Rowerem po Tajwanie cz.2

Drugi dzień wyprawy z zachodu na wschód Tajwanu zaczynam boleśnie. Nadzieję na to, że będzie lepiej, daje mi nowe, wygodniejsze siodełko, które dzień wcześniej pośpiesznie zakupiłem w centrum Puli.

Nie poddaję się, choć okazji ku temu było już po drodze kilka. Jestem na wakacjach, całe pięć wspaniałych dni przede mną! Już wiem, że cała wyprawa jest opóźniona o jeden dzień. Na razie nie mam za bardzo możliwości niczego przyspieszyć, bo nocleg w Sun Moon Lake, oddalonym o tylko 30 km, jest obowiązkowy. Dzień zapowiada się spokojnie, bo od celu na dziś dzieli mnie jedyne 400 m w pionie.



Wspinam się bezpośpiesznie jadąc poboczem drogi, po której co chwilę przejeżdżają autokary wypełnione turystami. Nachylenie odpowiednie dla autokarów, więc o ostrych wzniesieniach z dnia poprzedniego mogę tylko wspominać. Jest bezstresowo, więc podziwiam krajobraz.

W połowie drogi zatrzymuję się przy straganie ze świeżymi owocami i kupuję pęk przepysznych, małych bananów, które dadzą mi energię na resztę wspinaczki. Gdy właściciel straganu dodatkowo częstuje mnie świeżo pokrojonym ananasem, nie potrafię odmówić. Mój wdzięczny uśmiech (bo tylko takim językiem mogłem się z tym przemiłym panem komunikować) sprawia kolejny cud – wkrótce do moich rąk trafia gorąca zupa z ziół („na zimowe dni”). Bezcenne.



Sun Moon Lake to jezioro położone pomiędzy górami na wysokości 800 m n.p.m., prawie jak Morskie Oko. Jest celem wielu wycieczek, ale największą popularność zawdzięcza nowożeńcom. Po przyjeździe na miejsce znajduję tani hotelik pod wymowną nazwą Love Hotel. Na okrążenie jeziora potrzebne jest kilka godzin, a ja wolę oszczędzić siły na kolejne dni. Wybieram się więc na piesze zwiedzanie okolicy. Okolica jest przepiękna, zwłaszcza widziana z gondoli kolejki linowej, która łączy brzeg jeziora z okalającymi je górami.



Kolejny dzień zaczynam równie wcześnie rano. Na początek szybki i przyjemny zjazd z powrotem do Puli, a następnie obieram kierunek na Cingjing Farm. Ma być konkretna wspinaczka, której nawet jeszcze nie zacząłem, a kolano boli mnie coraz bardziej, najpierw jedno, potem drugie. Burza w myślach – ambicja właśnie stawia czoła zdrowemu rozsądkowi.

Poddaję się.

O wracaniu do Tajpej nie ma mowy. Z rowerem i dwiema sakwami na stanie próbuję więc łapać stopa. Taką opcję awaryjną miałem w zanadrzu, ale w trakcie planowania trudno ją było traktować poważnie. Przecież to jest ledwie moje drugie autostopowanie w życiu, przy czym pierwsze samodzielne, i to z takim bagażem!

Mimo, iż sytuacja wydaje się beznadziejna, próbuję uśmiechać się w kierunku przejeżdżających samochodów. Po pięciu minutach zatrzymuje się terenowe mitsubishi. Tłumaczę sympatycznemu panu w średnim wieku moją sytuację. O dziwo, zapakowanie roweru do samochodu nie stanowi problemu, a jakby cudów było mało, to okazuje się, że zostanę dowieziony bezpośrednio do dzisiejszego celu, czyli Cingjing Farm!

Z moim wybawcą porozumiewam się przy użyciu prostego angielskiego. Po drodze zostaję poczęstowany zielonymi pomarańczami z domowego ogrodu (kilogramową porcję „na zapas” też później dostałem!). – Gahm shiah, dziękuję!

