwykle nobilitujące. Jednak obserwując, jak wiele wysiłku wymaga takie intensywne pozowanie do zdjęć z każdym gościem, odnoszę wrażenie, że scenariusz imprezy był bardziej pisany z myślą o gościach, niż o młodej parze.

W czasie gdy para pozuje z kolejnymi przybyszami, ci „obsłużeni” przechodzą do sali bankietowej. W oczekiwaniu na oficjalne rozpoczęcie imprezy goście powoli przełamują początkową nieśmiałość i podchodzą do bufetu szwedzkiego – stolików z jedzeniem rozstawionych wokół sali (jak się później okaże, jest to jedyny moment na skorzystanie z oferty kulinarnej!). Dominują przekąski koktajlowe, np. kanapeczki i mini-szaszłyki. Do tego wino i inne trunki (jak na Azję przystało najpopularniejsza jest whisky). Najważniejsi goście mają przydzielone stoliki z miejscami siedzącymi, pozostali muszą się zadowolić jedzeniem i piciem na stojąco.

Około godziny po moim przybyciu rozpoczyna się część oficjalna przyjęcia weselnego, a w zasadzie jego kulminacja.

C.D.N.



Weekend na Phuket

Aby nastawić pobudkę w weekend na czwartą nad ranem trzeba mieć dobry powód i motywację. O w pół do siódmej (co za nieludzka godzina!) ma odlatywać bezpośredni rejs na Phuket…

Po sześciu godzinach w powietrzu z wymodlonego miejsca przy oknie podziwiam widoki na podejściu do tej tajskiej wyspy. Skrzętnie omijamy burzowe chmury, z daleka widać bujną roślinność i lazurową wodę wzdłuż plaż. Choćby dla tego widoku było warto poświecić trochę snu – kto rano wstaje temu Pan Bóg daje!

Po kontroli celnej przedzieram się przez tłum taksówkarzy-naganiaczy i wychodząc z terminalu przylotów obieram kierunek spaceru na okoliczną wioskę. Podobno można gdzieś tam wynająć skuter. Sympatyczny starszy pan prowadzący mikrowypożyczalnię (na oko w sumie 5 skuterów) bardzo się cieszy na prospekt zrobienia interesu. Odrobina negocjacji w prostej angielszczyźnie (wymagano pozostawienia paszportu pod zastaw, lecz jako alternatywę zasugerowałem 100 dol. w gotówce) i trochę po omacku ruszam skuterem do hotelu.

Wkrótce czuję wiatr we włosach i pełną wolność, ekscytację z której – mam nadzieję – zrozumieją motocykliści. Na niektórych prostych gnałem 60 km/godz.! Po niecałej godzinie jazdy jestem na miejscu w hotelu.

Jeśli chodzi o mnie to dzień jest już spełniony. Wczesna pobudka, kilka godzin w samolocie, pełna adrenaliny niezapomniana jazda skuterem.

A tu się okazuje, że dla niektórych dzień dopiero się zaczyna!

Kapitan naszego rejsu zarządza debriefing po kolacji dla całej załogi … w hotelowym basenie! Miejsce okazuje się nieprzypadkowe skoro do późnej nocy serwują w nim napoje po specjalenj cenie dla załóg. Jest przy tym okazja do wymiany doświadczeń między załogami innych linii – w tym samym basenie odbywa się debriefing załogi Virgin Australia. Brakuje jedynie załogi Etihadu, która tego wieczora zdecydowała się na wycieczkę fakultatywną na Patong.

Następnego dnia przyjemny relaks i kontynuacja debriefingu – tym razem obecność nieobowiązkowa: masaże, pływanie i opalanie. Po całym dniu nicnierobienia czeka na mnie deser, czyli pełna adrenaliny jazda powrotna skuterem! Na to czekałem najbardziej – już od poprzedniego dnia! Udaje się wyruszyć spod hotelu jednocześnie z busikiem z załogą, która kibicuje mi przez większość trasy obserwując moje dzielne zmagania z wiatrem i niezawsze prostą drogą. Skorzystałem na tym również tak, że goniąc ich nie mogłem się już zgubić – wszak kierowca busika musiał trasę na lotnisko mieć dobrze opanowaną! W końcu dojeżdżam do wioski obok lotniska i z olbrzymią satysfakcją oddaję skuter z powrotem do wypożyczalni. Triumfalnie spaceruję w stronę terminala odlotów i czuję się jakbym był panem świata –  nie dość, że zaoszczędziłem na taksówce, to jeszcze sprawiłem sobie kawał niezapomnianej przygody.

