Największe przygody ostatniej dekady

Zebrało mi się na podsumowania – to mój osobisty sposób na pogodzenie się z utratą przywilejów pracowniczych. Przebieranie we wspomnieniach to bardzo przyjemne, lecz również czasochłonne zadanie. Jak z repertuaru przygód rozciągającego się na ponad 10 lat wybrać te najlepsze?

Zamiast ubierać je w ranking i karkołomne sortowanie, moje przygody warte wspomnień podzieliłem na dwie kategorie: epickie i adrenalina.

Epickie.

Wyjazdy, które uwielbiam wspominać krok po kroku, dokładnie tak jak zostały tu opisane, często z naciskiem na proces. Pomimo upływu lat przeżywam je równie mocno. Mógłbym na ich podstawie napisać całą książkę …

W garbie jumbo jeta

Misja Philly

Podróżując do przeszłości

Japonia – miejska gra na orientację

W pogoni za słońcem

Bliskie spotkania z naturą w Salalah

Tajwan na rowerze autostopem

Weekend w Bollywood

Przystanek: adrenalina.

Gdy przygoda wspierana hormonem mocnych wrażeń staje się epicentrum wspomnień.

O rozciąganiu czasoprzestrzeni

Co mi zrobisz jak mnie złapiesz

Uczta dla zmysłów: spotting na Maho Beach

Lądowanie i start na St. Martin

Thriller niepolityczny – o przesiadce w Rangunie

Przygoda w Etiopii + Epilog do niej

Skacząc po wyspach Pacyfiku

W 6 dni dookoła świata

Wakacje w sułtanacie

Bollywódzki dramat w moim mieszkaniu

Śledzeni przez tajemniczego mercedesa

Największe cuda w podróży

Podróże są niezwykłą czasoprzestrzenią, w której może dojść do cudów. Nie chodzi tu tylko o przypadki „cudownego” dostania miejsca z listy standby, o których pisałem niedawno. Mając dużo czasu „do zabicia”, można go wykorzystać na uważnej obserwacji otoczenia i otworzyć się na dostrzeżenie piękna tego świata i właśnie cudów, o których nigdy nie śniliśmy.

Po całej dekadzie podróżowania prezentuję niezwykłe zestawienie wpisów o cudach i magii w podróżach oraz bardziej przyziemnych przemyśleniach. Uwaga – czasem będzie poetycko… Przyjemnej podróży!

 

Nieproszony gość

 

Jak przetrwać weekend na Malediwach? 

 

Jawa czy sen

 

Wesele na bali

 

Czego nie robiłem w Kambodży?!





Buntowniczy Sylwester 2016



 

Lotniczy dzień świstaka

 

Rowerem po Melbourne

 

Czy Doha rozpieszcza?

 

Trefna opowieść

Moja pierwsza szalona podróż

Od lat twierdzę, że moje podróże są zawsze spontaniczne, prawie zawsze zbyt krótkie, często szalone, a czasami wręcz nieracjonalne. Od czego się zaczęło? Zanim zabiorę się do podsumowania ostatnich 10 lat moich podróży prezentuję nigdy niepublikowaną historię, którą niektórzy pewnie wrzuciliby do kategorii z horrorami, lecz dla mnie była inspiracją i dziś jest sympatycznym wspomnieniem.

Otóż pierwszym przejawem mojego wyjazdowego szaleństwa w trybie racjonalnym-inaczej była lotnicza podróż z Gdańska do Warszawy z czasów studiów. Mogło to być 40 min. bezpośrednim rejsem albo … Moją alternatywną opcję (dziś może powiedzielibyśmy, że nawet hipsterską) wspominam tym chętniej, gdyż ze względu na warunki pogodowe spędziłem w jej trakcie ponad cztery godz. na … autostradach na zachodzie … Niemiec.

Ryanair miał zabrać mnie wieczornym rejsem z Gdańska do Frankfurtu/Hahn, lecz wylądowaliśmy w Kolonii. Zgodnie z umową, w środku nocy przetransportowano nas autokarami na lotnisko w Hahn. W ten magiczny sposób czas oczekiwania na przesiadkę skrócił się z 8 do nieco ponad 5 godz. Stąd porannym rejsem Wizzair miałem wylecieć w kierunku Warszawy, lecz nieustępująca mgła spowodowała, że punkt wylotu zmieniono na … Kolonię. Do dziś jestem wdzięczny Wizzairowi, że opóźnił odlot, by pozwolić pasażerom na dojazd autokarami z Hahn. Mimo że w Warszawie wylądowałem z kilkugodzinnym opóźnieniem, byłem podekscytowany, że przeżyłem właśnie przygodę, którą będę mógł opowiadać przez lata.

