Plaża nie z tej ziemi czyli Boracay

Wyspa Boracay to destynacja sama w sobie, niemniej już sam dojazd na nią z Bacolod okazuje się dość ekscytujący. Najpierw, o wschodzie słońca, wsiadamy na prom–katamaran, który w ciągu godziny dowiezie nas, a także setki osób w drodze do pracy, na sąsiednią wyspę. Jak łatwo się domyślić, turystów na pokładzie jest garstka, więc czuję się trochę jak małpa w zoo. Kolejnych sześć godzin autokarem i ponowna przesiadka na wodny środek transportu – tym razem jest to wąska łódeczka, która po kilkunastu minutach przeprawy pośród lazurowych wód przycumowuje na Boracay. To jeszcze nie koniec – z portu trzeba wynająć motocyklo-tuktuk, który za horrendalną kwotę (jak na lokalne warunki) zawozi pod sam hotel. Nowoprzybywający turysta, podniecony przepięknymi widokami z łódki, zmuszony jest przedzierać się główną (i jedyną) drogą przez brudne i zasmrodzone spalinami zaplecze tego wyspiarskiego raju. Niby to Azja, ale tak przykrych wrażeń nie miałem nawet na Bali.

Nareszcie! Witamy w filipińskiej wersji raju na ziemi.

Zwiedzanie Boracay zaczynamy od zachódu słońca, który rzeczywiście daje radę. Nasuwa mi się porównanie z …, hm, niczym. Malowniczo jest jak w bajce. Raj na ziemi. Jak nigdzie indziej.

Boracay, Filipiny

Prawie cały dzień w podróży – mimo wielu wrażeń – okazuje się wykańczający. Szybka drzemka dodaje energii, a ta się przyda. Najlepszym zwieńczeniem jest impreza w jednym z bardzo wielu przybytków „popkulturalnych” wzdłuż plaży. Do wyboru wszystkie chyba rodzaje drinków i muzyki (choć króluje oczywiście trójca Guetta/Black Eyed Peas/Rihanna).

Nazajutrz śniadanie w filipińskim stylu, czyli taho – coś w rodzaju naszej owsianki przygotowane z tapioki i tofu. Nie grzeszy wspaniałym smakiem, ale czyż nie można tego samego powiedzieć o naszej tradycyjnej zupie mlecznej? Jako uzupełnienie fundujemy sobie świeży shake u Jonah, bo tam bodaj najlepsze. Tłumy w tym barze mówią same za siebie. Shake z mango rzeczywiście wymiata, ale chciałoby się spróbować innych smaków. Trzeba tu kiedyś wrócić!

Boracay, Filipiny

Lazurowa i niezwykle czysta woda aż się prosi. Wskakujemy prosto z bambusowo-skalnego pokoju, bo ten akurat ma bezpośrednie zejście do morza (się płaci, się ma). Raj na ziemi i w wodzie. Nurkowanie z rurką przy skale, na której stoi nasz „gościniec” – bezcenne. Zaczepiamy kąpiące się filipińskie dzieci, które z uroków tego miejsca mogą korzystać codziennie. Uwiecznić na zdjęciu ich niepohamowany entuzjazm też okazuje się bezcenne.

Boracay, Filipiny

A plaża? To materiał na co najmniej kilka kolejnych akapitów. Ograniczę się do stwierdzenia, że piasek na Boracay jest tak drobny i miękki, że można się w nim zakochać od pierwszego wejrzenia. Tak, to już oficjalne – w moim subiektywnym rankingu wskakuje on na pierwsze miejsce, przeganiając z niego piasek na Maledywach.

Po takich wrażeniach wizualno-dotykowych kubki smakowe na języku, a zwłaszcza  żołądek, mają prawo czuć się niedocenione. Czas na świeże owoce morza, których na Boracay nie brakuje. Zapijamy najpopularniejszym lokalnym piwem, czyli San Miguel Light. Na horyzoncie coraz więcej żaglówek z turystami, a w międzyczasie na plaży zbierają się tłumy, aby podziwiać kolejny zachód słońca. Jest tak samo, jak dzień wcześniej. Jak w bajce. Piwo Red Horse okazuje się najlepszym sposobem na zakończenie tego dnia.

O poranku śniadanie z bekonem w roli głównej, a na deser świeże mango. Wynajmujemy łódkę ze skiperem i w kilka godzin opływamy wyspę dookoła. Podziwiam konstrukcję łódki, która jest, powiedziałbym, pacyficzna (podobne widziałem na Wyspach Marszalla). Podrównikowe słońce pali twarz. Nie mogę odpędzić od siebie myśli o tym, jak to się stało, że następnego dnia trzeba będzie z tego raju ruszać w drogę powrotną?

Boracay, Filipiny

Na pocieszenie wracamy do Jonah. Tym razem wybieram shake czekoladowo-bananowy z orzeszkami ziemnymi. Kubki smakowe szaleją. Brak słów.

Kolejny spacer plażą, kolejny bajkowy zachód słońca z żaglówkami w tle. Kolacja z wieprzowiną (też na pocieszenie, a jakże!). I coś na deser – taniec ognia – najlepszy jaki w życiu widziałem! Już nie chodzi o samą zręczność w wirowaniu ognistej kulki na łańcuchu, lecz całą otoczkę – nieźle skoordynowany taniec i nawet fabułę. Jednym słowem – show. Czy kogoś to zaskoczy, że w branży tej specjalizują się przede wszystkim filipińscy transwestyci? Nieżle im to wychodzi, co tu dużo mówić!

I w ten sposób wracamy do punktu wyjścia. Filipiny niejednego podróżnika zaskoczą. Warto było zahaczyć o Bacolod i festiwal masek oraz zobaczyć jak żyje „prowincja”. Koniecznie trzeba będzie wrócić na Boracay – aby zanurzyć palce w tym niezwykle drobnym piasku, skosztować kolejnej porcji czekoladowo-orzechowego shake’a u Jonah i … poimprezować.

Muszę również przyznać, że grilowany kurczak u Aidy w Bacolod podniósł poprzeczkę moich przyszłych doznań kulinarnych. I kto by się tego spodziewał, skoro Filipiny z kuchni swojej słyną, owszem, ale raczej w pejoratywnym znaczeniu?!

Więcej zdjęć na picasa.

Boracay, Filipiny