Jawa czy sen

Przebudziłem się po krótkiej drzemce na locie powrotnym do Kataru. Coś mi się chyba śniło… Zaraz mi się przypomni…

Spacerujemy jedną z przecznic wzdłuż Marszałkowskiej. Mijamy sklepy i sklepiki, restauracje i kawiarenki różnej maści. Po wielu dniach zachmurzenia w końcu wyszło słońce. Zbliża się południe, robi się wręcz duszno.

Nagle zauważam przed sobą znajomo wyglądające sylwetki. On – wysoki blondyn. Ona – brunetka w słomianym kapeluszu. Spacerują w tym samym kierunku, więc widzę tylko ich plecy, lecz po tylu latach znajomości trudno byłoby nie rozpoznać magicznej aury między nimi i tego charakterystycznego kroku. Podbiegam i łapię znienacka za ramię. Jacek i Karolina – przyjaciele z Warszawy!!!

Zaskoczenie byłoby mniejsze, gdyby wspomniana Marszałkowska nie była metaforą, której przez ostatnie kilka dni używaliśmy na określenie jednej z ulic w centrum … Hanoi.

Nie widzieliśmy się ponad rok, a tu taka niespodzianka, tak daleko od domu!

Całkiem przyjemny był to sen. Ale zaraz! Co jest jawą, a co snem? A może ja nadal śnię?

Dobrych kilka sekund zajmuje mi ustalenie faktów. Przecież to się zdarzyło naprawdę! Ale jak to?! Przecież przypadkowe spotkanie przyjaciół z Warszawy na ulicy w Hanoi graniczy z niemożliwością. Niech mnie ktoś uszczypnie, bo nadal w to nie wierzę!

Fot. Jaem Prueangwet

Na rowerze w Seulu

Do listy miast, w których miałem przyjemność jeździć rowerem w tym roku dołączył właśnie Seul.

Akurat wypadał dzień wolny od pracy, więc tłumy Koreańczyków, młodszych i starszych, postanowiło aktywnie spędzić czas na powietrzu. Większość z nich poważnie podeszła do tematu i wyposażona w sportowe ubrania najnowszej generacji ruszyła spalać kalorie. Również i ja, zamiast zwiedzać pałace lub biegać po kawiarniach pod patronatem Hello Kitty, dołączyłem do nich w takie słoneczne popołudnie.

W mieście istnieje sieć wypożyczalni bezpłatnych, z pewnymi ograniczeniami, podobno głównie dla rezydentów. Zamiast wgłębiać się w ich zasady wybrałem jedną z wielu płatnych wypożyczalni wzdłuż ścieżki przy rzece (stacja metra Yeouinaru, 3000 won za pierwszą godzinę, 2000 won za każdą następną).

W sumie pokonałem ponad 50 km ścieżką biegnącą wzdłuż rzeki Han przecinającej stolicę Korei Płd. Choć nie mam wiedzy na temat ścieżek w innych częściach miasta lub ścisłym centrum, sama trasa nad rzeką zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Wydaje się, że wszystko zostało zaplanowane i dobrze zgrane z otoczeniem. Ścieżka ciągnie się głównie wzdłuż autostrady, często pod nią, ale prawie nie odczuwa się obecności pojazdów, bo oddziela od nich szeroki pas zieleni. Słychać co najwyżej szum samochodów gdzieś w oddali. I – co chyba najważniejsze dla zapalonych rowerzystów czy wielbicieli jazdy na rolkach – jedzie się płynnie, bez przejść dla pieszych, świateł, czy konieczosci schodzenia z roweru. 
Dodatkowo wrażenie zrobiła na mnie doskonała infrastruktura piknikowo-rekreacyjna, której inne miasta nad rzeką (np. Warszawa) mogą pozazdrościć. Co kilka kilometrów, wzdłuż ścieżki, znajduje się park z ławeczkami, stolikami na piknik, oczywiście toalety, wodne źródełka z darmową pitną wodą.

Tu i ówdzie pojawia się także mały sklep typu 7 Eleven, dzięki któremu pikniku wcale nie trzeba planować i targać z domu. Sklepik sprzedaje gotowe dania do podgrzania. Ale gdzie je podgrzać?? W mikrofali wystawionej do użytku publicznego przed sklepem!! Tuż obok wystawiony jest duży czajnik z wodą, którą zalejemy … zupkę w proszku – jest w czym wybierać, bo takie zupki zajmują chyba połowę półek w sklepiku!

Nie ma w Korei lepszego sposobu na zwieńczenie takiego sympatycznego dnia jak skosztowanie kasztanowego makgeolli – orzeźwiającego wina ryżowego o mlecznej konsystencji.



Żaden dzień w Korei, czy to w ramach wycieczki weekendowej czy tylko przy okazji przesiadki, jak w tym przypadku, nie jest dniem straconym. Dokąd się przesiadałem i przed czym tam uciekałem napiszę wkrótce.