Dziś uważam, że najlepsze podróże zaczynają się już zanim wyjdzie się z domu. Od lat gromadzę na to dowody i opisuję na tym blogu.

Moje odkrycia 2017

Każdy rok jest szczególny pod jakimś względem, co starałem się tu ukazywać w okolicznościowych wpisach. Lecz w porównaniu z poprzednimi latami 2017 był po prostu nadzwyczajny w wielu wymiarach. Już sam jego początek był wyjątkowy – buntowniczo spędzony Nowy Rok prognozował coś wielkiego i niekonwencjonalnego, ale jednocześnie nowy standard. Swoisty przełom? Co z tego wynikło?

Zacznijmy od podróży. Gdzie doleciałem w 2017?

Na Księżyc, a nawet dalej. Jak z każdym rokiem, i tym razem było i więcej, i szybciej, i dalej. W kończącym się roku doświadczyłem w sumie mniej startów i lądowań („tylko” 80), jednak pokonałem większą odległość niż w rekordowym 2016 (104 loty). Lotniczy dziennik podpowiada, że w powietrzu spędziłem 23 doby (549 godz.). Latałem bez wytchnienia, zwłaszcza między marcem i sierpniem – to był prawdziwy maraton lotniczy z 23 weekendami z rzędu poza Doha. Z łatwością pobiłem tym samym poprzedni rekord z 2016 (14 weekendów). Czy leci z nami lekarz psychiatra?

Co odkryłem w 2017?

Samochód kempingowy (kamper) – nowy ulubiony sposób podróżowania, do którego najwidoczniej trzeba dojrzeć. Wakacje w kamperze to kwintesencja obcowania z naturą i niezależności w przestrzeni. Idealnie, gdy nie ma zasięgu – można się odstresować i skupić na zadaniach krytycznych do przeżycia. Doceniam także elastyczność, jaką daje dach nad głową z całym dobytkiem (żadna pogoda mi niestraszna!) oraz doskonałą okazję do przećwiczenia kolaboracji i CRM w praktyce: koordynacja na ziemi i w kabinie (np.: „drzwi przygotowane i sprawdzone”), podział zadań w kokpicie (pilot lecący/pilot monitorujący). Pierwszą próbę miałem już rok wcześniej: w doskonałym towarzystwie (kobieta z kotem) wybraliśmy się na wycieczkę po Australii (z Adelajdy do Alice Springs – 2260 km przejechane w cztery dni). W tym roku byłem na aż trzech podobnych wycieczkach (1x Nowa Zelandia + 2x Australia) i marzą mi się kolejne.

Australia – w każdym aspekcie: krajobrazy, atmosfera, ludzie, wino… Australia ma osobliwe pole grawitacyjne, które przyciąga wybrane jednostki, w tym mnie. Taka swojska egzotyka, która sprawia, że czuję się tam jak w domu (zdarzał się ścisk w gardle, gdy przekraczałem granicę, naprawdę!). Choć trudno w to uwierzyć, ten kontynent odwiedziłem w 2017 r. aż osiem razy w osiem miesięcy (dziewięć, jeśli by uwzględnić wycieczkę z grudnia 2016). Oprócz wspomnianych wyjazdów w stylu kempingowym przez prerie i winnice, bywałem także w miastach, i to nawet na weekend (Sydnej, Adelajda). Takie spontaniczne wyprawy na drugi koniec świata na jedną dobę zawdzięczam mojej determinacji i sprzyjającemu rozkładowi lotów. Mimo zmęczenia (różnica czasu, długi lot) za każdym razem wracałem do domu i pracy naładowany pozytywną energią. Nigdy tego nie zapomnę!

Kangury celują w chłodnice samochodowe – odkrycie z kategorii śmiesznych po jakimś czasie. Wcale do śmiechu nam nie było, gdy uderzaliśmy frontem kampera w kangura (tzn. kangur uderzał w nas). Przestrogi mówiły by unikać jazdy przez australijską prerię o zmierzchu, a my raz jedyny zdaliśmy się na szczęście i od razu taki dramat. Zacznijmy od tego, że kangur przeżył – po chwili odkicał z powrotem do buszu. Nie przeżyła nasza chłodnica, dzięki czemu mieliśmy sponsorowaną przez ubezpieczenie przejażdżkę lawetą. Ale frajda!