Do Cingjing (Qingjing wedle alternatywnej pisowni) dojeżdżamy po prawie dwóch godzinach. Jest chłodno, bo znajdujemy się na wysokości ponad 1700 m n.p.m.; wokół góry i kotliny, w których nieśmiale zbierają się chmury.



Miejsce to słynie z rolnictwa – panujący tutaj wyjątkowy klimat pozwala na uprawy warzyw i owoców, m.in. brzoskwini, gruszek, śliwek oraz kiwi. Dla Polaka brzmieć to może mało egzotycznie, więc przypomnę, że mowa jest o tropikalnym Tajwanie!

Cingjing słynie również z najwyżej położonego sklepu sieci 7Eleven. Fakt ten jest godny odnotowania, bo wszechobecne sklepy tej sieci to jeden ze znaków rozpoznawczych Tajwanu. Podobnie jak w Bangkoku, każdy 7Eleven jest dla turystów jak oaza, tyle, że Tajwańczycy poszli o krok dalej – w tutejszych 7Eleven są toalety, stoliki z krzesłami, przy których można zjeść ciepłą strawę, bezprzewodowy internet, a w niektórych placówkach nawet … prysznic! To się nazywa rozbudowana infrastruktura!

W Cingjing kierowca proponuje wspólny obiad, za który próbowałem zapłacić, ale bezskutecznie. Na pożegnanie robimy wspólne zdjęcie.

W związku z tym, że pogoda nie jest najlepsza, postanawiam przeskoczyć autostopem do kolejnego celu, aby nadrobić stracony dzień, ale okazuje się to niemożliwe. Po ponad godzinie mojego wymachiwania ręką zatrzymuje się młody Tajwańczyk w starym leksusie ze skórzanymi siedzeniami i psem na przednim fotelu pasażera. Próbujemy się zrozumieć, lecz bezskutecznie; młodzieniec odjeżdza. Zaczyna kropić deszcz, a ja macham dalej, przecież nic innego nie przychodzi mi do głowy.



Po kilku minutach leksus powraca i jego kierowca bez słów przekazuje mi swój telefon, przez który kobiecy głos robi za tłumacza. Gdy po wielu wyjaśnieniach słyszę w słuchawce instrukcję, aby wsiąść do samochodu z rowerem, moje myśli bardziej skupiają się na „jak to zrobić”, niż „po co to zrobić” lub „dokąd chcieliby mnie zawozić”. Jak przygoda, to przygoda!

Później dopiero okazuje się, że młodzi Tajwańczycy doradzają łapanie stopa następnego dnia z samego rana i postanawiają mi pomóc w znalezieniu taniego noclegu, którym okazuje się pokój w czyimś domu. Jednak zanim ten będzie gotowy na moje przybycie, proponują mi przeczekanie w przydrożnej restauracji należącej do znajomych kierowcy leksusa.

Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda!

Z właścicielami restauracji, do której w ciągu dwóch godzin mojego oczekiwania nie zajrzał żaden klient, rozmawiam za pomocą usługi Tłumacz Google. Okazuje się, że Google tłumaczy bez problemu na wiele języków, ale z tajwańskim chińskim nie radzi sobie prawie w ogóle.

Zamawiam posiłek mając nadzieję, że chociaż w taki sposób będę mógł ich wynagrodzić za poświęcony czas i pomoc. I po raz drugi tego dnia nie pozwolono mi zapłacić. Zastanawiam się jakich to dobrych uczynków musiałem nagromadzić, żeby z przypadku trafić na tak wspaniałych ludzi?

Wieczorem postanowiłem przejść się jeszcze po okolicy. Naiwnie liczyłem, że mimo późnej pory czeka mnie jeszcze kolejna przygoda. Nie przeliczyłem się.

Postanowiłem zajrzeć do jedynej otwartej restauracji. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że restauracja należy do rodziny kierowcy leksusa, który wcześniej, w ciągu dnia, nagle zniknął i nawet nie zdążyłem mu podziękować za okazaną mi pomoc! Czyżby przeznaczenie? Psinę, która woziła się luksusowym samochodem, też odnalazłem – tym razem dzielnie stróżowała w recepcji restauracji.



