Buntowniczy Sylwester 2016

Czy można zamanifestować przeciw wszechobecnej komercjalizacji doświadczeń, rosnącemu wygodnictwu oraz sztampowym sposobom spędzania czasu, wyjeżdżając na sylwestra na rajską wyspę na środku oceanu?

Nie można? Przecież o to chodzi! Niech żyje rewolucja!

Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem okazję rozmawiać z agentem podróży sprzedającym pakiety wakacyjne, ale łatwo mi sobie wyobrazić jak zareagowałby na nasz pomysł:

– Po Seszelach? Autostopem??

– Właśnie tak, albo autobusem miejskim!

– !?!?!!??!!!???!!!

To właśnie broszury w biurach podróży sprzedają gotowy, eksluzywny produkt po cenach, które powodują, że jest jeszcze bardziej eksluzywny, czyli niedostępny dla większości.

Przeciw takiemu ograniczającemu podejściu też chcielibyśmy zaprostestować.

Po kilku godz. w samolocie lądujemy w raju na środku oceanu. Jesteśmy jedyną grupą, której po wyjściu z terminala nikt nie wita. Zamiast, jak reszta pasażerów naszego rejsu, wsiąść do klimatyzowanego samochodu z oczekującym na nich szoferem, wybieramy transport publiczny. Rozklekotany autobus miejski (zgodnie z oczekiwaniami wcale nie przypomina autobusu z wyobrażeń o raju) za niecałe pół dolara dowozi nas w okolicę, gdzie wynajęliśmy kwaterę. Dalej siłujemy się ze spiekotą i na piechotę, pod górkę, niemal bez tchu, osiągamy cel. Właśnie na samej taksówce z lotniska zaoszczędziliśmy 50 dol. Ale frajda!

Potem jest tylko ciekawiej. Zainspirowani świeżymi produktami na lokalnym bazarze tymczasowo wprowadzamy dietę frutariańską (włącznie z sokiem z winogron). Spacerujemy przez przełęcz na drugą stronę wyspy na polecaną przez wszystkich plażę Beau Vallon, by podziwiać zachód słońca. Po zmroku kąpiel w oceanie (jeden tak manifestował, że kąpał się nago). W drodze powrotnej przyszło nam przetestować pomysł z autostopem po Seszelach.

Jacy ludzie, taki bunt. Jaki bunt, taki autostop. Sympatyczny i skuteczny, a jakże!

Na ostatni wieczór 2016 r. też postanawiamy pójść na przekór konwenansom i spędzić go bez balowych strojów, ani uroczystej kolacji, nawet bez fajerwerków. Esencją wieczoru ma być bose, acz wyborowe, towarzystwo oraz butelka wina musującego.

Pomysł na wyjście do lokalnej knajpy na kolację spala na panewce. Spacerujemy po okolicy i szukamy choćby jednej restauracji, lecz coraz bliższa staje się perspektywa, że naszym głównym daniem sylwestrowym będą chipsy lub niesmaczne i nudne jedzenie z hotelowej kuchni.

Z zazdrością mijamy domy, w ogródkach których tubylcy świętują nadchodzący nowy rok. Każdy dom jest pięknie oświetlony, jest muzyka (z basami!) i grill, który przy tej corocznej okazji łączy wielopokoleniowe rodziny. Pełni determinacji wpadamy na niekonwencjonalny pomysł, na który bez wahania godzimy się.

Tłumacząc się naszą trudną sytuacją kulinarną wpraszamy się na rodzinne przyjęcie! Gospodyni, p. Matylda, z otwartością wprowadza nas na ganek, gdzie wystawione jest jedzenie i zachęca do kosztowania świątecznych specjałów. W kilku dużych formach i garnkach znajdują się bardziej lub mniej egzotycznie wyglądające potrawy, z których najbardziej zapamiętujemy puree w mundurkach oraz pieczone krewetki.

Jesteśmy oczarowani gościnnością tej rodziny, lecz – nie chcąc jej nadwyrężyć – postanawiamy po jakimś czasie pożegnać się, składając całej rodzinie życzenia: bonne année!