Gdy w końcu ponownie spotykam moją załogę na rejsie powrotnym do Doha niektórzy gratulują mi odwagi, a nawet zazdroszczą tej wolności i przygody z wiatrem, jaką dał mi niepozorny skuter za 200 baht za dobę.

Jest coś magicznego w takiej weekendowej ucieczce z surowego krajobrazu pustynnego do przygody po drugiej stronie oceanu. Jest coś magicznego w podróżowaniu w tempie załóg. Albo najlepiej razem z nimi!

Jak przetrwać weekend na Malediwach?

Malediwy. Czas w takim raju, upływa dość przyjemnie, choć trudno to nazwać odpoczynkiem. Jak tu porządnie odpocząć, skoro co chwilę trzeba nakładać kremy na słońce?!

Odpowiedniej ochrony przed słońcem nauczyłem się po pierwszej wizycie na Malediwach, gdy w pochmurny dzień (!) słońce spaliło mi skórę … pod pachami! Jak do tego doszło wspominałem nawet niedawno na blogu.

Po wysmarowaniu kremami niewiele zostaje czasu i energii na inne aktywności.

Nawet kąpiel w oceanie staje się udręką – woda co prawda dość ciepła (choć nie dla wszystkich!), ale na dnie rafa koralowa, która kaleczy stopy, do tego wokół pływa mnóstwo ryb, które mienią się kolorami, że aż oczopląsu można dostać. A niektóre wręcz gryzą!!

Jakoś to wszystko przetrzymuję – dość mam dopiero drugiego dnia, gdy przychodzi mi uciekać przed gigantyczną płaszczką (metr szerokości!), która płynie wprost na mnie na płyciźnie niedaleko brzegu. Ledwie kilka godzin wcześniej dowiedziałem się od nurkowego instruktora, że płaszczek należy unikać …

Przeżyłem tylko dlatego, że usłyszałem ostrzegające mnie okrzyki przyjaciół, których początkowo w ogóle nie rozumiałem:

– Jaka płaszczka? Gdzie płynie?

– Wprost na ciebie płynie! Zejdź jej z drogi!!!

– Ja nie widzę żadnej płaszczki! Skąd mam wiedzieć dokąd uciekać jak jej nie widzę?

Teraz już wiem, że z daleka, będąc głową w wodzie, płaszczkę trudno zauważyć, bo jest … płaska. Z taką wiedzą mógłbym z powodzeniem startować w Jednym z Dziesięciu!

Po tym ataku adrenaliny przyszedł czas by ruszyć w drogę powrotną do katarskiej pustyni. Co za ulga – tam przynajmniej płaszczki mi nie grożą!

Minęło kilka lat, zmieniła się perspektywa. Przy aż dwóch rejsach dziennie (tylko 4 godz. lotu) da się spędzić sympatyczny weekend na którejś z rajskich wysp, z dala od wyklętej przez większość Doha.

Stwierdzam, że taki szybki wypad dobrze człowiekowi robi – mimo wszystkich niedogodności (włącznie z koniecznością nakładania kremu na słońce i atakującymi płaszczkami-ludojadami). I z przyjemnością wrócę tam prędzej niż za kolejne siedem lat. To był spontaniczny wyjazd, który zaczął się od prostego pytania, o którym przeczytasz tutaj.

Malediwy odkryte na nowo

Czwartkowe popołudnie w pracy. A ja nadal bez pomysłu na weekend?

Koleżanka z pracy proponuje, bym do niej dołączył – wybiera się na trzy dni na Malediwy. Trzech dni nie mam, ale może sam weekend? Przekonuje mnie tym, że będzie to jej czternasta wycieczka w to samo miejsce w ciągu pięciu lat. Niemal jednocześnie inna koleżanka proponuje to samo koleżance pierwszej. Jest już nas trójka. Będzie raźniej!

W takiej sytuacji grzechem byłoby nie dać temu malowniczemu archipelagowi drugiej szansy – pamiętam, że po pierwszej wizycie nie zamierzałem tam wracać zbyt prędko. Na Malediwach nie byłem od siedmu lat, więc w sumie dotrzymałem słowa … Jak się do tego przyznałem, to znajomi kręcili głowami z niedowierzania, lecz moja lotnicza statystyka nie kłamie.

