Khalas. Czas na zmiany.

Od wielu lat standardem było dla mnie bicie własnych rekordów podróżniczych – z coraz mniejszym wysiłkiem, a ostatnio nawet bez zauważenia (wcześniej wręcz wydawały się nie do pobicia). Z upływem lat było tylko intensywniej. Praca w tygodniu, a potem wyjazd na drugi koniec świata – na weekend lub dłużej. Po powrocie (koniecznie w tej kolejności): praca, odsypianie (we własnym łóżku), znów praca, życie towarzyskie i znów odsypianie (tym razem już w samolocie – w drodze w świat).

Przez wiele lat byłem pochłonięty tą przyjemną rutyną. Miałem pełną swobodę wyboru miejsca, w którym chciałbym spędzić najbliższy weekend. Intensywnie korzystałem z tego luksusu, o którym większość może tylko pomarzyć. Jednocześnie definiowałem styl życia, o którym wcześniej nawet nie słyszałem. Sam dla siebie byłem wzorem do naśladowania, gotowym do pokonywania kolejnych wyzwań, inspirowałem do działania. Wyznaczałem sobie cele, podnosiłem poprzeczkę i z dumą jej dosięgałem. Była to dla mnie wartościowa lekcja: koordynacji (znów ta logistyka!), efektywności, cierpliwości, adaptacji (np. do niepewności), dążenia do wyznaczonego celu, itd. Jednak przede wszystkim była to lekcja o sobie.

Dobrze jest wiedzieć, kiedy ze sceny zejść…

Mam za sobą niejeden maraton podróżniczy – ostatni trwał aż pięć miesięcy, w których każdy weekend spędzałem bez wytchnienia gdzieś za granicą. Uczestniczenie w maratonie wiąże się z pokonywaniem własnych słabości, jest to bardziej wyścig z samym sobą, okazja do zajrzenia w głąb siebie. Jak przy innych intensywnych doświadczeniach, łatwiej wtedy usłyszeć intuicję. Jednak pokierowanie się nią wymaga niezmiernie dużo odwagi. W tych szczególnych okolicznościach największym wyzwaniem jest podjęcie decyzji o zwolnieniu albo wręcz zatrzymaniu się.

Myśli o życiowej zmianie kiełkowały w mojej głowie od pewnego czasu. Przełomowy okazał się wieczór, kiedy nie mogłem zasnąć. Przez prawie trzy godz. kręciłem się w łóżku i doznawałem olśnienia, jednego po drugim. Doświadczenie to było tak intensywne, że co jakiś czas musiałem zapalać światło, by robić notatki. Nawet aplikacja w telefonie, śledząca jakość snu, zarejestrowała te przełomowe momenty. Niespokojny umysł najwyraźniej przetwarzał wszystkie przemyślenia z ostatniego czasu. Zebranie ich w jednym momencie pozwoliło zobaczyć szerszą perspektywę. Podobnie jak przy układaniu puzzli, które staje się dość prostym zadaniem: mając przed sobą wszystkie elementy możemy podpierać się wzorem obrazka na pudełku.

Wyjazd z Kataru (tzw. QRexit) i rozpoczęcie nowego rozdziału życia był dla mnie właśnie taką układanką. Po pamiętnym „wieczorze olśnień”, gdy w końcu zobaczyłem mój kolejny cel w szerszej perspektywie, byłem gotowy do działania. Resztą po prostu zajął się logistyk drzemiący we mnie.

Czy ta decyzja mogła być aż taką błahostką? Przecież jest tyle zakątków świata, do których jeszcze nie dotarłem… Po pierwsze, wyjazd z Kataru nie musi oznaczać zaprzestania podróży. Po drugie, moim celem nigdy nie było zwiedzenie wszystkiego. Raczej nieprzypadkowo na mojej liście priorytetów na ostatnie wyjazdy nie znalazł się żaden nowy kierunek – były to raczej powroty do moich ulubionych miejsc! Pomogło mi to utwierdzić się w przekonaniu, że pozostając w dotychczasowym, spontanicznym i intensywnym trybie podróży niczego nowego nie odkryję.