 

Vancouver i Kanada – długo wyczekiwany wyjazd, po powrocie z którego opowiadałem o moich wrażeniach godzinami. Mnóstwo pozytywów (dużo podobieństw do Australii), na które w tym wpisie nie znajdę miejsca. Ze względu na odległość Kanada była dla mnie niezbadanym do tej pory terytorium, tym większym szokiem było doświadczenie jej w tak pozytywnym świetle. Jak to się stało, że wcześniej tam nie trafiłem?

Nowa Zelandia – zasługuje na wspomnienie bardziej jako anty-odkrycie. Uważam, że z perspektywy Europejczyka, (prawie) wszystko co Nowa Zelandia ma do zaoferowania nie jest warte wyprawy dookoła świata (koszt przelotu, wysokie ceny na miejscu, o wykańczającej różnicy czasu nie wspominając). Owce na zielonych pastwiskach można zobaczyć w Szkocji, fiordy w Norwegii, a jak komuś się marzy pustelnia to zapraszam w nasze Bieszczady. Nie mam nic przeciwko temu krajowi, ale w moim rankingu w tym regionie świata Australia wygrywa w przedbiegach.

Ile kosztuje godzina przyjemności (w powietrzu, rzecz jasna!) – do tego odkrycia wystarczyła empiria i kalkulator. Odpowiedź waha się między 30 a 50 dol. Tyle kosztuje przyjemność lotu klasą biznes na długich rejsach na biletach pracowniczych. Najtaniej wychodzi lot do Nowej Zelandii (ok. $30 na godz.), a najdrożej Adelajda ($50 – rejs trwa tylko 12-13 godz. więc jest krótszy od AKL prawie o 1/3, ale w sumie droższy ze względu na wysokie podatki lotniskowe). Warto być świadomym tej różnicy, gdy się planuje taką podróż tylko w celu doświadczenia klasy biznes.

Co za dużo, to niezdrowo – to odkrycie jest kwintesencją tego roku. Do tej konstatacji doszedłem, gdy przestało mi smakować wino i jedzenie w klasie biznes (bywały takie okresy, w których dwie noce (czasem nawet trzy!) w każdym tygodniu spędzałem w wygodnym łóżku w … samolocie). Jednocześnie zacząłem się interesować koncepcją minimalizmu, do którego jak ksiądz z ambony nawoływałem na ostatnim spotkaniu Toastmasters. Tak oto życie lubi sobie z nas zażartować …

 

Czego doświadczyłem w 2017?

Najdłuższy lot świata – historyczne wydarzenie dla branży, dla firmy oraz dla mnie jako zbieracza statystyk. Więcej szczegółów o moim rejsie z Auckland do Doha w dedykowanym wpisie sprzed kilku miesięcy.

Lądowania w Sydney, które o zachodzie słońca bywają po prostu magiczne. Na podejściu do pasa 16R, siedząc po lewej stronie, obserwowałem panoramę miasta: malownicze osiedla wzdłuż rzeki, porty jachtowe i wreszcie centrum miasta z operą i charakterystycznym mostem. Taki widok to swego rodzaju nagroda po długim locie, na którą warto było czekać. W 2017 zafundowałem sobie taką przyjemność pięć razy – w zależności od pory roku było to po zmroku, o zmierzchu albo niedługo przed zachodem słońca. Każde doświadczenie było lepsze od poprzedniego, uzależniające wręcz, nic dziwnego więc, że było ich aż tyle.

29 tęczy w tydzień (w tym dwie podwójne) – czy to w ogóle możliwe? Otóż tak – w Australii Zachodniej, w okolicy Albany, na płd.-wsch. od Perth. Nieświadomi do czego to zmierza, po trzeciej tęczy zaczęliśmy je liczyć. A potem było już z górki – okazało się, że podróżujemy po Tęczowym Wybrzeżu, którego mieszkańcy nawet na podwójne tęcze nie zwracają uwagi (potrójne to co innego). Po pewnym czasie nawet nauczyliśmy się je prognozować: jedziemy kamperem, przestało padać, więc jest potencjał na tęczę. – Sprawdź w bocznym lusterku. – O, znowu tęcza! Nauczeni, że tęcze są trudne do uchwycenia i ulotne, po tygodniu staliśmy się ignorantami. – Ile można patrzeć w tęczę? – Najlepiej tak długo, jak trwa. – W Polsce może i tak, ale nie w Zachodniej Australii, gdzie tęcza potrafi trwać pół godz.!