Szczególnie głodny nie jestem, więc zamawiam tylko piwo, a przyniesiono mi piwo i … dwudaniową kolację. Lokal (notabene o intrygującej nazwie – Native Chicken) okazuje się dość wytworny, co potwierdzają moje zmysły – chrupiący kurczak w panierce i pieprzopodobnymi ziarenkami, polany słodkawym sosem, trafia do mojego Topu Wszechczasów.

I w ten sposób spożyłem trzeci (TRZECI!) tego dnia posiłek, który zaoferowano mi bezpłatnie w zamian za serdeczny uśmiech i wdzięczność. Jak tylko zdaję sobie z tego sprawę, już wiem, że doświadczenia z tego dnia zapadną mi w pamięci na długo.

Lekcja na dziś? Podążać za intuicją, ufać obcym ludziom i dać się uwieść ich serdeczności. Mieć zawsze uśmiech na twarzy, pozytywną energię w głowie, a cuda będą działy się same.

Rowerem po Tajwanie

Już w trakcie mojej pierwszej wizyty na Tajwanie postanowiłem, że tam wrócę. Na każdym kroku przekonywano mnie, że jest to doskonałe miejsce na wyprawy rowerowe i wycieczki po górach. Różnorodność krajobrazu to bodaj najważniejszy atut, ale w miarę dobrze rozbudowana infrastruktura rowerowa niewątpliwie też przyczynia się do popularności turystyki rowerowej. Uprawiają ją Tajwańczycy, zagraniczni rezydenci, jak i turyści. W końcu i ja się temu poddałem i postanowiłem sprawdzić jak to jest podróżować rowerem po Tajwanie.

Po przylocie na Tajwan (z przygodami, a jakże!) daję sobie dwa dni na aklimatyzację. Delektowanie się lokalną kuchnią bardzo w tym pomaga, nie zapominając o lokalnych trunkach.

Tajwański znajomy pożycza mi swój rower, jedziemy na podstawowy przegląd sprzętu w serwisie. Następnie przy pakowaniu sakiew dwa razy upewniam się, co do prognozy pogody na trasie. Wychodzi na to, że trzeba wziąć ciuchy na każdą pogodę, włącznie z rękawiczkami i wełnianą czapką. Nieważne, że na starcie jest tropikalne 30 stopni…

Przede mną sześć samotnych dni na obcym rowerze, w obcym kraju. W plecaku mam mapę i nakreślony przez kolegę plan wyprawy z nic dla mnie nieznaczącymi nazwami miejscowości: tam się zatrzymać, tu spać tego dnia, a tego dnia „coś sobie znajdziesz, o tam”.

Mojej ekscytacji towarzyszy poddenerwowanie – przecież tak naprawdę, to ja nigdy na wyprawie rowerowej nie byłem! Owszem, jeździłem w życiu więcej niż przeciętny Polak, bywało i tak, że dzień w dzień, po kilkadziesiąt kilometrów, ale nigdy z bagażem, z A do B, z B do C, itd.

Otuchy dodaje fakt, że mój dwukołowiec jest bardziej wprawiony ode mnie – m.in. z sukcesem przebył trasę podobną do zamierzonej przeze mnie (czy ma znaczenie, że było to 8 lat temu i trochę się od tamtego czasu zestarzał?)

Jest piękna, słoneczna niedziela. Wczesna pobudka, porządne śniadanie i jestem gotowy do drogi. Pierwszego dnia do zrobienia jest 72 km, zaczynam w Taichung – aglomeracji położonej na południe od Tajpej, a moim celem jest Sun Moon Lake.

Ruszam.

Pierwsza niespodzianka zdarza się po stu metrach – odpinają się sakwy (konkretnie ich mocowanie do bagażnika) a rozpędzony rower ciągnie je po asfalcie do momentu zatrzymania. Niezły początek – myślę sobie. Szybko zakładam je z powrotem na rower i ruszam dalej.