Gdy opowiadałem przyjaciołom i kolegom z pracy o moich zamiarach, reagowali z niedowierzaniem. Przecież wheyman w Katarze był obok konieczności płacenia podatków jedną z niewielu rzeczy na tym świecie, której można było być pewnym. W oczach wielu byłem po prostu dinozaurem. Nie dziwi zatem, że wraz z moim wyjazdem ogłoszono koniec pewnej epoki, że to będzie koniec legendy… Tymczasem dla mnie to raczej koniec rozdziału, w którym stałem się legendą, przede wszystkim dla samego siebie.

Ostatnio nawet osoby skłonne do wyolbrzymiania przestały za mną nadążać: znana z tego Weronika C. usiłowała przedstawić mnie jako eksperta od Omanu tłumacząc, że byłem tam „z dziesięć razy”. W obliczu tego przekłamania byłem zmuszony ją poprawić – przecież mam na koncie 22 wyjazdy do Omanu! Taki błąd … Niech Bóg ma ją w opiece!


Po pięciu latach w Katarze czułem się niesamowicie spełniony, lecz i spragniony więcej. Po wyliczeniu wspaniałych wspomnień pytałem sam siebie: co bym dał, żeby to powtórzyć? Co się zmieniło? Dziś, po kolejnym pięcioleciu już nie tęsknię do tych doświadczeń sprzed lat i nie mam zamiaru niczego powtarzać.

Wygodne życie w Katarze wypełnione swobodnymi podróżami w najdalsze zakątki świata było rutyną, którą miło wspominam. Dobrze jest wiedzieć, kiedy ze sceny zejść… Podobno biegacz, zwłaszcza dalekodystansowy, nie czuje zmęczenia, aż się zatrzyma. Tak było i w moim przypadku. Był też i syndrom odstawienia. Jednak te odczucia szybko zastąpiło spełnienie. Nawet ostatnia lista kierunków, które „musiałem” zaliczyć przed rezygnacją, została wykonana w ponad 100 proc (zamiast raz w Seulu i Adelajdzie wylądowałem po dwa razy, a w Sydney aż pięć!).

Ostatnie dziesięć lat było wypełnione spełnianiem marzeń, o których wyjeżdżając do Kataru nawet nie śniłem. Pełne spełnienie.

Życie traktuję jako podróż, a podróże z kolei widzę jako proces. Zmienia się świat, zmieniamy się my, byle na lepsze! Wraz z tą życiową zmianą będę miał okazję spełniać się w innych aspektach. W inny sposób. W innym klimacie i kulturze. Z innymi celami na horyzoncie. I – zgodnie z życzeniami od przyjaciół z pustynnego kraju – zakocham się w magii nowych początków.

Wielu wyleczyło się z Kataru i wyjechało w rozczarowaniu po roku lub dwóch latach. Ja postanowiłem mojego Kataru nie leczyć, dzięki czemu trwał aż 10 lat i cztery miesiące. Najwspanialsze lata mojego życia, do tej pory.

Ma’assalama Katar!

P.S. To wcale nie jest moje ostatnie słowo na tym blogu. Już wkrótce statystyki podsumowujące 10 lat moich podróży (bez tego przecież się nie obędzie!) oraz ekstra: najważniejsze porady na udane podróże w trybie standby – dla nowicjuszy i nie tylko.





Czy Doha rozpieszcza?

Doha rozpieszcza ludzi, nawet w czasie kryzysu.

– Nie zdążę do fryzjera! – skomentowała przedstawicielka Polonii na wieść o tym, że jej rejs z Doha do Warszawy może lądować z kilkugodzinnym opóźnieniem z powodu blokady przestrzeni powietrznej.

W tym kontekście czuję się upoważniony, by powrócić do tematu rozpieszczania, mimo trwającego od ponad miesiąca „kryzysu”. Temat pojawił się w mojej głowie już przy okazji opisu przygody z lotniskowymi autobusami w Doha. Od dłuższego czasu bowiem obserwuję siebie i innych w Katarze i stwierdzam, że życie nas tutaj rozpieszcza, aż do nieprzyzwoitości.

Myślę, że wiele z tych obserwacji dotyczy również innych krajów nad Zatoką Perską. Wygoda, a czasem nawet i wygodnictwo są tu powszechne. Od wielu lat wszędzie poruszamy się własnymi samochodami, ewentualnie taksówkami. O przemieszczaniu się piechotą, nawet na mniejsze odległości, prawie się nie słyszy, a sugerowanie tego może się skończyć uznaniem za wariata. Taka postawa jest tu tak oczywista i powszechnie akceptowana, że prawie nikt nie kwapi się, by choć poszukać jakiejś wymówki.