Plenery Nad Niemnem oraz innych wymagających dzieł: Pan Tadeusz, Stary człowiek i morze, jak również nadmorskich wątków u Agathy Christie. Znowu ta Australia … Krajobrazy w tym kraju zapierają dech w piersiach i najczęściej można je podziwiać w samotności (poza głównym turystycznym szlakiem jest tak mało turystów, że każdej napotkanej osobie wypada się ukłonić!)

Huragan Debbie (w zasadzie resztki po nim) –  trafił nas w trakcie wycieczki po Nowej Zelandii dość niespodziewanie. O tym, że mamy do czynienia z Debbie dowiedzieliśmy się przypadkiem, z gazet na stacji benzynowej, dopiero gdy sytuacja się poprawiała. Przez dwa dni doświadczaliśmy nieprzerwanej ulewy i porywistego wiatru, co wcale nie pokrzyżowało planów, bo naszym głównym celem było objechanie części wyspy i podziwianie widoków. Debbie zza okna kampera nie wyglądało tak groźnie, choć następnym razem przy parkowaniu na noc nad strumykiem będę pamiętać by oszacować ryzyko, że do rana może zamienić się w rwący potok.

Podróż w dziobie jumbo jeta – znów z Lufthansą w roli głównej (z Buenos Aires do Frankfurtu, miejsce 2A). Ta część samolotu jest szczególna, bo w pierwszych 2-3 rzędach siedzi się bliżej dziobu niż piloci w kokpicie powyżej; dodatkowo okna są zwrócone pod kątem w stosunku do kierunku lotu by tworzyć aerodynamicznie wyprofilowany opływ dla strug powietrza. Po wcześniejszych sukcesach z podróżami w garbie mogłem w końcu porównać te doświadczenia. Oba są równie ekskluzywne, jednak kabina w dziobie jest bardziej przestrzenna, więc następnym razem będę prosił o 1A albo 2A!

Co za rok!

Dookoła świata i o jeden lot dłużej

Moja podróż z marzeń trwa. Od 36 godz. zdobywam świat, kolejno: Doha, Bangkok, Osaka, w końcu Frankfurt. Na ostatnim locie z Osaki spełniłem wieloletnie marzenie o podróży w garbie jumbo jeta. Po wyjściu z samolotu trudno mi było uwierzyć, że to niezwykłe doświadczenie mam już za sobą, i że poszło mi tak gładko. Co dalej?

Piątek po południu. Frankfurt.

Do końca mini-urlopu pozostało mi półtora dnia. Jak najlepiej wykorzystać ten czas? Mogę zostać na noc we Frankfurcie, przecież mimo licznych wizyt na tutejszym lotnisku nigdy nie miałem okazji zwiedzić miasta. Jednakże konieczność szukania noclegu mnie zniechęca. Mógłbym też powiedzieć sobie „khalas” i wrócić do Kataru najbliższym rejsem. Jeszcze dziś zasnąć we własnym łóżku i odpocząć po tych wykańczających podróżach. Żadna z tych opcji mnie nie ekscytuje. Gdzie spędzić najbliższą noc? Nie we Frankfurcie, nie w Doha. Musi być jakaś trzecia opcja, po prostu musi!

Uwaga! Czytanie dalszej części odradza się osobom wrażliwym na zachowania „racjonalne-inaczej”.

Jestem na lotnisku we Frankfurcie, olbrzymim porcie bazowym Lufthansy, z którego flagowe jumbo jety odlatują we wszystkich kierunkach. Skoro byłem skłonny oblecieć pół świata, by wsiąść na pokład jumbo jeta w Osace, głupotą byłoby teraz nie skorzystać z kolejnej okazji lotu tym modelem samolotu. Kuj żelazo, póki gorące!

W sumie mogę lecieć gdziekolwiek, byle tylko zdążyć na niedzielę do pracy. Johannesburg? Stamtąd do Kataru będzie „rzut beretem”, tylko niewiele dalej niż z Frankfurtu. Wieczorne połączenie do tego miasta w RPA również wykonuje jumbo jet, jednak tym razem jest to najnowszy model, tj. Boeing 747-8 Intercontinental – nowinka sprzed kilku lat. Mój umysł zaprząta tylko jedna myśl: gdyby znowu udało się dostać miejsce w garbie … Stoję przed szansą doświadczenia dwóch generacji jumbo jetów w trakcie jednego wyjazdu. A przecież wcześniej o przelocie 747-8 nawet nie śmiałem marzyć. Tylko ja mogłem wpaść na taki pomysł, jestem z siebie dumny!

