Drugi dzień wyprawy z zachodu na wschód Tajwanu zaczynam boleśnie. Nadzieję na to, że będzie lepiej, daje mi nowe, wygodniejsze siodełko, które dzień wcześniej pośpiesznie zakupiłem w centrum Puli.
Nie poddaję się, choć okazji ku temu było już po drodze kilka. Jestem na wakacjach, całe pięć wspaniałych dni przede mną! Już wiem, że cała wyprawa jest opóźniona o jeden dzień. Na razie nie mam za bardzo możliwości niczego przyspieszyć, bo nocleg w Sun Moon Lake, oddalonym o tylko 30 km, jest obowiązkowy. Dzień zapowiada się spokojnie, bo od celu na dziś dzieli mnie jedyne 400 m w pionie.
Wspinam się bezpośpiesznie jadąc poboczem drogi, po której co chwilę przejeżdżają autokary wypełnione turystami. Nachylenie odpowiednie dla autokarów, więc o ostrych wzniesieniach z dnia poprzedniego mogę tylko wspominać. Jest bezstresowo, więc podziwiam krajobraz.
W połowie drogi zatrzymuję się przy straganie ze świeżymi owocami i kupuję pęk przepysznych, małych bananów, które dadzą mi energię na resztę wspinaczki. Gdy właściciel straganu dodatkowo częstuje mnie świeżo pokrojonym ananasem, nie potrafię odmówić. Mój wdzięczny uśmiech (bo tylko takim językiem mogłem się z tym przemiłym panem komunikować) sprawia kolejny cud – wkrótce do moich rąk trafia gorąca zupa z ziół („na zimowe dni”). Bezcenne.
Sun Moon Lake to jezioro położone pomiędzy górami na wysokości 800 m n.p.m., prawie jak Morskie Oko. Jest celem wielu wycieczek, ale największą popularność zawdzięcza nowożeńcom. Po przyjeździe na miejsce znajduję tani hotelik pod wymowną nazwą Love Hotel. Na okrążenie jeziora potrzebne jest kilka godzin, a ja wolę oszczędzić siły na kolejne dni. Wybieram się więc na piesze zwiedzanie okolicy. Okolica jest przepiękna, zwłaszcza widziana z gondoli kolejki linowej, która łączy brzeg jeziora z okalającymi je górami.
Kolejny dzień zaczynam równie wcześnie rano. Na początek szybki i przyjemny zjazd z powrotem do Puli, a następnie obieram kierunek na Cingjing Farm. Ma być konkretna wspinaczka, której nawet jeszcze nie zacząłem, a kolano boli mnie coraz bardziej, najpierw jedno, potem drugie. Burza w myślach – ambicja właśnie stawia czoła zdrowemu rozsądkowi.
Poddaję się.
O wracaniu do Tajpej nie ma mowy. Z rowerem i dwiema sakwami na stanie próbuję więc łapać stopa. Taką opcję awaryjną miałem w zanadrzu, ale w trakcie planowania trudno ją było traktować poważnie. Przecież to jest ledwie moje drugie autostopowanie w życiu, przy czym pierwsze samodzielne, i to z takim bagażem!
Mimo, iż sytuacja wydaje się beznadziejna, próbuję uśmiechać się w kierunku przejeżdżających samochodów. Po pięciu minutach zatrzymuje się terenowe mitsubishi. Tłumaczę sympatycznemu panu w średnim wieku moją sytuację. O dziwo, zapakowanie roweru do samochodu nie stanowi problemu, a jakby cudów było mało, to okazuje się, że zostanę dowieziony bezpośrednio do dzisiejszego celu, czyli Cingjing Farm!
Z moim wybawcą porozumiewam się przy użyciu prostego angielskiego. Po drodze zostaję poczęstowany zielonymi pomarańczami z domowego ogrodu (kilogramową porcję „na zapas” też później dostałem!). – Gahm shiah, dziękuję!
Do Cingjing (Qingjing wedle alternatywnej pisowni) dojeżdżamy po prawie dwóch godzinach. Jest chłodno, bo znajdujemy się na wysokości ponad 1700 m n.p.m.; wokół góry i kotliny, w których nieśmiale zbierają się chmury.
Miejsce to słynie z rolnictwa – panujący tutaj wyjątkowy klimat pozwala na uprawy warzyw i owoców, m.in. brzoskwini, gruszek, śliwek oraz kiwi. Dla Polaka brzmieć to może mało egzotycznie, więc przypomnę, że mowa jest o tropikalnym Tajwanie!