Mój przyjaciel od ponad roku jeździ do pracy rowerem lub autobusem – pogoda lub warunki na drodze go nie zniechęcają. Nierzadko ma na sobie elegancką marynarkę … W Kopenhadze, a może nawet i ostatnio w Warszawie, byłoby to zupełnie normalne. Ale nie tutaj. Na jego widok ludzie do dziś otwierają oczy ze zdziwienia, nawet mi się zdarza wpadać w te pułapkę.

– Ten znowu na rowerze. Jeszcze mu się nie znudziło?!

Wśród krytykujących są nie tylko „wygodnisie”, lecz również osoby, które na wakacjach gonią przygodę za przygodą (w tym ja…) i wszelkie niewygody im niestraszne. Tyle, że poza Doha…

Jak to jest, że dopiero w trakcie podróży jesteśmy bardziej skłonni do wychodzenia poza strefę osobistego komfortu i stawiania czoła trudnym sytuacjom i potencjalnym niewygodom? Podróżowanie w nieznane i egzotyczne miejsca to przecież dla ekspatów w Katarze chleb powszedni.

Zwiedzamy obce miasta na piechotę, ewentualnie z pomocą autobusu lub metra (nie znam nikogo, kto by korzystał z taksówek w Paryżu, Londynie czy Tokio). Smażymy się na plaży tu i tam i wcale nie narzekamy, że jest za gorąco … W obliczu trudnych sytuacji podciągamy rękawy i szukamy rozwiązania. Wyszukujemy informacje w Internecie, podpytujemy znajomych lub po prostu prosimy obcych ludzi na ulicy o wskazówki. Większość z nas ma taką umiejętność we krwi.

Jednak gdy przychodzi do rozwiązywania podobnych sytuacji w Katarze nasz repertuar rozwiązań gwałtownie się kurczy. Do dziś nie mogę uwierzyć w to, jak męczyłem się próbując znaleźć informacje o autobusach lotniskowych w Doha (pisałem o tym niedawno). Choć z ostatecznego rozwiązania jestem dumny to nie mogę się nadziwić, że dotarcie do niego zajęło mi kilka tygodni. Ileż to razy w międzyczasie byłem gotowy się poddać?! Ten sam ja, który za granicą szuka każdej sposobności by przejechać się komunikacją miejską i poczuć się jak „lokals”!

Kto by sobie zawracał głowę autobusami w Doha, skoro są taksówki, które są tylko 10-20 razy droższe?! A wystarczyło sięgnąć po telefon i zadzwonić na informację…

Reakcja na moje poprzednie autobusowe wpisy sugeruje, że takich jak ja traktuje się tutaj jak ewenement, trochę jak małpę w zoo (nie twierdzę skądinąd, że tak to nie wygląda). Niektórzy potwierdzają, że słyszeli o innych entuzjastach autobusów podobnych do mnie, lecz na tym zwykle się kończy. Zdaje się to tylko potwierdzać moją tezę o rozpieszczeniu.

Natknąłem się ostatnio na takie stwierdzenie: bogaty kraj to nie taki, w którym biedota porusza się limuzynami, lecz taki, w którym najbogatsi korzystają z komunikacji publicznej. Można nie widzieć w naszym „rozpieszczeniu” niczego złego, ale w tym kontekście jest to co najmniej nurtujące …

Burza w szklance ropy

Następny wpis miał być o tym, jak życie w Doha nas rozpieszcza, a tu nagle człowiek budzi się rano w zupełnie nowej rzeczywistości.

Kryzys w Zatoce Perskiej!

Media na całym świecie od rana informują, że najbliżsi sąsiedzi Kataru (w tym Arabia Saudyjska) zerwali stosunki dyplomatyczne z tym krajem. W ciągu kilku godzin wiadomość ta urosła do rangi najważniejszej na wielu globalnych portalach informacyjnych. Większość z nas jest zupełnie zaskoczona takim rozwojem sytuacji mimo, że wstępne sygnały o narastającym napięciu zaczęły pojawiać się już kilka tygodni temu.

Jak wygląda życie w Katarze w obliczu takich wieści? Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło: słońce wciąż świeci (w środku dnia temperatura dochodziła do 40° w cieniu), muzułmanie poszczą jak pościli (mamy ramadan), ruch na ulicach jak co dzień.