Mam gdzie spać, bo dziewczyny już wcześniej porobiły rezerwacje, więc teraz czas pomyśleć o bilecie lotniczym. I o obłożeniu rejsów: raczej bezstresowo, zwłaszcza – co najważniejsze – na powrocie w sobotę wieczorem. Jest ok. 15 pracowników „zalistowanych”. Zerkam więc z ciekawości na listę – może jeszcze jacyś inni znajomi?

Ależ oczywiście! Tego znam, i tego, i tego! I tą z tym!! Ostatecznie znam 10 osób! To solidna ekipa: Czeszka, Łotyszka, Belg, Malezyjka, i wreszcie polska mafia (w tym państwo Polakowscy).  Po wylądowaniu, poza kolegą z działu, który podróżuje z żoną i dzieckiem, wszyscy się integrują w oczekiwaniu na hotelową łódkę. Oczywiście, że czekamy na tę samą łódkę, bo wybieramy się do tego samego hotelu – Meeru!

Hotel-wyspa Meeru jest jak instytucja. Wydaje się, że byli tam wszyscy z biura oprócz mnie. Niektórzy naście razy!

Skąd takie upodobanie wśród naszych pracowników do Meeru? Dostajemy tam najlepsze stawki, nie wymaga się płatności z góry (co jest kluczowe gdy lata się bez gwarancji miejsca), nie każą słono płacić za łódkę z/na lotnisko i w miarę dostępności dostajemy wille o podwyższonym standardzie. Nic dziwnego, że niektórzy bywają tam na tyle często, że w momencie ponownego przyjazdu witani są przez personel w szczególny sposób!

– Hello! Welcome back! – skierowane do mojej towarzyszki, słyszę aż do znudzenia wysiadając z łódki, przechodząc przez recepcję oraz w restauracji! Bycie w takim towarzystwie popłaca – dostajemy wszyscy zaproszenie na ekskluzywne przyjęcie koktajlowe dla stałych gości na plaży. Kto by odmówił spędzenia zimowego wieczora w taki sposób?

W kolejnym wpisie będzie o tym, jak udało mi się taki krótki wyjazd na Malediwy przetrwać. Czytaj tutaj.

Na rowerze w Seulu

Do listy miast, w których miałem przyjemność jeździć rowerem w tym roku dołączył właśnie Seul.

Akurat wypadał dzień wolny od pracy, więc tłumy Koreańczyków, młodszych i starszych, postanowiło aktywnie spędzić czas na powietrzu. Większość z nich poważnie podeszła do tematu i wyposażona w sportowe ubrania najnowszej generacji ruszyła spalać kalorie. Również i ja, zamiast zwiedzać pałace lub biegać po kawiarniach pod patronatem Hello Kitty, dołączyłem do nich w takie słoneczne popołudnie.

W mieście istnieje sieć wypożyczalni bezpłatnych, z pewnymi ograniczeniami, podobno głównie dla rezydentów. Zamiast wgłębiać się w ich zasady wybrałem jedną z wielu płatnych wypożyczalni wzdłuż ścieżki przy rzece (stacja metra Yeouinaru, 3000 won za pierwszą godzinę, 2000 won za każdą następną).

W sumie pokonałem ponad 50 km ścieżką biegnącą wzdłuż rzeki Han przecinającej stolicę Korei Płd. Choć nie mam wiedzy na temat ścieżek w innych częściach miasta lub ścisłym centrum, sama trasa nad rzeką zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Wydaje się, że wszystko zostało zaplanowane i dobrze zgrane z otoczeniem. Ścieżka ciągnie się głównie wzdłuż autostrady, często pod nią, ale prawie nie odczuwa się obecności pojazdów, bo oddziela od nich szeroki pas zieleni. Słychać co najwyżej szum samochodów gdzieś w oddali. I – co chyba najważniejsze dla zapalonych rowerzystów czy wielbicieli jazdy na rolkach – jedzie się płynnie, bez przejść dla pieszych, świateł, czy konieczosci schodzenia z roweru. 
Dodatkowo wrażenie zrobiła na mnie doskonała infrastruktura piknikowo-rekreacyjna, której inne miasta nad rzeką (np. Warszawa) mogą pozazdrościć. Co kilka kilometrów, wzdłuż ścieżki, znajduje się park z ławeczkami, stolikami na piknik, oczywiście toalety, wodne źródełka z darmową pitną wodą.