Po kolejnych 20m sakwy spadają znowu. Początkowo nie rozumiem co się stało, ale problem wyjaśnia się bardzo szybko – moje europejskie stopy oparte na pedale są tak długie, że trącają sakwy przy kręceniu. Tylko tego brakowało!

Nie zamierzam się poddawać. Stosuję dodatkowe zapięcie i – nie tracąc czasu – ruszam ponownie. Próbuję pamiętać o odpowiednim ustawieniu stóp na pedale, choć nie jest to najwygodniejsze i nie wróży najlepiej na dłuższą metę. Przez kolejne dni, mimo moich najlepszych intencji, sakwy spadną dobre kilkanaście razy…

Początkowo trasa biegnie pod wiaduktem, na którym poprowadzona została autostrada. Brak możliwości zweryfikowania drogi z drogowskazami (takich przecież pod autostradą nie stawiają!) powoduje, że po godzinie jazdy się gubię. Zupełnie nieświadomie wróciłem do samego centrum Taichung, tyle, że od drugiej strony! Dwie godziny w plecy, i to pierwszego dnia! O stresie i zmęczeniu nie wspominam.

Mapa googla podpowiada alternatywną drogę do Sun Moon Lake, z której postanawiam skorzystać, bo odnalezienie pierwotnej trasy mogłoby być równie problematyczne jak wcześniej.

Okazuje się, że alternatywna trasa wiedzie przez góry i oznacza dla mnie trzy godziny morderczej wspinaczki, po której był 40-minutowy zjazd do wysokości wyjściowej. Jak ja mogłem tego nie przewidzieć patrząc na mapę google? Kłania się brak doświadczenia …

Jestem wykończony, słońce chyli się ku zachodowi, a ja – zamiast dojeżdżać do Sun Moon Lake, które położone jest na wysokości 800m, jestem u jego stóp i mam za sobą niepotrzebną wspinaczkę na 750m!

Na szczęście po drodze jest największe miasto w okolicy – Puli, do którego dojeżdżam o zmroku i z pomocą patrola policji znajduję nocleg. Prysznic, pyszna kolacja, spacer po mieście połączony z zakupami – jak ja znalazłem na to wszystko siły?

Pierwszy dzień postanawiam zakończyć tradycyjnym chińskim masażem stóp i ramion, który okazał się najlepszym, jaki w życiu miałem! Terapeutycznego masażu pośladków nie było w ofercie, a szkoda, bo chyba oczywistym jest, że po takim dniu na rowerze taka terapia by się przydała.

Przede mną kolejne dni, oby również były wypełnione przygodami i spotkaniami z nieprzeciętną ludzką serdecznością, jak do tej pory.

Początek wyprawy rowerowej nie odbył się zgodnie z planem. Ale któż by się przejmował?

 

Tradycyjne tańce i śpiewy

W Doha trwa właśnie doroczny Souq Waqif Spring Festival, w ramach którego podziwiać można m.in. występy zespołów tradycyjnych. Oto próbka tego, co można zobaczyć.

Na pierwszy rzut idą skoczni panowie z Arabii Saudyjskiej.

 

Tu z kolei jemeński zespół (bardzo koedukacyjny w porównaniu z Saudyjczykami!) w tańcu, który określiliśmy jako zalotno-godowy. Czy zgodzicie się ze mną, że te dwie tancerki będące obiektem zalotów choćby ruchem ciała i skromnością prezentują sporo seksapilu – mimo, że są zakryte abajami?

 

Przesiadasz się w Doha?

Wpis gościnny od Szanownej Sąsiadki.

Najwyraźniej przez Doha przewalają się masy Polaków w drodze do Azji. Niektórzy spędzają tu dobę, inni tylko parę godzin, ale i ci, i ci pałają żądzą wyjścia do miasta i liźnięcia Kataru z większej bliskości niż przez szybkę terminalu.

Specjalnie dla was, drodzy przypadkowi goście na blogu – i w Doha – garść informacji.