Z kolei w mediach społecznościowych – panika, spekulacje, domysły. Już z rana, gdy wiadomość o konflikcie dyplomatycznym się rozniosła, pojawiły się kolejki do bankomatów – wielu mieszkańców Kataru (ekspatów) uznało, że w tej sytuacji trzymanie ciężko zarobionych pieniędzy w lokalnych bankach może być ryzykowne.

Również pod centrami handlowymi wzmożony ruch, aż trudno zaparkować. Z relacji świadków (w mediach społecznościowych, a jakże!) wynika, że ludność rzuciła się do sklepów w celu robienia zapasów żywności. Niedługo trzeba było czekać, aby w zamrażarkach zabrakło np. mrożonego mięsa. Katar większość żywności importuje, w tym zwłaszcza z Arabii Saudyjskiej, trudno się więc dziwić takiej reakcji ludzi na wieść o zamknięciu granic z tym największym sąsiadem. Ci którzy mieszkają tutaj trochę dłużej pamiętają ostatni kryzys żywnościowy, który był również wywołany patem dyplomatycznym z Arabia Saudyjską. Brakowało wtedy na półkach m.in. kurczaków (saudyjskich, a jakże!), które, jeśli dobrze pamiętam, zostały zastąpione brazylijskimi.

Dziś, zamiast pisać o luksusach życia w Katarze, mam doskonały przykład zastosowania w praktyce piramidy potrzeb Maslowa. W sytuacjach kryzysowych człowiek myśli o najpilniejszych potrzebach, w tym o jedzeniu. Szkoda, że tylko wtedy – jeszcze wczoraj wieczorem widziałem na własne oczy jak po iftarze, czyli pierwszym posiłku po zachodzie słońca, lokalna restauracja wyrzucała ogromne ilości pozostawionego na talerzach jedzenia. Sam też się do tego przyczyniłem … W krajach arabskich marnotrawstwo żywności jest boleśnie widoczne na każdym kroku. Jak to się zmieni pod wpływem obecnego kryzysu? I jak trwała będzie taka ewentualna zmiana?

Na zdj.: panorama Doha – czyżby burza piaskowa sprzed kilku dni była zapowiedzią większej burzy?

Emir Kataru przekazuje władzę synowi

Dziś rano, w trakcie przemówienia adresowanego do narodu, Emir Kataru, szejk Hamad bin Chalifa as-Sani, oficjalnie przekazał władzę swojemu synowi. Nowy szef państwa, szejk Tamim bin Chalifa as-Sani, został mianowany na następcę tronu już w 2003 roku i od tego czasu był coraz bardziej zaangażowany w sprawowanie władzy.

Agencje prasowe podkreślają, że do zmiany na najwyższym stanowisku w Katarze po raz kolejny nie dochodzi przy okazji śmierci dotychczasowego władcy (co jest niejako standardem w tym regionie świata). Jest to postrzegane bardziej jako przewidywalna kulminacja długoletniego procesu stopniowego przekazywania władzy.

Warto dodać, że odchodzący emir doszedł do władzy w wyniku pokojowej rewolty pałacowej – w 1995 zdalnie pozbawił władzy ojca, szejka Chalifę bin Hamada as-Saniego, który odbywał akurat zagraniczną podróż. Wiara w potencjał młodego pokolenia i tym razem przyświecała zmianom na szczycie władzy Kataru.

Osiemnastoletnie panowanie szejka Hamada bin Chalify as-Saniego przyniosło wiele zmian w Katarze. Przede wszystkim zmienił się globalny profil tego małego państewka, czego symbolicznie udowadnia popularność założonej z inicjatywy emira telewizji Al-Dżazira. Kolejnym większym sukcesem  jest przyznanie praw do organizacji w Katarze turnieju mistrzostw świata w piłce nożnej w 2022 roku.

Zmiana pokoleniowa w Pałacu Emira była wyczekiwana przez środowiska dyplomatyczne od jakiegoś czasu. Spekulowano co najwyżej na temat możliwych terminów.

Nikt kogo znam nie spodziewał się jednak, że dzień, w którym to nastąpi, zostanie ogłoszony jako wolny od pracy w całym kraju. Potwierdzenie, że nie muszę iść do pracy zobaczyłem wczoraj po 22. To się nazywa spontaniczność!