Choć do odlotu pozostało ponad 8 godz., nieśmiało idę do stanowiska odprawy Lufthansy. Nawet nie zdążam zapytać o miejsce w garbie, gdy agent wręcza mi kartę pokładową: nie tylko ze wskazanym miejscem (zamiast standby), nie tylko w klasie biznes, lecz nawet na górnym pokładzie!

– Niechże ktoś mnie uszczypnie! Spełniam marzenia, jedno po drugim!

Skoro już wiem, gdzie spędzę kolejną noc mogę się już zrelaksować. Właśnie zyskałem całe popołudnie, a piękna, letnia pogoda wspiera moją myśl, by udać się z lotniska do miasta. Trafiłem na sprzyjającą konstelację gwiazd i mogę upiec kolejną pieczeń na jednym ogniu …

Bez konkretnego celu spaceruję po malowniczych uliczkach, które o tej porze roku tętnią życiem. Natrafiam na dzielnicowe targowisko, na którym są też budki z jedzeniem i lokalnymi trunkami. Zbliża się piątkowy wieczór, więc zabawa trwa w najlepsze. Udziela mi się ten nastrój i nawet przysiadam się z kieliszkiem wina do jednej z grup. Jednak nie zdradzam niemieckim współbiesiadnikom mojego sekretu, nie zdradza go również mój niewinny wygląd: smart casual i mały plecak. Jestem tu tylko w tranzycie; w kieszeni mam kartę wstępu na górny pokład jumbo jeta, w którym mam zarezerwowane łóżko na najbliższą noc. Skąd przybywam? Właściwie to z Kataru, mało istotne, że przez Bangkok i Osakę. Upajam się anonimowością tej spontanicznej interakcji. A przecież w czasach Facebooka dzielenie się takimi informacjami z całym światem wydaje się zupełnie normalne.

Piątek wieczór. Frankfurt.

To był bardzo długi dzień, ledwo pamiętam wschód słońca, który podziwiałem przed lądowaniem w Osace. Moje ciało zasługuje na odpoczynek, wracam więc na lotnisko, bo – choć nawet mi trudno w to uwierzyć – tam dziś czeka na mnie łóżko: znowu na górnym pokładzie jumbo jeta!

4. Frankfurt – Johannesburg.

Lufthansa. Boeing 747-8 Intercontinental. Miejsce 83K.

Wylot o 23. Przylot o 9 rano.

Czas w powietrzu: 10 godz. 6 min.

Wchodzę na pokład jak do siebie. Choć to dopiero moje drugie doświadczenie w klasie biznes Lufthansy, czuję się tu ekspertem. Fotele są podobne do tych na poprzednim samolocie, jednak kabina jest dłuższa o kilka rzędów, więc wydaje się mniej klaustrofobiczna. Tym razem mam miejsce przy oknie, w trzecim rzędzie górnego pokładu. To będzie moja trzecia noc z rzędu w samolocie, więc wygodnie się rozsiadam i myślę już tylko o spaniu.

Po dłużącym się kołowaniu w końcu rozpędzamy się do startu. Mam wrażenie, że rotacja trwa w nieskończoność. Taka jest przynajmniej perspektywa z garbu tego jeszcze bardziej olbrzymiego, leniwego słonia. Przecież Boeing 747-8 Intercontinental to najdłuższy pasażerski samolot świata (76,3m), może jednak rozmiar ma znaczenie?

Kto by pomyślał, że rekord jakości i długości snu z poprzedniego lotu może zostać pobity tej nocy? Tym razem śpię jak w bajce i to przez całe 7 godz.! Na godzinę przed lądowaniem zrywam się w panice, że ominęło mnie śniadanie. A tu się okazuje, że załoga dopiero serwis bezstresowo rozpoczyna (w QR byłoby już pozamiatane: ze względu na złożoność serwisu załogom QR zdarza się budzić pasażerów do śniadania na 2 i pół godz. przed lądowaniem!).

Sobota rano. Johannesburg.

Po trzeciej nocy w samolocie w końcu ląduję w Johannesburgu.