Przez długi czas nie możemy uwierzyć jak niestandardowe doświadczenie właśnie przeżyliśmy. To była prawdziwa wisienka na torcie, którą zapamiętamy na lata!

Nasz manifest sylwestrowy zaliczamy do bardziej, niż udanych – podobnie, jak łapanie stopa w drodze na lotnisko – przyjazny kierowca zatrzymał się zanim zaczęliśmy gestykulować w stronę przejeżdżających samochodów!

Udowodniliśmy sobie, że niemożliwe jest możliwe – włącznie z tanim wyjazdem do raju na środku oceanu! Mimo, że ten wyjazd był niezapomniany, do jego opłacenia nie musieliśmy używać ani srebrnej, ani złotej Mastercard. Seszele, owszem, są ekskluzywnym kierunkiem wakacyjnym, ale można tam spędzić czas w sposób alternatywny, z dobrymi wspomnieniami, za ułamek ceny pokazywanej w broszurach.

Myli się ten, kto uważa, że nasz manifest jest niekonsekwentny. Nie ma dla nas znaczenia, że na ten malowniczy archipelag dolecieliśmy na pokładzie 5-gwiazdkowych linii lotniczych, niektórzy nawet w klasie biznes. Bardziej chodzi o to, aby realizować własne cele i marzenia bez oglądania się na konwenanse. Co ludzie powiedzą było dla nas dobrym serialem komediowym, my wybieramy rzeczywistość inną od serialu.

Wydaje się, że z pozoru przyziemne doświadczenia z tego wyjazdu wykraczają poza codzienną rzeczywistość. Prostota nadaje im nowych znaczeń, których zrozumienie będziemy zgłębiać w najbliższym czasie. Rok 2017 będzie wyjątkowy, choć coraz bardziej standardowy zarazem. Gdziekolwiek.

Zanzi Resort

Na ziemi: jaszczurki, kameleony, stonogi. Ponadto karaluch-olbrzym (znaleziony martwy), pająki, mrówy i mróweczki oraz różne inne owadzie stworzenia, o których istnieniu dowiadywaliśmy się, gdy codziennie rano ich rozmiękłe ciała wyławiał z naszego basenu pan ogrodnik.

Do tego przepiękna, egzotyczna roślinność, kolorowe kwiaty, wszechobecna zieleń. Grzegorz Turnau wiedział, o czym śpiewa: Gdzie powietrza woń nektaru …

W powietrzu – prócz woni nektaru: muszki, egzotyczne ważki-olbrzymy, a wieczorami komary.

Do programu naszego pobytu na Zanzibarze niepostrzeżenie zostały przemycone takie właśnie bliskie spotkania z naturą, nie zawsze w formie konwencjonalnej. Aby kontynuować wyliczankę, wspomnieć by należało o elementach lokalnej flory, które codziennie lądowały na naszych talerzach. Warzywa z okolicznego ogrodu, a wśród nich maniok, cebula, szczypiorek, fasolka, kolendra. Świeże owoce na deser. Do picia – sok prosto z właśnie zerwanego kokosa.

Faunie też udawało się na talerz przemycić – tej z powietrza, np. muchom podczas śniadania na plaży, i tej z wody – do wyboru była cała litania owoców morza i rybek.

To ledwie przekrój tego, co jedliśmy, a dokładniej – czego doświadczaliśmy, w trakcie niezapomnianego pobytu w Zanzi Resort.

Gotował nam codziennie szef kuchni – specjalista od dań w lokalnym stylu swahili i nie tylko. À la carte i wedle zachcianek gości. Pełna elastyczność, także w wyborze miejsca posiłku – w restauracji, przy basenie czy na plaży – przy naprędce przygotowanym stole z nogami w piasku i białym obrusem – gdzie tylko sobie człowiek zażyczy. Moje zachcianki na śniadanie – swahili, na kolację – swahili. Wśród rarytasów – maniok z mleczkiem kokosowym oraz owoce morza w sosie masala.

