To jest naprawdę na końcu świata, w każdym razie „pod Równikiem”. Podróż z Doha trwa 12-13 godzin, z międzylądowaniem w Kuala Lumpur, ale przecież to i tak bliżej niż gdyby lecieć z Polski. I bynajmniej nie dało się tego zrobić tylko w ciągu weekendu…
Za bardzo nie ma co się na temat Bali rozpisywać, bo zdjęcia powiedzą zdecydowanie więcej. O tym, że jest to idealne miejsce do uprawiania turystyki aktywnej, zwłaszcza sportów wodnych, wiedzą chyba wszyscy. W ofercie jest również nocny trekking na jeden z wulkanów zakończony podziwianiem wschodu słońca (wpisane na listę rzeczy do zrobienia przy następnej wizycie).
Zwiedzać też jest co, gdyż tradycja i kultura na Bali jest bardzo bogata, wręcz nietypowa – praktykuje się tam lokalną odmianę hinduizmu – w formie różnej od tej spotykanej w Indiach. Na uwagę zasługuje Kecak Dance, czyli taniec ognia – przedstawienie, któremu towarzyszy chór złożony z kilkudziesięciu mężczyzn (chyba obowiązkowy punkt programu każdego turysty – do obejrzenia na youtube – początek i finał ).
Bogactwo klubów nocnych na Bali pozwala mi chyba nazwać tę wyspę „azjatycką Ibizą”. Jednocześnie widok lokalnych panienek w tych dyskotekach przytulających się do zachodnich turystów niestety (lub stety) przywołuje skojarzenie z Bangkokiem…
Poza tym Bali może być też romantyczne, choć ta cecha wydaje mi się być przytłumiona przez wszechogarniającą to miejsce komercję i po prostu tłumy turystów.
Oczywiście, że polecam – co najmniej tydzień wakacji na Bali, z koniecznym kilkudniowym wypadem na okoliczne, mniej skomercjalizowane wyspy. Wydaje się, że lepiej wręcz zrobić z tego dwa tygodnie, bo to kawał drogi przecież, a po drodze można wstąpić do Singapuru, albo KL, bo … czemu nie? Ja niestety miałem tylko trzy dni, a w KL nawet z samolotu nosa nie miałem okazji wystawić. Ehhh ….