Cingjing słynie również z najwyżej położonego sklepu sieci 7Eleven. Fakt ten jest godny odnotowania, bo wszechobecne sklepy tej sieci to jeden ze znaków rozpoznawczych Tajwanu. Podobnie jak w Bangkoku, każdy 7Eleven jest dla turystów jak oaza, tyle, że Tajwańczycy poszli o krok dalej – w tutejszych 7Eleven są toalety, stoliki z krzesłami, przy których można zjeść ciepłą strawę, bezprzewodowy internet, a w niektórych placówkach nawet … prysznic! To się nazywa rozbudowana infrastruktura!
W Cingjing kierowca proponuje wspólny obiad, za który próbowałem zapłacić, ale bezskutecznie. Na pożegnanie robimy wspólne zdjęcie.
W związku z tym, że pogoda nie jest najlepsza, postanawiam przeskoczyć autostopem do kolejnego celu, aby nadrobić stracony dzień, ale okazuje się to niemożliwe. Po ponad godzinie mojego wymachiwania ręką zatrzymuje się młody Tajwańczyk w starym leksusie ze skórzanymi siedzeniami i psem na przednim fotelu pasażera. Próbujemy się zrozumieć, lecz bezskutecznie; młodzieniec odjeżdza. Zaczyna kropić deszcz, a ja macham dalej, przecież nic innego nie przychodzi mi do głowy.
Po kilku minutach leksus powraca i jego kierowca bez słów przekazuje mi swój telefon, przez który kobiecy głos robi za tłumacza. Gdy po wielu wyjaśnieniach słyszę w słuchawce instrukcję, aby wsiąść do samochodu z rowerem, moje myśli bardziej skupiają się na „jak to zrobić”, niż „po co to zrobić” lub „dokąd chcieliby mnie zawozić”. Jak przygoda, to przygoda!
Później dopiero okazuje się, że młodzi Tajwańczycy doradzają łapanie stopa następnego dnia z samego rana i postanawiają mi pomóc w znalezieniu taniego noclegu, którym okazuje się pokój w czyimś domu. Jednak zanim ten będzie gotowy na moje przybycie, proponują mi przeczekanie w przydrożnej restauracji należącej do znajomych kierowcy leksusa.
Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda!
Z właścicielami restauracji, do której w ciągu dwóch godzin mojego oczekiwania nie zajrzał żaden klient, rozmawiam za pomocą usługi Tłumacz Google. Okazuje się, że Google tłumaczy bez problemu na wiele języków, ale z tajwańskim chińskim nie radzi sobie prawie w ogóle.
Zamawiam posiłek mając nadzieję, że chociaż w taki sposób będę mógł ich wynagrodzić za poświęcony czas i pomoc. I po raz drugi tego dnia nie pozwolono mi zapłacić. Zastanawiam się jakich to dobrych uczynków musiałem nagromadzić, żeby z przypadku trafić na tak wspaniałych ludzi?
Wieczorem postanowiłem przejść się jeszcze po okolicy. Naiwnie liczyłem, że mimo późnej pory czeka mnie jeszcze kolejna przygoda. Nie przeliczyłem się.
Postanowiłem zajrzeć do jedynej otwartej restauracji. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że restauracja należy do rodziny kierowcy leksusa, który wcześniej, w ciągu dnia, nagle zniknął i nawet nie zdążyłem mu podziękować za okazaną mi pomoc! Czyżby przeznaczenie? Psinę, która woziła się luksusowym samochodem, też odnalazłem – tym razem dzielnie stróżowała w recepcji restauracji.
Szczególnie głodny nie jestem, więc zamawiam tylko piwo, a przyniesiono mi piwo i … dwudaniową kolację. Lokal (notabene o intrygującej nazwie – Native Chicken) okazuje się dość wytworny, co potwierdzają moje zmysły – chrupiący kurczak w panierce i pieprzopodobnymi ziarenkami, polany słodkawym sosem, trafia do mojego Topu Wszechczasów.
I w ten sposób spożyłem trzeci (TRZECI!) tego dnia posiłek, który zaoferowano mi bezpłatnie w zamian za serdeczny uśmiech i wdzięczność. Jak tylko zdaję sobie z tego sprawę, już wiem, że doświadczenia z tego dnia zapadną mi w pamięci na długo.
Lekcja na dziś? Podążać za intuicją, ufać obcym ludziom i dać się uwieść ich serdeczności. Mieć zawsze uśmiech na twarzy, pozytywną energię w głowie, a cuda będą działy się same.