Zanzi Resort okazał się miejscem, gdzie można … zjeść jak Makłowicz – wykwintnymi daniami tu podawanymi delektował się w jednym ze swoich programów właśnie Robert Makłowicz. Własne danie, wedle lokalnego przepisu, gotował przed kamerą na naszej śniadaniowej plaży. Tak, jak my, odwiedził również miejscową wioskę dokonując przeglądu oferty straganów z warzywami i owocami. O zapuszczeniu się dalej po okolicy, rowerami, po międzymiastowej autostradzie, w programie nie wspomniał, więc najpewniej, w przeciwieństwie do nas, tego nie doświadczył. Niech żałuje, bo i tu sprawdziła się zasada, że wycieczki rowerem poza ośrodek hotelowy zawsze przynoszą bogactwo wrażeń i wspomnienia na lata.

Swoją drogą, to już drugi raz (po Etiopii), gdy trafiliśmy na ślad polskich podróżników-celebrytów w Afryce.

Wakacje w Zanzi Resort to olbrzymia swoboda i prywatność, czystość i wyjątkowa estetyka – stylowe wille z własnym basenem oraz bezpośrednim dostępem do plaży i oceanu. Przesympatyczna obsługa, chętnie wychodząca naprzeciw oczekiwaniom gości, oraz elastyczne podejście do klienta. Można poczuć się jak w domu. A ponad wszystko niespotykane doświadczenia kulinarne.

Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek na tym blogu tak szczegółowo wspominał o jakimś hotelu lub ośrodku. Tu robię wyjątek – zarządzające Zanzi Resortem Beata i Katja (oraz reszta załogi) w pełni na taką kryptoreklamę zasłużyły.

Asante sana!


Na zakończenie, aby opowieści o bliskich spotkaniach z florą i fauną Zanzibaru stało się zadość, wspomnę o gigantycznych żółwiach. Zamiast opisywać, jak bardzo gigantycznych, wspomnę o tabliczce, zaadresowanej do turystów z prośbą, aby na nich nie siadać… Najstarszy z nich miał 127 lat! Resztę niech pokażą zdjęcia, które już teraz dostępne są na picasa.

Zanzibar

Europy wiemy jaki powab,

człowiek jeśli chce coś więcej to jest Nomad.

Bo tak mu się podoba własna dusza,

ale także lecz z umiarem własna soma.

Trzeba uciec, albo to wybadać,

aby można opowiadać, sens ukazać.

Lepiej tego wcale nie odkładać,

raczej biegu pomysłowi temu nadać.

Bo na plażach Zanzibaru, kiedy nadmiar wód,

taki nadmiar wód obszaru dla chwil paru.

Gdzie powietrza woń nektaru, a nie baru,

ach, na plażach, być na plażach Zanzibaru.

Grzegorz Turnau – Na plażach Zanzibaru

 

Kto nas zna, temu nie trzeba tłumaczyć, że inspiracją do odwiedzenia Zanzibaru była piosenka Grzegorza Turnaua.

Korzenie tego pomysłu były mocno wrośnięte w nasze głowy, skrupulatnie podlewane przy każdej okazji, lecz katarska rzeczywistość, a zwłaszcza nasze silne, pustynne słońce, wnet wysuszały kiełki pomysłu, jak tylko zdołały wybić się z ziemi.

Wreszcie, na wiosnę, jak zwykle spontanicznie i niejako rzutem na taśmę, udało się zgrać ekipę i doprowadzić tę ideę do realizacji.

 

Zanzibar jest często określany jako „wyspa przypraw”. Wraz z sąsiadującą z nim wyspą Pemba był tradycyjnie głównym eksporterem goździków na świecie (a także cynamonu, gałki muszkatołowej i pieprzu). Przez długi czas pełnił rolę bazy handlowej w kontaktach z wybrzeżem afrykańskim. To właśnie handel przyprawami i niewolnikami zdeterminował jego bogatą przeszłość kolonialną – dzisiejszy Zanzibar to mieszanka wpływów arabskich, perskich, indyjskich, portugalskich, brytyjskich i Afryki kontynentalnej. Niezwykle barwną historię wyspy widać również obserwując jej mieszkańców – niesamowitą mieszankę grup etnicznych.

