Niewolnictwo inaczej

Gdy słyszy się o sytuacji robotników pracujących w Katarze na myśl przychodzi porównanie do niby-zamierzchłych czasów niewolnictwa. Jak to możliwe skoro mamy XXI wiek?

Obecne zasady rządzące wydawaniem wiz, a przez to także systemem sponsoringu są sprzeczne z międzynarodowymi konwencjami. Ostatnio krytykowane były nawet przez Stany Zjednoczone – największego katarskiego sojusznika – jako wspierające handel ludźmi.

O ile pracownicy umysłowi nie odczuwają zbyt wielu utrudnień z tym związanym w swoim codziennym życiu, o tyle sytuacja, w jakiej znajdują się niewykwalifikowani robotnicy jest naprawdę przykra. Sam przyjazd do pracy do Kataru dla ludzi z krajów Trzeciego Świata może być wygraniem losu na loterii. Jednak warunki, jakie napotykają tuż po przyjeździe mają się nijak do obietnic składanych przez pośredników pracy – płaca niższa przy jednocześnie dłuższych godzinach pracy, praktyczny brak możliwości wycofania się z kontraktu lub zmiany pracodawcy (wymaga zgody obecnego pracodawcy, sic!), nie wspominając już o niemożności opuszczenia kraju bez pozwolenia. Całkowita beznadzieja. Ponadto najtańsi robotnicy mieszkają w nieludzkich warunkach – najczęściej w specjalnych obozach poza miastem, w przepełnionych pomieszczeniach, w których łóżka nierzadko muszą dzielić z innymi w systemie zmianowym. O warunkach pracy na budowie i liczbie wypadków (śmiertelnych!) lepiej nie wspominać. W sumie po prostu koszmar, który trudno nam sobie wyobrazić …

System sponsoringu stwarza olbrzymie pole do nadużyć, o których w lokalnych gazetach można poczytać coraz częściej. Znane są przypadki, gdy sponsor domagał się pieniędzy od robotnika za wydanie pozwolenia na przejście do innego pracodawcy/sponsora lub ewentualnie zgody na opuszczenie kraju!

Głosy krytyki tego stanu rzeczy można usłyszeć również z wewnątrz – niektórzy powołują się nawet islam, który nakazuje przestrzeganie praw człowieka.

Mając powyższe na uwadze, czyż nie należało by uznać organizowania przez Katar licznych konferencji na temat demokracji i praw człowieka za szczyt cynizmu?

Każdy ma sponsora

Większość rezydentów w Katarze ma swojego sponsora, który pośredniczy w zdobyciu wizy. Sponsorem dla turysty może być hotel, a w przypadku stałych mieszkańców może to być mąż lub pracodawca. Cały system funkcjonuje dosyć sprawnie, głównie dzięki temu, że jest bardzo restrykcyjny. W efekcie mamy sytuację prawie idealną, a odzwierciedla ją chociażby bardzo niska przestępczość (statystycznie dążąca do zera). Musi się to odbywać jakimś kosztem. No właśnie – jakim kosztem, czyim kosztem?

Wymóg posiadanie sponsora w postaci pracodawcy dla przyjezdnych z zagranicy takich jak ja powoduje, że są oni od niego zależni w wielu dziedzinach życia. Trudno wam pewnie teraz sobie wyobrazić w jak wielu dziedzinach… Pozwolenie o otwarcie konta w banku, pozwolenie na zaciągnięcie kredytu, pozwolenie na wydanie prawa jazdy, pozwolenie na zarejestrowanie samochodu, pozwolenie o ubieganie się o wizę turystyczną w ambasadzie Zjednoczonych Emiratów Arabskich, pozwolenie na kilkudniową wizytę rodziców lub rodzeństwa w Katarze, a w niektórych przypadkach nawet pozwolenie na zamążpójście (sic!, muszę kiedyś o tym napisać, ale innym razem). Lista długa i szeroka, dlatego w większych firmach istnieją specjalne działy zajmujące się wydawaniem takich pozwoleń. Jednym słowem interes się kręci. O ile samo uzyskanie tych wszystkich pisemek nie stanowi zazwyczaj problemu, o tyle sam fakt konieczności zmagania się z całą tą biurokracją może być źródłem frustracji (chyba jestem mistrzem w znajdowaniu błędów w tych wszystkich papierach – w piśmie napisanym w języku arabskim odkryłem, że niepoprawnie wpisano moją grupę krwi – do dziś jestem z tego dumny!, czasem jednak łatwo jest się poddać, bo jak wytłumaczyć – notabene Hindusowi, że USA to nie to samo co UAE?!)