Siędzę więc radośnie w domu i mam nareszcie czas na nadrobienie zaległości blogowych.

Sztuka podróży: Bartholomäus Schachman

W katarskim Muzeum Orientalistyki prezentowana jest wystawa „The Art of Travel: Bartholomäus Schachman (1559–1614)”.

The Art of Travel: Bartholomäus Schachman (1559–1614)

Do obejrzenia są przede wszystkim akwarele z albumu z 1590 roku należącego do Bartholomäusa Schachmana, gdańskiego rajcy i burmistrza. Ten bardzo zasłużony dla historii miasta gdańszczanin, jako młodzieniec, odbył wraz z bratem pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Pamiątką po tej wyprawie jest ponad sto ilustracji, na których można zobaczyć między innymi sułtana i jego dwór, charakterystyczne dla imperium otomańskiego postaci oraz ich zwyczaje.

Wystawiane są również inne dzieła sztuki i dokumenty historyczne ze zbiorów Muzeum Sztuki Islamskiej w Doha oraz Muzeum Narodowego w Gdańsku.

 The Art of Travel: Bartholomäus Schachman (1559–1614)

The Art of Travel: Bartholomäus Schachman (1559–1614)

W ramach wystawy wyświetlany jest współcześnie zarejestrowany film o Gdańsku i jego zabytkach. Muszę przyznać, że zrobił on na mnie wspaniałe wrażenie – mimo, że prezentuje w zasadzie tylko zabytki, to jego dynamika jak i przepiękne ujęcia powodowały, że na koniec, tj. po 20 minutach, czuło się niedosyt!

Innym ciekawym aspektem wystawy jest możliwość podziwiania pięknie zdobionych kopuł meczetów ze Stambułu – wyświetlane są one z projektorów na ekranie o półkulistym kształcie znajdującym się nad głowami zwiedzających – nie potrzeba wielkiej wyobraźni, aby choć na moment przenieść się nad Bosfor.

The Art of Travel: Bartholomäus Schachman (1559–1614)

The Art of Travel: Bartholomäus Schachman (1559–1614)

Otwarcie ekspozycji i poprzedzająca je konferencja prasowa z udziałem polskich i katarskich dygnitarzy były bez wątpienia pierwszą na tak dużą skalę promocją Gdańska w tym regionie. Wystawa ta, z polskim tytułem „Sztuka podróży: Bartholomäus Schachman (1559–1614), miała swoją pierwszą odsłonę w Muzeum Narodowym w Gdańsku, które zostało zaproszone do współpracy przez Katarczyków.

Wystawę można oglądać jeszcze do 11 lutego br. w Alriwaq / Orientalist Museum, tuż obok Muzeum Sztuki Islamskiej. Polecam!

 

Orientalist Museum Doha



Qatar Airways i FC Barcelona

Wedle doniesień mediów od nowego sezonu na koszulkach Barcelony będzie widniała nazwa nowego sponsora. Zamiast dotychczasowego napisu Qatar Foundation, znajdzie się na niej logo Qatar Airways.

Mówi się, że na zmianę wpłyneło planowane na przyszły rok otwarcie nowego lotniska w Doha i konieczność jego globanej promocji zwłaszcza wobec konkurencyjnego Dubaju, w którym swoją bazę mają linie Emirates będące sponsorem … Realu Madryt.

Mnie najbardziej zadziwia to, że dzieje się to tak późno i że prawdopodobnie ze względów polityczno-ambicjonalnych pozwolono na stracenie ostatnich dwóch lat na – moim zdaniem mało udane – promowanie katarskiej instytucji, której główna działalność skierowana jest nie do globalnego konsumenta, lecz do lokalnej społeczności w Katarze. Qatar Foundation odpowiedzialna jest bowiem za rozwój lokalnej edukacji i nauki, a jej misja to uniezależnienie Kataru od gospodarki opartej na ropie i gazie. Idee słuszne, ale jak miałyby wpłynąć na życie globalnego fana futbolu?