Przez kilka wieków był Zanzibar częścią Sułtanatu Omanu, czego dowody są bodaj najbardziej dziś widoczne w charakterystycznej, przepięknej architekturze. Spacerując po uliczkach Stone Town – zabytkowego miasta i kulturalnego serca wyspy –  czułem się poniekąd jak w moim ulubionym Maskacie.

Wedle przewodników turystycznych, niewiele się tutaj zmieniło przez ostatnie 200 lat. Nawet bym się z tym zgodził, gdyby nie dymiące spalinami samochody. Wijące się magiczne alejki, tętniące życiem bazarki, meczety nawołujące do modlitwy i mnóstwo wyniosłych rezydencji, w których dziś nierzadko znajdują się ekskluzywne hotele. Podobno ich pierwsi właściciele rywalizowali ze sobą w uzyskaniu najbardziej ekstrawaganckiego wyglądu. Mówi się, że jest to jedyne miasto z tak bogatą historią w całej Afryce.

To właśnie architektura najbardziej mnie w Stone Town zachwyciła. Tym bardziej cieszy, że miasto to znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Miejsca oznaczone kolonialną historią od dawna mnie fascynują – Melaka, Penang należą do moich ulubionych, z pewnością dlatego, że przypominają mi o moich europejskich korzeniach. Z kolei w kolonialnej przeszłości Zanzibaru najbardziej widoczne są wpływy omańskie, co przyjmuję z entuzjazmem. Oto moje uwielbienie Omanu zyskuje nową perspektywę…

Zanzibar słynie również z uroczych plaż ze śnieżnobiałym piaskiem oraz unikalnej nawet w tej części świata flory i fauny. O bliskich spotkaniach z powyższymi już wkrótce.

Etiopia – epilog

Krótki epilog o Etiopii pełniący jednocześnie funkcję prologu (ale nie teasera).

Uczestnicy wycieczki teraz się z tego wszystkiego śmieją, ale warto jednak przypomnieć, jakie emocje towarzyszyły początkowi naszej wyprawy. Ostatnio bowiem z Etiopii napływały nienajlepsze informacje jeśli chodzi o bezpieczeństwo turystów. Wiedzieliśmy jednak jakich regionów unikać, więc strachu niby nie było, ale – dopiero w drodze do Etiopii – wnikliwa lektura ostrzeżenia opublikowanego przez australijski MSZ (szef mi w trosce wydrukował!) spowodowała, że pół żartem, pół serio, w powietrzu zawisło pytanie:

– Kurde, dokąd my lecimy?!

Troskliwi urzędnicy z Antypodów prosili i błagali swoich obywateli, aby ze względów bezpieczeństwa przemyśleli dwa razy konieczność udawania się w ten rejon Afryki. Pod koniec tego przytłaczającego raportu pojawiła się sugestia, która po piętnastu stronach wnikliwej lektury mogła wywołać tylko szczery uśmiech:

– Sprawdź, czy jesteś ubiezpieczony na wypadek porwania.

Tja, wyskakiwanie ze spadochronem w razie, gdybyśmy się rozmyślili, nie było dobrym rozwiązaniem, bo właśnie przelatywaliśmy nad Jemenem. Zresztą, nie było to konieczne, czego dowodem jest niniejszy wpis i wiele innych pamiątek.

Lalibela, Etiopia

W Rogu Afryki – Etiopia

Inspirująca, fascynująca, a czasem bolesna jest podróż przez Etiopię. Kościoły wykute w skale, tętniące życiem bazary, dziewicze pustkowia. Obszar Rogu Afryki jest naprawdę wyjątkowy – tak przynajmniej zapowiada przewodnik Lonely Planet. Miała być to podróż, której się nigdy nie zapomni. Do Etiopii chyba żaden turysta nie udaje się w celu relaksacji i wypoczynku pod palmą. Ci, którzy tu przybywają, oczekują „poruszenia”, i poruszeni stąd wyjeżdżają. Tak, jak my.

Osiołek miastowy. Etiopia

To było sześć dni przygody z historią. I to niebylejaką. Na terenie Etiopii znajdują się zabytki mające kilka tysięcy lat! Niewiele osób o tym wie, nic dziwnego zatem, że Etiopia zwana jest „najmniej odkrytym skarbem Afryki”.

