Na filipińską wyspę Negros trafiam nieprzypadkowo. Okazją jest m.in. doroczny festiwal masek – Masskara, odbywający się w Bacolod, znanym jako City of Miles.
Całe miasto odświętnie udekorowane, festiwalowo-jarmarczna atmosfera. Najpierw parada dzieci-przebierańców reprezentujących własne szkoły. Oczekiwanie na defiladę w tym tropikalnym skwarze okazało się wykańczające, ale było warto! Kolorowe maski, stroje zaprojektowane i uszyte specjalnie na tę okazję. Poprzeczka rośnie w miarę, jak pojawiają się starsze klasy, które mają coraz lepiej dopracowane układy choreograficzne. Setki zdjęć zapełniają kartę aparatu, zachwytom nie ma końca.
Odświętny humor trzeba uzupełnić kaloriami. W menu większości filipińskich restauracji króluje wieprzowina w każdej postaci, a zwłaszcza grilowane szaszłyki w lokalnej marynacie (najlepsze u Aidy w centrum miasta). I dużo ryżu – na Filipinach są nawet sieci restauracji, które słyną z nieograniczonych darmowych dokładek ryżu w ramach zamówionego posiłku!
Po zmroku, podziwiamy kolejną paradę, tzw. Electric Masskara, bardziej w stylu – powiedzmy – brazylijskim, z wykorzystaniem scen na poruszających się ciężarówkach, wszystko w kolorowych światłach mrugających z każdej strony. Jednocześnie na kilkunastu (!) scenach ustawionych wzdłuż głównej ulicy odbywają się koncerty i pokazy didżejskie, a piwo i inne trunki leją się strumieniami. Niech żałują ci, których tam zabrakło!
Po krótkiej przerwie na sen przyszła pora na kontynuację przygód. Kolejny dzień zaczynamy od typowego filipińskiego śniadania. Porcja ryżu – a jakże!, smażona słodka kiełbasa – oczywiście, że wieprzowa (na styl chiński) oraz smażona ryba (bangus). Na deser owoce: soczyste plasterki mango, które wyjadam łyżką oraz małe banany (takich bananów w Europie raczej nie uświadczysz, bo ich krzywizna i rozmiar są niezgodne z europejskimi normami, a szkoda!).
Następnie, tak po azjatycku, obowiązkowa wizyta w centrum handlowym (przynajmniej mają toaletę). Później trafiamy w miejsce, z którego rusza kolejna parada – tym razem z dorosłymi uczestnikami. Bodajże dziesięć rywalizujących ze sobą grup (każda po kilkadziesiąt osób), reprezentujących poszczególne dzielnice. Przygotowania, poprawianie strojów, rozgrzewka i wreszcie wymarsz na paradę – obserwowanie tego wszystkiego z bliska jest fascynujące. To już nie są żarty, stawka jest większa, są więc i poważni sponsorzy, jeszcze bardziej wykwintne stroje i jeszcze dokładniej dopracowane ruchy tancerzy. Znamienne, że pośród tancerzy są mężczyźni, kobiety i … transwestyci. Takie stroje i maski stanowią dla każdego idealną okazję do pokazania talentów, bez względu na płeć czy orientację. Trudno oprzeć się wrażeniu, że wręcz większość tancerzy stanowią transwestyci, co może nie powinno nikogo zaskakiwać, bo tychże na Filipinach nie brakuje.
Zwieńczeniem pobytu w Mieście Uśmiechów jest rodzinna impreza, na którą mam zaszczyt trafić. Zaserwowano m.in. pieczone prosię oraz zupę … z jego krwi (z imbirem, na kwaśno). Niezłe w smaku, ale dla własnej wygody zdecydowałem się zagryźć całość ryżem.
To jeszcze nie koniec przygód na Filipinach. Kolejny przystanek – słynne plaże na wyspie Boracay!
Więcej zdjęć wkrótce na picasa. Obiecuję!!