Qatar Airways sponsorem FC Barcelony

Grafika: http://www.desordencreativo.com/

Zniesienie wiz sponsorowanych do Kataru

Oto kolejna dobra wiadomość – z dniem 4 września 2012 br. Polacy zostali zwolnieni z obowiązku aplikowania o wizy wjazdowe do Kataru (tzw. wizy sponsorowane). Oznacza to, że wizy turystyczne można zakupić bezpośrednio na lotnisku po przylocie do Doha (koszt 100 rijali, czyli ok. 90 zł.), a także na pozostałych punktach granicznych (Abu Samra – droga lądowa i port w Doha). Tym samym obywatele polscy będą w Katarze traktowani na równi z większością krajów UE.

Doha - panorama na West Bay (2012)

Brawo dla polskiego ambasadora w Doha, którego zręczne zabiegi pomogły w rozwiązaniu tej kwestii. Jak to określono, sprawa uruchomienia bezpośrednich połączeń z Warszawą oraz sprawa wiz od dawna była przez ambasadę traktowana priorytetowo. O skuteczności tych zabiegów nie wszyscy byli ostatnio przekonani, więc dobrze się stało, że udało się to doprowadzić do końca.

Doha - Muzeum Sztuki Islamskiej

Fot. Marcin 

W liście do Polonii w Katarze nasza ambasada zachęca do odwiedzania nowej strony ambasady na twitterze (@PLinQatar), więc pomyślałem, że też się przyłączę.

Polacy! Zapraszam na krótkie wczasy pod palmą w Katarze. Jest bezpośredni lot z Warszawy do Ad Dauhy, zniesiono wizy – teraz to już naprawdę nie ma wymówek!

Doha - tradycyjna katarska łódź

Fot. Marcin 

 

Robotnikom wstęp wzbroniony

Coraz rzadziej piszę o tym, co się wydarzyło w Katarze. Po prostu coraz mniej rzeczy mnie tu zaskakuje, nie chcę się powtarzać, najzwyczajniej w świecie brakuje inspiracji.

Takiej okazji jednak nie przepuszczę. Oto, pod drzwiami właśnie znalazłem gazetkę reklamową z jednego z „hipermarketów” w Katarze (w cudzysłowie, bo hipermarketami się tu nazywa sklepy mniejsze od przeciętnej polskiej Biedronki).

Masskar Hypermarket - Timings for bachelors

Wyjaśniam tym, którym się powyższe w głowie nie mieści – w Katarze i innych krajach nad Zatoką Perską bachelors, czyli samotni mężczyźni, a w szczególności tania siła robocza z Azji, mają ograniczone możliwości poruszania się po mieście. W określone dni tygodnia nie są wpuszczani do parków, centrów handlowych, nie mówiąc już o suku i innych przybytkach, w których ich obecność mogłaby przeszkodzić przebywającym tam samotnym kobietom, a także rodzinom z dziećmi. Do tego się już nawet wszyscy przyzwyczailiśmy.

Powyższy przykład jest jednak pierwszym, z którym się spotkałem, w którym otwarcie przyznano, że istnieje segregacja społeczna w katarskich centrach handlowych i – co więcej – wykorzystano to do celów reklamowych!

Idzie nowe. Co jeszcze wymyślą, żeby umilić życie jednej grupie społecznej i jednocześnie uprzykrzyć życie pozostałym, tzn. „tym gorszym”??

Więcej na temat życia taniej siły roboczej w Katarze pisałem we wcześniejszych notkach:

Świeży boczek rzucili do sklepów!

Brzmi znajomo? Tak! Archaicznie? Nie dla nas, Polaków żyjących nad Zatoką Perską! Cały Katar obiegła ta wspaniała wiadomość dziś rano! Najprawdziwszy boczek, najprawdziwszą szynkę z wieprza, do tego kiełbasy, i żeberka, i jeszcze! Będzie można kupić, oficjalnie, w Katarze!

Tym samym sprawdziły się plotki, które krążyły po Doha od dłuższego czasu. Sprzedaż wieprzowiny rozpoczęła się w naszym jedynym sklepie alkoholowym. Planowane jest również otwarcie drugiego sklepu monopolowo-wieprzowego (czyli będziemy mieli duopol!), a na jego lokalizację wybrano The Pearl, czyli ekskluzywne osiedle z wielopiętrowymi blokami zbudowane na sztucznej wyspie na północy Doha.