Zwiedzanie Etiopii to podróż po historii chrześcijaństwa. Kraj ten (a konkretnie starożytne państwo Aksum) przyjął chrześcijaństwo już w IV wieku naszej ery. Od miasta Aksum właśnie rozpoczęliśmy wyprawę – znajdują się tam wysokie kamienne obeliski znaczące groby władców. Najważniejszy jest jednak Kościół Najświętszej Panny Syjonu – cel pielgrzymek etiopskich chrześcijan, gdyż tu właśnie, według legendy, znajduje się najświętsza relikwia Etiopii – oryginał Arki Przymierza.

Następnego dnia, w Lalibeli podążaliśmy śladem Martyny Wojciechowskiej, która kilka lat temu nagrywała tam program „Misja Martyna”. Dowiedzieliśmy się o tym od naszego przewodnika, to znaczy – jej przewodnika! To znaczy – naszego i jej 🙂

Przewodnik opowiedział nam historię ósmego cudu świata, czyli jedenastu kościołow wykutych  w skale. Do dziś pamiętam zapach kadzideł i to uczucie, gdy z każdym krokiem, stawianym na podłożu skalnym polerowanym stopami od setek lat, ukazywały się nam kolejne fragmenty historii… W trakcie oglądania lokalnych chrześcijańskich obrzędów, które nie uległy zmianie przez prawie dwa tysiące lat, niemal całkowicie rozmywała się granica między przeszłością a teraźniejszością. Było magicznie, ale czasem też i zatrważająco, zwłaszcza, gdy niepostrzeżenie staliśmy się świadkami egzorcyzmów odprawianych na poniewieranej przez złego ducha nastolatce. Bynajmniej nie wyglądało to na przedstawienie przygotowane pod turystów zwiedzających akurat tamten kościół. Przeżycie jedyne w swoim rodzaju.

Kościoły skalne w Lalibela. Etiopia

Kolejnym przystankiem było Gonder, a w nim pełen historii gród królewski, kościół Debre Birhan Syllasje oraz przepiękne łaźnie cesarza Fasilidasa. Z tego miasta najlepiej jednakże zapamiętałem przepyszne makiato w jednej z lokalnych kawiarni, do której zaprowadził nas wynajęty przewodnik (ten z kolei był swego czasu oficjalnie polecany przez Lonely Planet). I ten postny obiad, też z przewodnikiem, w jego podobno ulubionej knajpie. Szwedzki stół, a na nim pełno warzyw, dania z ryżu i oczywiście obowiązkowa w Etiopii indżera.

W Bahar Dar do zwiedzania były klasztory zbudowane na wyspach na jeziorze Tana. Zobaczyliśmy również źródło Nilu Błękitnego – niestety nic szczególnego, zwłaszcza w porównaniu z tym w Ugandzie (a może ja się starzeję?).

Ponadto widzieliśmy słynne wodospady na tymże Nilu – dziś, ze względu na funkcjonującą od niedawna zaporę, o ich dawnej potędze świadczą tylko zdjęcia lub filmiki odtwarzane turystom na telefonach komórkowych przewodników. Bezcenne!

Ostatnia noc w Addis Abebie minęła pod znakiem imprezy oraz serfowania na kanapie u obcych ludzi, czyli couchsurfingu. Bezcennie, jak zwykle zresztą.

Susza w Etiopii

Podróżowanie po kraju, który od wielu lat walczy z głodem, a tegoroczna susza wcale mu w tym nie pomaga, nie było łatwe dla psychiki. Większość mieszkańców poza stolicą prowadzi pasterski tryb życia, z naszego punktu widzenia – niesłychanie prymitywny. Chciałoby się rzec, że chłopi u Reymonta mieli większe luksusy. Nigdy podczas moich dotychczasowych wypraw nie widziałem tak poruszających obrazków, które zobaczyłem w trakcie tych kilku dni w Etiopii.