Olbrzymie możliwości daje pozwolenie na opuszczenie kraju, tzw. exit permit (wymagane każdorazowo). Nie dostaniemy go na przykład po rozwiązaniu umowy o pracę w przypadku, gdy w jakimś banku mamy niespłacony kredyt, albo gdy nie rozliczymy się z byłym pracodawcą (cokolwiek to znaczy, daje pracodawcy olbrzymie możliwości). Pojawią się też problemy gdy zbyt wiele mandatów będziemy mieli niezapłaconych – prawdopodobnie już w drodze do samolotu przy kontroli paszportowej odmówią nam prawa wyjazdu dopóki tych zaległości nie uregulujemy (na szczęście podobno jest jakieś okienko na lotnisku do tego rodzaju płatności last minute, podobno 🙂

Państwo idealne? Istotnie, tak się może wydawać. I wcale nie jest to jakaś utopia. To Katar. Ale poczekajcie, następnym razem napiszę o drugim dnie tego wszystkiego …

Doha zoo

Wybraliśmy się kiedyś do katarskiego zoo. Prawdziwy raj dla dzieciaków, a także ich rodziców – w końcu można dzieci czymś zająć. Najbardziej mnie zaskoczyło to, że wśród typowych „eksponatów” takich jak słoń, strusie czy złote rybki znaleźliśmy gęsi – takie najzwyklejsze, prawie jakby przyjechały prosto z polskiej wsi. Były też myszy (na szczęście szczurów nie zauważyłem). Najwidoczniej to, co można obejrzeć w ogrodach zoologicznych w różnych częściach świata zależy od stopnia egzotyczności zwierząt w percepcji gości.
Slon i ... zyrafa?

Nowy rok w Bangkoku

Kolejne miasto „naj”, które udało mi się odwiedzić. Według Światowej Organizacji Meteorologicznej Bangkok jest najgorętszym miastem świata – chyba całkiem słusznie to określenie kojarzy się nam dość niejednoznacznie. Przoduje też w innej kategorii – jest znany z tego, że jego pełna nazwa jest najdłuższa na świecie (co odnotowano w Księdze Guinessa):

„Miasto aniołów, wielkie miasto, wieczny klejnot, niezdobywalne miasto boga Indry, wspaniała stolica świata wspomaganego przez dziewięć pięknych skarbów, miasto szczęśliwe, obfitujące w ogromny Pałac Królewski, który przypomina niebiańskie miejsce gdzie rządzi zreinkarnowany bóg, to miasto dane przez Indrę, zbudowane przez Wisznu” (wg wikipedii).

Bangkok to szaleństwo kolorów. Nawet taksówki mają najróżniejsze barwy, włączając dziki róż! To też oaza uśmiechu od ucha do ucha. I życie ulicy – na każdym kroku rozmieszczone są stragany, na których można kupić wszystko wliczając oczywiście jedzenie. A do tego ten zapach tajskiej kuchni …

Zupa z ulicy

Znowu przypadkiem (naprawdę przypadkiem!) trafiłem na kolejny festiwal w stylu śmigusa-dyngusa.. . I znowu prawdziwe szaleństwo, o jakim nie śniło się filozofom. To, co się dzieje w Polsce w Lany Poniedziałek to nic w porównaniu ze świętowaniem nowego roku w Tajlandii i kilku innych krajach tego regionu. Przez trzy dni i trzy noce woda leje się strumieniami na przechodniów, pasażerów tuk tuków i rowerów, a twarze (zwłaszcza tych najbardziej opornych) maluje się rozpuszczoną w wodzie kredą. Nad wszystkim czuwa policja, choć czasem – tak jak w Polsce – sytuacja wymyka się spod kontroli. W tym roku całkowicie zakazano używania pistoletów z wodą pod wysokim ciśnieniem. Takich bardziej zwykłych zabawkowych na szczęście nie zakazano, a były ich najróżniejsze rodzaje – sikające jednym strumieniem, sikające wieloma strumieniami na raz, rozpylacze wody (na wzór ogrodowych), itd., itd… Były też proste w użyciu miski z wodą, lub wręcz wiadra. I oczywiście szlauchy.