– Tylko po co ja tu przyjechałem?

– Skąd te wątpliwości? Przecież wszystko ma sens: jestem w drodze powrotnej do Kataru, w niedzielę rano idę do pracy. Opcje na teraz mam co najmniej dwie: zwiedzanie miasta, na które w ogóle nie jestem przygotowany i łapanie kolejnego nocnego lotu; albo przeczekanie kilku godzin na lotnisku i wylot wczesnym popołudniem. Mimo, że pierwsza opcja brzmi ciekawie, to istnieje ryzyko, że ze względu na wysokie obłożenie ten lot będzie niekomfortowy, a to po trzech nocach w powietrzu byłoby dla mojego ciała katorgą. Wygrywa zatem opcja komfortowa, z perspektywą przespania kolejnej nocy we własnym łóżku. Czas pozostały do odlotu zabijam na tarasie widokowym, skąd obserwuję lotniskowe operacje i przylot samolotu Qatar Airways, który wkrótce zabierze mnie do domu.

 Sobota po południu. Johannesburg.

Jestem dość zmęczony, ale całkiem wyspany (naprawdę dało się w klasie biznes Lufthansy wyspać), prysznic jednak by się przydał (takiego luksusu na Lufthansie nie mieli, i dobrze!). Próbuję sobie przypomnieć, kiedy w ogóle ostatnio brałem prysznic. W Bangkoku, w czwartek wieczorem! Jeden dzień, dwie noce, trzy długie loty temu! Ze względu na różnicę czasu wychodzi równo 46 godz.!! Postanawiam nie bić rekordu w tej kategorii, więc odświeżam się tuż przed kolejnym lotem w jednym z lotniskowych saloników.

5. Johannesburg – Doha.

Qatar Airways. Boeing 777-300ER. Miejsce 1K.

Wylot o 14. Przylot o 23.

Czas w powietrzu: 7 godz. 34 min.

Obleciałem świat, stałem się ekspertem w podróżach w garbie jumbo jeta Lufthansy, jednak to tu – na pokładzie QR – czuję się jak w domu. Czuję ulgę, że żadnej kolejnej przesiadki nie muszę już planować. Po przebyciu tylu zaułków niepewności w ostatnich kilkudziesięciu godzinach przyjemnie jest wrócić do siebie.

Sobota wieczorem. Doha.

Po 70 godz. ciągłej podróży zbliżam się do lądowania z powrotem w Doha. Tuż przed przyziemieniem w programie tv pojawia się piosenka Jesse Glynn, z której wyłapuję symboliczny w kontekście tej wycieczki wers: I’m ready for this! Warto kuć żelazo, póki gorące. Gdybym zwątpił lub zawahał się w którymś momencie tej wycieczki, lub nawet w czasie jej planowania, nie doszłaby do skutku.

Determinacja i elastyczność to podstawa sukcesu tego wyjazdu. Intuicyjnie wyczułem dobry czas i spontanicznie przeszedłem do czynów. Ledwo cztery dni temu zacząłem układać plan wycieczki, tak naprawdę na kilka godzin przed wylotem, a później go na bieżąco ulepszałem. Na każdym kroku, zwłaszcza po wylądowaniu we Frankfurcie, nie spocząłem na laurach, lecz chwytałem okazje, które się przede mną odkrywały.

Ostatnie trzy dni i trzy noce spędziłem w samolotach i na lotniskach. Poznałem kilka interesujących osób. Zwiedziłem nawet miasto, w którym nigdy nie byłem. Ot, spełniłem właśnie marzenie o podróży w garbie jumbo jeta, i to podwójnie!

Życie jest piękne!

Podróż w garbie jumbo jeta cd.

Długie lata rozważań i jeden dzień planowania wystarczyły, by przejść do realizacji mojego marzenia o podróży w garbie jumbo jeta.

Czwartek, po północy. Doha.

Ruszam z domu na lotnisko z małym plecakiem podręcznym i szkicem planu podróży w kieszeni. W najbliższych kilkudziesięciu godzinach zamierzam być w Bangkoku, Osace i Frankfurcie, więc przydadzą się zarówno klapki, jak i sweter.

Przede mną podróż, która rodzi się w głowie prawie na bieżąco. Celem jest przelot jumbo jetem Lufthansy z Osaki do Frankfurtu w piątek rano. Jeszcze kilka godzin temu szukałem optymalnego scenariusza: którędy dostać się z Doha do Osaki?; gdzie szukać noclegu? – Co zrobić po przylocie do Frankfurtu? – to pytanie pozostawiam na razie otwarte.