Jednocześnie jednak to, czego doświadczyliśmy, było w pewnym sensie budujące. Dzięki wyprawie do Etiopii przypomniałem sobie, że człowiekowi tak naprawdę niewiele do szczęścia potrzeba. Niech świadczą o tym gościnność i uśmiech mieszkańców, który pewnie zauważycie na niejednym zdjęciu z tej wyprawy. Zapraszam na zdjęcia.

 Kawa tradycyjnie. Etiopia

P.S. Czy ktoś wie, że mimo trudności gospodarczych, Etiopia może się poszczycić jednymi z największych i najlepszych linii lotniczych na kontynencie? Ethiopian Airlines od kilku dobrych lat wyznaczają nowe standardy dla wielu przewoźników w Afryce i na świecie. Hm, może z wyjątkiem ręcznie wypisywanych kart pokładowych na rejsach krajowych, tzn. wpisywano na przykład skąd dokąd się leci, ale nazwisko pasażera czy numer lotu już uznawano za zbędne. Co tu nie mówić, przynajmniej wartość mojej kolekcji kart pokładowych znacząco się przy tym podniosła.

Afrykańska przygoda

Miała być Rwanda. Potem w planach pojawiła się niby-zastępcza Tajlandia, która – bynajmniej bez udziału chochlików – wkrótce zamieniła się w Tanzanię.
Kulminacją naszej spontaniczności była konferencja na skype pt. „Co spakować do Etiopii?”, na pół godziny przed wyjściem z domu na lotnisko.
Pan M. poleciał prawie bez exitu permitu. Prawie robi rożnicę. Dobrze, że Pani M. zna Hassana …
Na odreagowanie tych wszystkich stresów miała być butelka martini, którą nam zabrali na lotniskowej kontroli przy przesiadce. Po takich przejściach kupienie nowej butelki było absolutną koniecznością.
Chwilę później niezłomna walka o wolne miejsca na locie z Bahrajnu. Siedzenia w piątym rzędzie Airbusa 330 w barwach GF okazały się całkiem wygodne.
Gdyby tego mało, w Addis trzeba się było położyć na dywanie i walić pięściami w podłogę, żeby dostać bilet krajowy, za który już dawno zapłaciliśmy pełną taryfę, ale się udało!
A to tylko pierwsze 12 godzin naszej afrykańskiej przygody. Jak można się domyśleć, wróciliśmy cali i zdrowi. O tym, co widzieliśmy i czego doświadczyliśmy w kolejnych sześciu dniach, już wkrótce.

Machiato w Etiopii

Wczesną jesienią w Kapsztadzie

Drugi w moim życiu wyjazd na Czarny Ląd zdominowały … czarne myśli. W drodze do Południowej Afryki i już po wylądowaniu błąkały mi się z tyłu głowy wspomnienia o nieszczęsnej parze Brytyjczyków, których napadnięto i brutalnie zamordowano w jednej z biednych dzielnic Kapsztadu. Wydawałoby się, że w RPA, która była gospodarzem Mundialu, już takie rzeczy nie mają prawa się zdarzyć… A jednak.

Kapsztad, RPA

Czarne myśli towarzyszyły nam prawie wszędzie. W pewnym momencie zażartowałem nawet, że mogą się stać samospełniającą przepowiednią. I mimo, że wcale nie planowaliśmy się zapuszczać w jakieś niebezpieczne rejony, natychmiast zacząłem żałować wypowiedzenia tych słów. Przerażona mina współtowarzyszki podróży zdradzała wiele. Trudno się temu dziwić.

Z lotniska udaliśmy się prosto do hotelu, po czym planowaliśmy wybrać się na krótkie zwiedzanie najbliższej okolicy i przy okazji zjedzenie jakiejś smacznej afrykańskiej kolacji. Plan ten okazał się trudniejszy do zrealizowania niż gdziekolwiek indziej, bo w międzyczasie zapadł zmrok. Wyglądaliśmy przez okno hotelu w centrum jednego z największych miast w Afryce nie wierząc własnym oczom – nawet ruch uliczny zamarł! Głód okazał się jednakże silniejszy i odważyliśmy się przejść 300 metrów do poleconej przez hotel restauracji.