Dodam, że temperatura zarówno w dzień i w nocy przekraczała 30/35 stopni, więc zmoczenie ciała było jak najbardziej wskazane. Oczywistym jest, że jako przechodzień, chcąc nie chcąc, brałem w tym wszystkim udział. Przyznam, że za każdym razem gdy oblano mnie wodą, która nie była wystarczająco lodowata, to byłem rozczarowany (najczęściej polewali na kark tak, że spływało pod koszulą!). Bo w Tajlandii, całkiem słusznie zresztą, wychodzą z założenia, że jak już oblewać, to wodą z lodem. Stąd każdego ranka na najważniejsze ulice bitew zjeżdżały olbrzymie ciężarówki z zapasem brył lodu na cały dzień. Ileż wysiłku, a jaka frajda – bawili się zarówno młodsi, jak i starsi, turyści i lokalni mieszkańcy.

Zapewne w całą opowieść o Songkran uwierzycie dopiero gdy zobaczycie zdjęcia, ale tych przywiozłem tym razem niewiele ze względu na mokry charakter imprezy i brak wodoodporności mojego aparatu. Dlatego podaję linki do zdjęć zrobionych przez innych fotoreporterów (sprawdźcie tu i tam ).

Wydaje się, że połowa kwietnia to absolutnie najlepszy moment na zwiedzanie Tajlandii – kto może niech już planuje podróż w to miejsce za niecałe 360 dni tak, aby wraz z lokalnymi mieszkańcami oraz tysiącami turystów z całego świata móc pożegnać właśnie kilka dni temu rozpoczęty rok 2551, a powitać rok 2552.

A tak było w Pattaya w zeszłym roku 🙂

Niema randka czy nie ma randki?

Katarczyk siedzący po jednej stronie stołu. Szisza obok niego, tradycyjny biały strój na nim, w obu uszach słuchawki podłączone do najnowszego modelu telefonu, z którego płynie muzyka. Popija kawę turecką tudzież herbatkę marokańską.

Po drugiej stronie młoda kobieta, skośnooka. Raczej Filipinka. Popija swój koktajl z cząstkami owoców i chcąc nie chcąc wdycha opary sziszy lecące z przeciwnej strony stołu. Przez większość czasu jej oczy są skupione na oknie i tym co za nim.

Wspomniane osoby właśnie mają … randkę. Zanim opuścili knajpę i poszli w wiadomym kierunku spędzili w milczeniu chyba z godzinę. Typowy obrazek w Katarze, ale do tej pory nie zauważyłem parki, która nie zamieniłaby ze sobą ani słowa. Przez godzinę. Siedząc naprzeciwko siebie! Na tym polega rozumienie się bez słów w Katarze.

Ciekawe, czy znali swoje imiona chociaż? Czasem lepiej nie wiedzieć….

Wielbłąd pustynny wyścigowy

Wreszcie udała nam się wycieczka, którą planowaliśmy od dawna. Wyścigi wielbłądów – wszyscy w Katarze niby o tym słyszeli, ale nikt lub prawie nikt nie miał pojęcia, gdzie, kiedy i jak to się odbywa. Cudem jednak udało się trafić i w czas i w miejsce, więc oto jest – historia o wielbłądach.

W przeszłości wielbłądy miały dla katarskich Beduinów olbrzymią wartość – wykorzystywane były w transporcie, a także jako źródło mleka, mięsa czy skóry. Z czasem grzbiet wielbłąda zamieniono na samochody produkcji japońskiej lub amerykańskiej, ale zwierzęta te nadal pozostały wartościowe. Zwłaszcza, gdy na ich grzbiet zaczęto usadzać małego robota wartego kilka tysięcy dolarów…

Niespodzianka! W istocie, wielbłądy są ujeżdżane przez ważące 26 kg roboty. Oczywiście nie zawsze tak było – jeszcze kilka lat temu na ich grzbiecie zasiadały małe dzieci (nawet czteroletnie!). Niektóre z nich podobno ginęły lub ulegały poważnym wypadkom w czasie wyścigów. Koszmar, który dzięki presji organizacji międzynarodowych na szczęście się już zakończył. Teraz właściciele muszą płacić ponad dwa razy więcej (sic!) za robota niż za żywe dziecko wykupione od skrajnie biednej rodziny np. z Nepalu czy Bangladeszu (w skrajnych przypadkach dzieci porywano!).