1. Doha-Bangkok Suvarnabhumi.

Qatar Airways. Airbus A380. Miejsce 15A.

Wylot o 2 rano. Przylot o 11 rano.

Czas w powietrzu: 6 godz. 21 min.

Na pierwszym locie – przez noc, z Doha do Bangkoku – śpię kilka godzin. Ląduję w południe, a przesiadkę mam przed północą, więc wybieram się do centrum miasta. Funduję sobie tajski masaż, który jest fantastycznym remedium dla zmęczonego podróżnika. To tak na zapas, bo o zmęczeniu nie może być mowy, skoro wycieczka dopiero się zaczęła. Dopiero późnym popołudniem dopada mnie senność, więc w zaprzyjaźnionym schronisku proszę o łóżko na kilka godzin i możliwość wzięcia prysznica.

Czwartek wieczór. Bangkok.

Wieczorem, w drodze powrotnej na lotnisko, dopada mnie tropikalna ulewa, czyli, jak na ironię, dopiero wtedy, gdy odświeżony i wypachniony po prysznicu, jestem przebrany w smart casual, czyli ubranie wymagane w podróży na biletach pracowniczych. Rutynowo doprowadzam się do porządku w lotniskowej toalecie (a propos rutyny: po czym poznać pracownika linii lotniczej w podróży? – po magicznej metamorfozie w lotniskowej toalecie: wchodzi w klapkach, szortach i koszulce, a po 10-15 min. wychodzi w eleganckich butach, długich spodniach i koszuli z kołnierzykiem).

W końcu melduję się do odprawy na rejs Japan Airlines do Osaki. Mimo obaw o obłożenie, dostaję wygodne miejsce przy wyjściu ewakuacyjnym.

2. Bangkok Suvarnabhumi – Osaka Kansai.

Japan Airlines. Boeing 787 Dreamliner. Miejsce 45A.

Wylot o 23. Przylot o 6 rano.

Czas w powietrzu: 5 godz. 1 min.

Drugi lot, również przez noc, odbywa się z efektami specjalnymi w cenie biletu. W okolicy Hong Kongu zauważam w oddali festiwal świateł – najbardziej intensywną burzę jaką w życiu widziałem. Trudno oderwać od niej wzrok – są to wielokrotne wyładowania pod olbrzymią chmurzastą pierzynką, przeradzające się w kolejne, i kolejne. Błyskawice bez słyszalnych grzmotów mają w sobie magię, zwłaszcza obserwowane z pokładu samolotu, którego silniki usypiająco buczą, ignorując powagę sytuacji atmosferycznej nieopodal. Jakież to szczęście w życiu siedzieć przy oknie w samolocie i kontemplować o siłach w przyrodzie: tych, które najlepiej obserwować z daleka, i tych, które takie obserwacje umożliwiają (przy okazji dostając szyjoskrętu).

Piątek rano. Osaka.

Lądowanie na położonym na sztucznej wyspie lotnisku Kansai w Osace jest zawsze zjawiskowe. W trakcie podejścia obserwuję, jak wschodzi słońce. To już drugi wschód od początku wycieczki, czyli niecałych 24 godz. Za mną dwie noce w samolocie, a to dopiero początek. Jestem w punkcie, w którym wycieczka miała się dopiero zacząć, a za mną już tyle przygód!

Po przejściu kontroli paszportowej niezwłocznie kieruję się do odprawy na rejs Lufthansy. Z ręką na sercu pytam agentkę, czy w ogóle są wolne miejsca. Okazuje się, że są. Co za ulga! Uśmiecham się i nabieram dużo powietrza, by na jednym wydechu wyjaśnić cel mojej wycieczki i wybłagać miejsce na górnym pokładzie (zwykle trudno je dostać, na dolnym pokładzie jest ich o wiele więcej).

– Czy pierwszy rząd, przy przejściu, Panu odpowiada?

– Jak najbardziej! Dziękuję, właśnie pomogła Pani spełnić moje marzenie!!!

Z dumą odbieram kartę pokładową na mój lot, z niepozornym numerem miejsca: 81H i, w co trudno uwierzyć, z moim nazwiskiem!

3. Osaka Kansai – Frankfurt.

Lufthansa. Boeing 747-400. Miejsce 81H.

Wylot o 10 rano. Przylot o 14.