Tu i ówdzie pojawia się także mały sklep typu 7 Eleven, dzięki któremu pikniku wcale nie trzeba planować i targać z domu. Sklepik sprzedaje gotowe dania do podgrzania. Ale gdzie je podgrzać?? W mikrofali wystawionej do użytku publicznego przed sklepem!! Tuż obok wystawiony jest duży czajnik z wodą, którą zalejemy … zupkę w proszku – jest w czym wybierać, bo takie zupki zajmują chyba połowę półek w sklepiku!

Nie ma w Korei lepszego sposobu na zwieńczenie takiego sympatycznego dnia jak skosztowanie kasztanowego makgeolli – orzeźwiającego wina ryżowego o mlecznej konsystencji.



Żaden dzień w Korei, czy to w ramach wycieczki weekendowej czy tylko przy okazji przesiadki, jak w tym przypadku, nie jest dniem straconym. Dokąd się przesiadałem i przed czym tam uciekałem napiszę wkrótce.

Koh Rong

Kambodża mnie zauroczyła, wszak nie bez mojego pozwolenia. Wizyta na Koh Rong tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że warto było poświęcić temu krajowi cały urlop.

Koh Rong to malownicza wyspa, której nie znajdziemy w planach wakacyjnych większości turystów przybywających do Azji Południowo-Wschodniej. Nawet odwiedzający Kambodżę rzadko do niej docierają i na plażową część wakacji wybierają skomercjalizowane Sihanoukville. Tymczasem tylko krótka przeprawa promem na Koh Rong gwarantuje ucieczkę od masowej i nastawionej na tanią rozrywkę turystyki obserwowanej w Sihanoukville właśnie.

W 2013 roku wyspa uznana została przez South East Asia’s Backpacker Magazine za destynację roku. Czy nam się to podoba, czy nie, sekret tym samym został wyjawiony i popularność wyspy będzie od tego momentu tylko rosła, z wszystkimi tego konsekwencjami. Tu porównania do tajskiej wyspy Phuket i jej niepohamowanego rozkwitu w ciągu ostatnich kilku dekad nasuwa się niemal samoistnie. A wraz z nimi obawy o to, jak Koh Rong poradzi sobie z zapewnieniem zrównoważonego rozwoju …



Koh Rong to m.in. wiele plaż (autorzy przewodników doliczyli się dwudziestu trzech!), w tym siedmiokilometrowa Long Beach, uznana za jedną z najpiękniejszych na świecie. Droga do niej z przystani promowej prowadzi przez dżunglę i obecnie nie ma przy niej żadnego hotelu czy baru. Nieprawdopodobne?! Gdy po godzinie marszu do niej dotarłem, zastałem całkowitą pustkę. Szum fal, biały piasek, lazurowa woda, kraby, komary i ja.

Samotność stała się tematem przewodnim mojego pobytu na Koh Rong. Choć samotny do końca nie byłem – drewnianą chatkę dzieliłem m.in. z gekonem, który o swojej obecności przypominał mi w środku nocy swoim nawoływaniem – długo zajęło mi zidentyfikowanie źródła tego unikalnego odgłosu – współlokator skrywał się w szczelinie pomiędzy deskami, tuż nad moją głową.



Tree House Bungalows to dość mały ośrodek na skraju najpopularniejszej plaży, nieco na „odludziu”, schowany w lesie, z bezpośrednim dostępem do własnej plaży. Tak można by to opisać w folderze dla turystów. Dla tych, którzy odwiedzili Koh Rong, wszystkie te zalety wydałyby się oczywiste …

Mój domek miał cudowną werandę z hamakiem i fotelami. Od komarów strzegły mnie co wieczór kadzidła. Energia elektryczna w ośrodku była, owszem, ale tylko między 18 a 23. Nie było to dla mnie żadnym problemem – moja podróż była w swej naturze unplugged. Udowodniłem sobie przy okazji, że potrafię żyć bez internetu (przynajmniej przez kilka dni…)

Co oznacza brak prądu w praktyce przekonałem się wracając z wieczornego spaceru – gdy wchodziłem do ośrodka ścieżkę przez las oświetlały małe latarnie. Gdy byłem już w połowie drogi do mojego domku, wszystkie światła w ośrodku nagle zgasły. Pierwszy raz od dawna zobaczyłem ciemność. Ale banał! Zrozumiałem, że wybiła właśnie dwudziesta trzecia… Trywialne z założenia trafienie do własnego łóżka, po tylko jednym piwku do kolacji, okazało się przygodą samą w sobie …

Miał być luz i odpoczynek – ten plan udał się na sto procent. Dobra książka. Długopis. Dobre towarzystwo dokoła (gekony, jaszczurki, różne owady). Czegóż chcieć więcej?