Wielbłądy wyścigowe

Tor wyścigowy mieści się na pustyni – kilkadziesiąt kilometrów od Doha. Po przyjeździe na miejsce uwagę zwracają – poza setkami wielbłądów, które widać wszędzie dokoła – dziesiątki albo setki wręcz samochodów terenowych różnej maści i różnego stanu technicznego (włącznie z wątpliwym). Był też rząd nowiutkich Land Cruiserów (tak na oko ze trzydzieści sztuk!) zaparkowanych na sztucznej trawie – przeznaczonych dla tych, którzy wyścig wygrają.

Była też trybuna dla widzów (zakurzona nieziemsko), z której nikt nawet nie zamierzał korzystać. Wyścig najlepiej bowiem oglądać z samochodu (terenowego rzecz jasna). To właśnie jadąc po asfalcie i piachu wzdłuż toru właściciele i trenerzy wydają komendy zwierzętom i robotom (za pomocą krótkofalówek!), a przy okazji ścigają się z innymi terenówkami. W tym momencie wyścigi wydają się jeszcze bardziej emocjonujące, prawda?

Miło było zobaczyć, jak wielu było uczestników wyścigów i jak bardzo ich to zajmuje (niektórzy przyjechali z wielbłądami z zagranicy, niekoniecznie na wielbłądach…). Nierzadko widać było, że zaangażowanych jest wielu członków rodziny (płci męskiej oczywiście, ani jednej kobiety tam nie widziałem, poza turystkami…), włącznie z małymi chłopcami.

Zainteresowanym podpowiem jeszcze, że sezon trwa w ciągu chłodniejszej połowy roku, a mimo to wyścigi odbywają się tylko wcześnie rano – bardzo wcześnie rano, bo … o szóstej rano. Wymagało to od nas trochę poświęcenia, ale przyznaję, że było naprawdę warto. Tym samym odkryłem kolejną fascynującą – nie bójmy się tego słowa – atrakcję turystyczną (tego słowa tez się nie bójmy!) w Katarze. Wow!

Przekonajcie się sami. Zapraszam na film:

Taksówkarze – psychoanalitycy z Dubaju

Taksówkarze źli, bo odmawiają pasażerom, którzy chcą dojechać w najbardziej zakorkowane dzielnice Dubaju. To najbardziej spektakularnie rozwijające się miasto na świecie ma problemy z kongestią na drogach nie od dziś i m.in. właśnie z tego słynie. Dla takiego taksówkarza rachunek jest prosty – lepiej w korek nie wjeżdżać , bo tylko na tym straci. A alternatywnego pasażera złapie prędzej czy później.

Lokalne władze postanowiły z tym walczyć wprowadzając karę dla nieposłusznych w postaci zakazu pracy przez kolejne 10 dni. Niewiele to pomaga – owszem zanotowano spadek tej nielegalnej praktyki, lecz nie taki, jak oczekiwano. Okazuje się, że taksówkarze są biegli w psychoanalizie potencjalnych klientów – bezbłędnie rozpoznają typ pasażera oraz destynację, do której zechce jechać jeszcze zanim wsiądzie on do taksówki – gdy potencjalnie niechcianego zauważą na skraju drogi to natychmiast zjeżdżają na środkowy pas i przyspieszają.

Oczywiście, że chodzi o pieniądze. A konkretniej – o bardzo niskie płace kierowców i postępującą demotywację do pracy. W rezultacie coraz więcej mieszkańców wyczerpanych ciągłym wyczekiwaniem na taksówkę jest zmuszona kupić własny samochód i tym samym … przyczynić się do dalszego zagęszczenia na drogach. Klasycznie błędne koło.

W Dubaju mają dosyć taksówek, ale nie każda zechce nas dowieźć na miejsce, w Doha z kolei nadal mamy problem z brakiem taksówek w ogóle. To znaczy są, jeżdżą, ale za każdym razem gdy chce się ją złapać to gdzieś znikają. O zamawianiu przez telefon można zapomnieć – rezerwować trzeba dzień wcześniej, a najlepiej w ogóle nie dzwonić, bo taksówkarz prawdopodobnie i tak pod wskazane miejsce nie trafi – wytłumaczenie kierowcy dokąd ma po nas podjechać graniczy z cudem – w Doha nie ma adresów, a większość taksówkarzy to nowicjusze słabo znający miasto …. I język angielski.