1. Katar jest bardzo bezpieczny, więc można wypuścić się w miasto.

2. Niemniej doradzam, byście byli trzeźwi jak dorsze w mróz: mamy tu politykę zerowej tolerancji. Czyli cokolwiek się wydarzy – mordobicie, wypadek, zgubienie paszportu – fakt posiadania w krwiobiegu procentów może, i będzie, użyty przeciwko wam. Alkoholu do Kataru wwozić nie wolno, nawet jeżeli kupicie go w Duty Free. O tym, że nie wolno wwozić również narkotyków, nie muszę wspominać, bo jeżeli je wwzieziecie, to zamiast sobie czytać mojego bloga będziecie siedzieć w więzieniu modląc się gorąco, aby was deportowano natychmiast, a nie dopiero po odsiedzeniu.

3. Stroje: zakryte mają być kolana i ramiona, najchętniej łokcie również. Bez obcisłości,dekoltów i prześwitywań. Zachowanie powściągliwe. Bez publicznego okazywania sobie namiętności!

4. Z lotniska do miasta jest niedaleko, a taksówkarze nie znają adresów. Zresztą adresów tu nie ma, jako takich. Ale wam adresy nie będa potrzebne, bo w ciągu paru godzin możecie wybrać się na stary suk (Suk Wakif), złoty suk (w pobliżu poprzedniego, ale warty wizyty tylko w ciągu dnia, kiedy czynne są sklepy), na spacer nadmorską aleją zwaną Cornishe i ostatecznie na Perłę – do nowopowstałej dzielnicy zbudowanej na sztucznej wyspie. Jadąc od lotniska traficie właśnie na Cornishe, Złoty Suk będzie juz bardzo blisko, o wiele bliżej niż wieżowce. Perła jest spory kawał drogi za wieżowcami. Jeżeli będziecie mieć trochę czasu w dzień, polecam muzeum sztuki islamskiej – też na Cornishu. Wejście za darmo, czasowe wystawy specjalne – płatne. Koszt dojazdu na suk – około 30 riali.

5. Uwaga na taksówki – niełatwo taką znaleźć, a radio-taxi oferuje w ciągu dnia dojazd np. w ciągu czterech godzin. Taksówki stoją pod centrami handlowymi, pod lotniskiem, można też łapać je na ulicy – z różnym skutkiem. Pilnujcie więc czasu.

6. Jedzenie. Jest raczej kosztowne. Tanie bywają kebaby (nawiasem mówiąc, tu nazywane są shawarma), falafele, jedzenie azjatyckie. W gorące dni wypijcie sobie lemon-mint, a w zimne – masala tea (słodka korzenna herbata z mlekiem) lub herbatę ze świeżą miętą. Alkohol dostępny jest tylko w hotelach, a i to nie wszystkich. Patrz punkt 2.

7. Poza tym – bawcie się dobrze i miłego pobytu!

 

 

O wizach dla Polaków w Katarze można przeczytać m.in. pod tym adresem.

Doha - West Bay 2012

Artyści rękodzieła poszukiwani

Informacja od Ambasady RP w Katarze:

Katara organizuje wystawę poświęconą tradycyjnemu rękodziełu artystycznemu z całego świata. Organizatorzy przedsięwzięcia zwrócili się do nas z prośbą o pomoc w nawiązaniu kontaktów z polskimi rękodzielnikami zamieszkującymi w Katarze.

Jeżeli ktoś z Państwa zajmuje się rękodziełem zawodowo, czy też hobbistycznie i chciałby wziąć udział w wystawie oraz zaprezentować swoje prace, proszę o kontakt z Ambasadą.



Tranzyt w Rangunie cz. 2

Ciąg dalszy thrillera niepolitycznego w odcinkach.

Otuchy dodaje towarzystwo wspomnianej stewki z Tajlandii. W pewnym momencie, chyba od niechcenia, wspomina, że jak nie odlecimy najbliższym rejsem do Bangkoku to mogą nas deportować z powrotem do Kataru. Już się to podobno zdarzało… Kto mówi o traceniu nadziei?