W połowie drogi pojawiły się wątpliwości, bo jedyną spotkaną osobą był czarnoskóry narkoman żebrzący o pieniądze, co przeważyło szalę paniki u koleżanki – o kontynuowaniu spaceru i rozważaniu za i przeciw na środku oświetlonej acz pustej ulicy nie było mowy i bardzo szybkim krokiem wróciliśmy na teren hotelu. Wszystkiemu towarzyszył bardzo silny, złowróżebny wiatr, wyginający palmy na pół! Nie wierzyłem już własnym słowom, gdy próbowałem przekonywać, że nic złego nie może się nam stać. Po chwili skonstatowaliśmy, że warto by jednak podjąć drugą próbę. Przeżyliśmy.

Kapsztad, RPA

Czego można się spodziewać następnego dnia jeśli początki bardziej przypominały scenariusz horroru niż wakacje? Kładliśmy się spać na środku jakiejś urbanistycznej pustyni (założę się, że słyszałem ziewnięcie lwa w krzakach, ot, moja wyobraźnia). Obudziliśmy się w środku żwawej metropolii, tuż pod bardzo ruchliwym rondem, przystankiem dla autobusów i taksówek, tłumem przechodniów i towarzyszącym temu nieprawdopodobnym gwarem (lew, nawet gdyby chciał ryknąć, nie miał w tym całym zgiełku szans). Ponownie nie wierzyliśmy własnym oczom.

Z pewną rezerwą ruszyliśmy w miasto. Z początkowego strachu, który towarzyszył nam nawet gdy pytaliśmy obcych o drogę długo się potem śmialiśmy. Cała reszta mojego pierwszego pobytu w Kapsztadzie upłynęła wzorcowo. Nad czym się tu rozpisywać? – oczywiście, że chcę tam kiedyś wrócić!

Tymczasem, zapraszam na wirtualną wycieczkę po Kapsztadzie na picasa.

Kapsztad, RPA

Seszele

Przede mną pierwszy od końca sierpnia weekend, który spędzę w Katarze. Dobrze to czy źle? Wiem jedno – nareszcie mam czas na nadrobienie zaległości. Po kolei – najpierw lądujemy na rajskim skrawku lądu pośród wód Oceanu Indyjskiego.

Weekend na Seszelach planowałem od dawna, ale brakowało dobrego towarzystwa. Idealna okazja pojawiła się znienacka, więc – jak zwykle spontanicznie – postanowiłem z niej skorzystać.

Mahe Island, Seszele

Seszele, mimo, że wrzucane są przez większość do jednego worka razem z Malediwami, są zupełnie inne. Krajobraz nie tak płaski (górzysty wręcz, z bujną tropikalną roślinnością), woda nie zawsze lazurowa, a piasek nie tak biały i miękki. I woda w morzu jakaś taka zimna! Wśród turystów przeważają oczywiście pary (w tym niezliczeni nowożeńcy z całego świata!), wybór atrakcji dla singli jest więc siłą rzeczy ograniczony. Jakieś tam imprezy w mieście stołecznym jednak się odbywają. Na przykład w klubie Tequila Boom w Victorii, gdzie akurat w dniu naszego przylotu odbywała się promocja wódki Sobieski o twarzy Bruce’a Willisa, o czym dowiedzieliśmy się z ulotki w sklepie monopolowym. Przylecieć na weekend do jednej z najmniejszych stolic świata położonej posród bezkresu oceanu, żeby napić się Sobieskiego za darmo? Bezcenne!

Wódka Sobieski i Bruce Willis w Victorii, na Seszelach

You’re probably wondering what Bruce willis would do in your situation. He would be drinking Sobieski Vodka for free with us at Tequila Boom!

Wedle niektórych zawodowych obieżyświatów, Seszele, a zwłaszcza przepięknie położona plaża Beau Vallon, to ścisła piątka pośród destynacji wyspowo-plażowych na świecie. Jakiej definicji by się nie użyło, jedno jest pewne – można się poczuć jak w raju. Ja jednak wolę Bali lub Perhentiany.

Obrazki pokażą więcej – zapraszam na weekend na Seszelach!