Polecam Kambodżę, wraz z wyspą Koh Rong! I polecam taki sposób podróżowania – niby poza głównym nurtem, choć czy to w ogóle dziś jeszcze możliwe? 







Czego nie robiłem w Kambodży

Dziwna to była wyprawa. Czego ja w Kambodży nie robiłem?!

Nie zaliczyłem ani jednej z dziesięciu największych atrakcji turystycznych tego kraju. Nie straciłem połowy cennego urlopu na wycieczkę do Siem Reap po to tylko, by zobaczyć świątynie Angkor Wat. W Phnom Penh, gdzie wylądowałem, nie skusiły mnie lokalne biura podróży, oferujące wycieczki na Pola Śmierci. Ominąłem nawet Foreign Correspondent Club w samym sercu miasta – lokal ponoć kultowy, choć wydaje się, że teraz już głównie na fali popularności podtrzymywanej przez Lonely Planet.

Stawiać tym wszystkim ofertom musiałem nieraz czynny opór! Wielu znajomych i przypadkowo napotkanych osób pytało jak to w ogóle możliwe, aby człowiek odwiedzał Kambodżę i pominął Angkor Wat i Pola Śmierci? Świadomie?! Skandal jakiś!

Co zatem na 9-dniowym urlopie w Kambodży robiłem?

Pozwalałem Kambodży, aby mnie zauroczyła. Chłonąłem każdą chwilę, każdy dzień.

A konkretniej? Odwiedzałem przyjaciół, poznawałem nowych ludzi. Przy okazji couchsurfingu obserwowałem, w jak nietypowych dla mnie warunkach niektórzy mieszkają i uczyłem się do nich adaptować. Doceniałem bezinteresowną gościnność. Czytałem poradnik, którego okładka obiecywała poprawę jakości życia. Dzień po dniu, rozdział po rozdziale, wprowadzałem te porady w życie.

Jeździłem rowerem pośród pól ryżowych. Znajomi z couchsurfingu zabrali mnie na jedną z ulubionych tras. Po drodze, na wioskach, spotykaliśmy dzieci, które na nasz widok wołały ‘hello’, a niektóre popisywały się tańcząc ‘gangnam style’. Wydostanie się rowerem z miasta w stronę pól ryżowych wymagało nie lada odwagi, uwagi i koordynacji ruchowej – pierwszy raz w życiu jeździłem na dwóch kołach po chaotycznych ulicach (i autostradach) Azji. Na początku było trochę stresu, ale w sumie okazało się to banalne. Bardzo płynny okazał się dla mnie ten uliczny chaos.

W czasie całego pobytu wystawiałem twarz i do słońca, i do deszczu. Była to akurat pora deszczowa i po raz pierwszy od bardzo dawna miałem okazję porządnie zmoknąć – jak się żyje od kilku lat na pustyni, to jest to niezła rozrywka! Ulewy, która złapała nas na rowerach na środku autostrady, długo nie zapomnę…

Żywność w Kambodży to interesujący temat – rolnictwo jest tam do dziś uprawiane w tradycyjny sposób, w związku z czym tutejsze świeże warzywa i owoce w innych miejscach na świecie wpadłyby w kategorie organicznych. Poza browarnictwem praktycznie nie istnieje tu przemysł spożywczy!

To chyba oczywiste, że codziennie raczyłem się pysznym khmerskim jedzeniem, zwłaszcza sałatkami z organicznych składników. Mniej oczywiste jest to, że przy kilku okazjach, skuszony przez przyjaciół, stołowałem się w wykwintnych restauracjach, których szefowie kuchni mają (lub mieli?) na koncie gwiazdki Michelina. Oczywiście z szerokim wyborem win do kolacji – Nederburg Pinotage z RPA to moje osobiste odkrycie z Kambodży właśnie. Fine dining w najlepszym wydaniu – za rozsądną cenę. Kto przyjeżdżający do Kambodży by się tego spodziewał?

Na koniec udałem się na Koh Rong, malowniczą wyspę, o której słyszeli nieliczni. Napiszę o tym już wkrótce.

Zdjęcia jak zwykle na picasa.