Dochodzi 6.30 rano, znikąd pojawia się pan w sandałach, zwyczajnych spodniach i zapinanej na zamek kreszowej bluzie z jakimś logo. Coś zagaduje do nas, a Tajka tłumaczy owemu Oficerowi Policji (!), którego ja wziąłem za lokalnego lumpa, że czekamy, że my w tranzycie, że zaraz sobie pójdziemy. Przez chwilę jeszcze kręci się wokół nas, a potem znika. Powraca z kolegą w równie dizajnerskim dresie i znowu coś wypytują, ale doświadczona w bojach Tajka ich zbywa. Co ja bym bez niej zrobił?!

Wreszcie po kolejnych 15 minutach wraca nasza agentka. Jest karta pokładowa, nawet ze wskazanym miejscem, ale ulga. Jest nawet paszport!

Teraz już tylko trzeba przejść do strefy tranzytowej i dalej do samolotu. Banalne? Odprowadza nas cała gromadka pracowników lotniska – jak na Azjatów przystało, są zafascynowani moim wzrostem.

Drzwi prowadzące do strefy tranzytowej są zamknięte, trzeba zawołać strażnika, który niechętnie je otwiera.

Udało się!

ATR - Bangkok Airways

Fot. malaysianwings.net

Skoro miejsce na rejs do Bangkoku dostałem, mogę się już odprężyć. Rozsiadam się wygodnie w ATRze Bangkok Airways.

Sielanka się kończy, a moje myśli zostają gwałtownie zawrócone z kursu na Tajlandię do lotniska w Rangunie w momencie, gdy podchodzi do mnie agent naziemny i pyta o numer paszportu. Grzecznie podaję i czekam. Co dalej, co dalej?!?! Spisuje numer i bez słowa wyjaśnienia odchodzi.

Po kolejnych kilku minutach agentka nr 3 podchodzi i pyta o paszport i kartę pokładową.

Nauczyłem się nie zadawać pytań w takich sytuacjach. Pani ma pretensje, że jej nie powiedziałem, że właśnie przyleciałem z Kataru i że byłem w tranzycie. Przecież oni muszą to odnotować! Nieważne, że widzę babkę pierwszy raz w życiu… Strzelam Głupio-Zdziwiono-Przepraszającą Minę w wersji nr 5 i wykrztuszam z siebie „A-aha-aa”.

Co dalej jeszcze mnie czeka? To wszystko moja wina – myślę – niezłe problemy musiałem im sprawić tą przesiadką.

W końcu słyszę, jak zamykają się drzwi w samolocie. Uff, z doświadczenia wiem, że prawdopoobieństwo problemów i dalszego nękania przez obsługę znika w tym momencie praktycznie do zera. Czy aby na pewno ta zasada ma zastosowanie przy wylocie z Birmy?

W pośpiechu odkołowujemy w stronę pasa startowego i wio. Na pokładzie tej regionalnej linii przyjemna niespodzianka. Kiedy ostatnio (czy kiedykolwiek?) mieli państwo okazję zjeść porządne śniadanie z omletem, jogurtem i świeżymi owocami, itp., w trakcie rejsu ATRem??

Nie bez powodu Bangkok Airways nazywa siebie ‘Asia‘s boutique airline’. A ich slogan reklamowy mówi: ‘Fly boutique, feel unique’. Już nie mogę się doczekać, gdy znowu będę miał okazję skorzystać z ich oferty. Może ponownie na trasie z Yangonu do Bangkoku?