*Qatar Airways lata na Seszele 4 razy w tygodniu 😉

Uganda – Perła Afryki

Jeśli wierzyć słowom Churchilla, Uganda to perła Afryki. Coś w tym chyba jest, bo ten kraj wydał mi się niezwykły już z lotu ptaka. Wszechobecna zieleń krajobrazu zapowiadała intensywność wrażeń wizualnych. Nawet lądowanie na lotnisku w Entebbe było niezapomnianym wydarzeniem ze względu na jego niezwykłe położenie – tuż nad brzegiem Jeziora Wiktorii.

Uganda - Jezioro Wiktorii

Uganda to skondensowana Afryka – podobno wszystko, co ten kontynent ma do zaoferowania, można znaleźć właśnie tu. Ze względu na niedawną przeszłość polityczną nie spieszno turystom do Ugandy. I dobrze, bo dzięki temu mieszkańcy tego kraju szanują każdego przybysza bardziej niż Kenijczycy. Zapraszam w podróż do Ugandy. Skondensowaną do tylko dwóch dni tym razem. Aż dwóch dni! W Ugandzie!

Uganda - dzieci w rybackiej wiosce nad Jez. Wiktorii

Kenia

To chyba najpopularniejszy wśród turystów kraj tej części Afryki. Widać to na ulicach stolicy – białe twarze można spotkać prawie wszędzie. Nairobi ma też niemałą populację zachodnich ekspatów żyjących tam na co dzień. Sporą (nie)sławę przynosi temu miastu jego nieoficjalna nazwa – Nairob’ery, używana nawet przez autochtonów. Oczy dookoła głowy i lecimy.

Jeśli Kenia to oczywiście safari w Masai Mara. Koniecznie z lokalnym przewodnikiem. Nie jakimś Kenijczykiem z Nairobi, lecz Kenijczykiem – Masajem z krwi i kości. Miałem szczęście natknąć się przed wyjazdem na artykuł zamieszczony w The New York Times, w którym skutecznie zareklamowano alternatywny sposób na safari w Masai Mara – z dala od zbędnych luksusów, acz wcale nie mniej bogaty w przeżycia. Co tu dużo pisać – nie każdemu turyście na safari w Kenii dane jest być zaproszonym przez Masaja na lokalne wino do domu jego matki. Równie bezcennym doświadczeniem było otrzymać masajskie imię – mi przypadło „Mogoj”, co podobno oznacza „stary mądry człowiek”. Wzruszające jeśli wziąć pod uwagę, że zostało nadane i zatwierdzone przez seniora domu (czyli lokalnego „mogoja”). I jeszcze drobne masajskie upominki, tak za darmo, tak od serca. A potem wypić piwko (Tusker) w lokalnym pubie w towarzystwie Masajów przebranych w te ich sukienki, z uszami powyginanymi w najróżniejsze strony i obwieszonymi nieskończoną ilością biżuterii, rozmawiających co chwilę przez telefon komórkowy, żujących gumę do żucia i tańczących w rytm przebojów Akona tuż pod plakatem z wizerunkiem Baraka Obamy. W międzyczasie próbowano ze mną dyskutować o ostatnich meczach ligi hiszpańskiej, ale tu akurat niezbyt dobrze trafili.

A teraz reklama.

Obóz Oldarpoi jest prowadzony przez organizację społeczną, która postawiła sobie za cel poprawę życia Masajów, zwłaszcza poprzez edukację (głównym celem jest wyeliminowanie tradycji obrzezania kobiet). Jak każda tego typu organizacja również oni potrzebują wolontariuszy, więc osoby zainteresowane mogą się z nimi kontaktować bezpośrednio. Wolontariuszką w czasie naszego pobytu była Agnieszka, z Polski! Obiecała mi podesłać więcej informacji na temat masajskiej społeczności i wolontariatu, więc mam nadzieję, że już niedługo będę to mógł tu zamieścić.

Jeśli ktoś się wybiera do Kenii to z pełną odpowiedzialnością polecam Oldarpoi Masai Mara Camp.

A teraz już zapraszam na zdjęcia z Kenii!