Do zakupów uprawnieni są jedynie posiadacze licencji na alkohol, a o taką mogą ubiegać się jedynie niemuzułmanie, których zarobki mieszczą się powyżej określonego minimum. Reszcie pozostaje obejście się smakiem lub zakupy na czarnym rynku wieprzowiny. Tak, proszę państwa, czarny rynek wieprzowiny istniał w Katarze już wcześniej i teraz co najwyżej zmieni swoją postać, ale na pewno nie zniknie!
W konserwatywnym kraju muzułmańskim, jakim jest Katar, dostęp do alkoholu jest ograniczony, a sprzedaż i import mięsa wieprzowego były do tej pory całkowicie zakazane, gdyż oba produkty są uważane za haram, czyli niezgodne z prawem islamskim.
Jak łatwo się domyślić, w lokalnych mediach rozgorzała dyskusja między zwolennikami i przeciwnikami tej rewolucyjnej zmiany. Wielu mieszkańców Kataru wyraziło niepokój sugerując, że legalizacja aborcji może być następnym krokiem. Są także głosy, iż jest to kolejna decyzja katarskich elit, które poświęcają swoją kulturę i tradycję na korzyść wartości świata zachodniego.

* Wieść niesie, że w ciągu pierwszych czterech godzin sprzedano aż 10% kontenera wieprzowiny (na razie w ofercie jedynie trzy rodzaje kiełbas, wędzona szynka i bekon).

* Salami i szynka parmeńska powinny pojawić się w ciągu 7-10 dni (cargo lotnicze 🙂

* Obsługa sklepu uprzejmie prosi o cierpliwość w dostępie do lodówek, gdyż tłumy są niewyobrażalne i w związku z tym prosi o unikanie zakupów w najpopularniejsze dni tygodnia, czyli środy, czwartki i soboty.

Wizyta w krainie Persów

Sziraz okazał się idealnym miejscem na spędzenie weekendu. Położony jest w prawie tej samej odległości od Doha, co Dubaj, a więc byliśmy na miejscu już po niecałej godzinie w powietrzu.

Moje pierwsze wrażenia z Iranu opisałem szczegółowo już przy okazji weekendowego wypadu do Teheranu jakiś czas temu, tym razem moje impresje były podobne. W dużym skrócie – niezwykle przyjaźni ludzie, bogata kultura i pyszne jedzenie.

Każdy kto przybywa do Szirazu ma w planach zwiedzanie – to właśnie w tej okolicy znajdują się ruiny starożytnego miasta Persów – Persepolis. Spodobałoby się chyba wszystkim, a nie tylko miłośnikom historii czy archeologii. Miasto to zostało założone przez Dariusza Wielkiego w 518 r. p.n.e., a rozbudowę kontynuowali kolejni władcy Persji i stało się jednym z najważniejszych ośrodków imperium perskiego.

Potęga Persepolis skończyła się w momencie najazdu przez Rzymian dowodzonych ręką Aleksandra Wielkiego – plotka głosi, że decyzję o spaleniu miasta podjął w pijackim amoku, choć historycy udowodnili, że było to dobrze zaplanowane.

Lokalne władze dbają, by potęgę Persepolis mogły nadal podziwiać przyszłe pokolenia. Mimo, że jest to jedna z najważniejszych atrakcji turystycznych Iranu, liczba zwiedzających nie była powalająca, można było więc fotografować wszystko ze swobodą (takich warunków zwiedzania starożytnych ruin w Egipcie się nie uświadczy).

W okolicy znajduje się jeszcze kilka innych stanowisk archeologicznych, ale nie robią już takiego wrażenia, jak Persepolis. Wśród nich są ruiny Pasargady (pełniącej funkcję stolicy Persji do czasu wybudowania Persepolis) oraz groby perskich władców, m.in. Cyrusa II Wielkiego, Dariusza Wielkiego i Kserksesa.

Nie zabrakło również zwiedzania meczetu, zabytkowego bazaru (Bazar Vakeel, zarówno w wersji lokalnej, jak i dla turystów), był także spacer po ogrodach Eram (okazuje się, że dobrze pielęgnowanej zieleni jest w Szirazie całkiem sporo).

Żadna wizyta w Iranie nie obędzie się bez skosztowania lokalnych przysmaków, a zwłaszcza grilowanego mięsa w postaci kebabów/szaszłyków, ryżu (tak smacznego ryżu nie jadłem nigdzie indziej!), a także dużej ilości surowej i grilowanej cebuli oraz pomidorów. Aż chce się wracać!

Zdjęcia z Szirazu i Persepolis na picasa.

Ruiny Persepolis. Iran