Śniadanie w Bangok Airways RGN-BKK

Podsumowując, pomysł z tranzytem w Rangunie jak najbardziej się sprawdził, choć muszę przyznać, że głównie dzięki zaangażowaniu i pomocy obsługi naziemnej. Strach pomyśleć, co by było gdyby któryś z Birmańczyków miał mniej cierpliwości …

PS. Należy się uzupełnienie. Wzbogacony nowymi doświadczeniami w Miami w zeszłym tygodniu stwierdzam, że opisane powyżej kłopoty przy przesiadce w Rangunie są śmiechu warte. W USA nie dość, że nie ma możliwości tranzytu znanego z większości krajów świata (w Rangunie były przynajmniej zakluczone drzwi), to ciężko o pomoc w trudniejszej sytuacji, o cierpliwym wysłuchaniu opisu owej sytuacji już nie wspominając. A wszystko to pod przykrywką walki z terroryzmem. Naprawdę szkoda czasu na opisywanie szczegółów…

ATR - Bangkok Airways

Fot. Wikipedia



Tranzyt w Rangunie

Podróżowaniu z biletami typu standby towarzyszy dodatkowa dawka adrenaliny. Przekonałem się o tym nieraz w ciągu ostatnich kilku lat. Kwestia wolnych miejsc już mnie niezbyt rusza, po jakimś czasie da się do tej niepewności przyzwyczaić.

Ciekawiej robi się, gdy trzeba się przesiadać po drodze. Zwłaszcza na nietypowych lotniskach, które na przyjęcie pasażera takiego, jak ja, nie wydają się przygotowane.

Na przykład Yangon. Konkretne zwiedzanie Birmy planuję już od dłuższego czasu, ale konieczność uprzedniego załatwienia wizy przed podróżą bardzo to utrudnia. Pomyślałem, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się w stolicy Birmy chociażby przesiąść. Uruchomione niedawno bezpośrednie połączenie z DOH do RGN na pierwszy rzut oka jest idealną alternatywą dla bezpośrednich rejsów do Bangkoku, które w czwartki wieczorem są notorycznie pełne. Yangon odlatuje z Doha 20 minut później, a połączeń miedzy RGN a BKK jest sporo. Nic tylko lecieć! Czy aby na pewno?

Upewniłem się u źródeł, że dla pasażerów w tranzycie wiza nie jest wymagana. Zgodnie z wymaganiami, zakupiłem bilet standby na rejs Bangkok Airways z Rangunu do Bangkoku, o który już w czasie odprawy w Doha mnie zapytano – podobnie jak w wielu innych krajach, bez biletu powrotnego lub tranzytowego linia lotnicza nie podejmie się ryzyka zabrania nas na pokład.

No to lecim!

DOH-RGN-BKK

Po przylocie do Yangonu, zgodnie z radą znajomego zgłosiłem się do pani z obsługi lotniska czekającej przy rękawie, aby pomógła w przejściu przez tranzyt. Okazuje się, że nie jestem jedyny – ten sam sposób dotarcia do Bangkoku wybrała pracująca w QR stewardessa z Tajlandii.

Podajemy wydruki biletów, idziemy krok w krok za agentką. Ta uzgadnia przez krótkofalówkę, co z nami zrobić. Chwila oczekiwania, agentka upewnia się u innych pracowników lotniska. Mam wrażenie, że cokolwiek z nami zrobią, nie do końca będzie to legalne. Zapowiada się interesująco. Idziemy dalej. Krok w krok. Agentka prosi o paszporty i każe czekać, tu i tylko tu, przy winklu obok windy. I znika w korytarzach terminala.

Czekamy cierpliwie, choć nie jest to najłatwiejsze. Dokąd ona pobiegła? Do czego potrzebne były nasze paszporty? Mija 10 minut, pomocnej pani jak nie było, tak nie ma. Wszędzie pusto, mimo że na innych lotniskach w takim miejscu przechodziłyby tłumy ludzi w drodze na tranzyt lub kontrolę paszportów.

Jestem w obcym, ostatnio niezbyt stabilnym politycznie kraju, w strefie między wyjściem z samolotu a kontrolą paszportową, a mojego paszportu nie widziałem od 20 minut. Co dalej?

Wyobraźnia sięga do zakamarków pamięci i odnajduje obejrzany dawno temu film „Terminal” z Tomem Hanksem, w którym bohater bez ważnego paszportu utknął w strefie przylotów lotniska JFK. Bezskutecznie próbuję sobie przypomnieć, czy film dobrze się skończył…

C.d.n.