Czas w powietrzu: 11 godz. 18 min.

Na ten moment czekałem od dawna, w zasadzie od kilku lat. Cały dzień i dwie noce zajęło mi przebycie pół świata, z Bliskiego Wschodu przez Tajlandię do Japonii, tylko po to, by teraz, wchodząc na pokład Boeinga 747-400, zostać skierowany do schodów prowadzących na górny pokład. I udać się w podróż do … Europy.

Grzecznie zajmuję moje miejsce, które okazuje się być tuż przy drzwiach do kokpitu. Próbuję obserwować wszystko, co się dzieje wokół mnie: współpasażerów, kokpit (gdy drzwi są otwarte), procedury naziemne. Jestem podekscytowany, chłonę każdą chwilę tego doświadczenia.

Startujemy. Czuję jakbym siedział na grzbiecie leniwego słonia (ponad 400t masy) rozpędzającego się z użyciem jakiejś magicznej siły (prawie nie słychać silników, które są daleko za mną). To ze względu na wysokość i bliskość dziobu samolotu wrażenia zmysłowe przy starcie na górnym pokładzie jumbo jeta są tak niezapomniane.

Wkrótce po udelektowaniu się niemieckim winem musującym łapie mnie senność. Mimo że lot odbywa się w ciągu dnia, przez bite 5 godz. doświadczam najlepszego snu na świecie. Ten model samolotu we flocie LH nie ma w klasie biznes foteli najnowszej generacji, jednak zwykłemu śmiertelnikowi to wystarcza, by zregenerować siły. Po raz kolejny mam okazję docenić prostotę i pragmatyczność wielu rozwiązań w tej flagowej, niemieckiej firmie. Ponadto, jestem zauroczony osobowością i zachowaniem stewardess; mimo że ich średnia wieku jest wiele wyższa niż w Qatar Airways, po prostu wieje od nich świeżością – po wielu latach przyzwyczajenia do jednej linii lotniczej w takich momentach po prostu docenia się inność.

Ponad 11 godz. w powietrzu zleciało zdecydowanie za szybko, a wino musujące było zbyt smaczne, by z jednego kieliszka starczyło na prolog i epilog zarazem. Podekscytowany, acz wypoczęty, podchodzę do lądowania we Frankfurcie. Lądowanie na górnym pokładzie jumbo jeta, podobnie jak start, też silnie oddziałuje na zmysły, nawet jeśli są nieco przytępione …

Po wyjściu z samolotu zatrzymuję się, by przez szybę terminala spojrzeć z podziwem na maszynę, od lat określaną jako Królowa Przestworzy, która w majestatycznym bezruchu właśnie studzi się przed kolejną misją w daleki świat. Dzięki niej właśnie spełniło się moje marzenie.

Piątek po południu. Frankfurt.

Trudno mi uwierzyć, że to niezwykłe doświadczenie mam już za sobą, i że poszło mi tak gładko. Co dalej? Do końca mini-urlopu pozostało mi półtora dnia. Jak najlepiej wykorzystać ten czas? Mogę zostać na noc we Frankfurcie, przecież mimo licznych wizyt na tutejszym lotnisku nigdy nie miałem okazji zwiedzić miasta. Mógłbym też powiedzieć sobie „khalas” i wrócić do Kataru najbliższym rejsem i jeszcze dziś zasnąć we własnym łóżku i odpocząć po tych wykańczających podróżach. Żadna z tych opcji mnie nie ekscytuje. Musi być jakaś trzecia, po prostu musi!

Ciąg dalszy w kolejnym wpisie 🙂

Podróż w garbie jumbo jeta

Od wielu lat marzyłem o podróży w garbie jumbo jeta. – W czym? – spytałby niejeden przedstawiciel najmłodszego pokolenia. – W garbie, czyli na charakterystycznym górnym pokładzie jumbo jeta, czyli legendarnego na całym świecie samolotu Boeing 747. – Co w tym szczególnego? – Jumbo jet był w swoim czasie flagowym modelem niemal wszystkich liczących się przewoźników lotniczych na świecie, a jego górny pokład ikoną luksusu, niedostępną dla mas. Garb rozciągał się od dziobu na ok. ¼ długości samolotu, a względnie mała (krótka) kabina dawała poczucie elitarności – w zależności od konfiguracji mieściły się tam fotele klasy pierwszej/biznesowej lub salonik dla pasażerów tych klas.

Spełnienie mojego marzenia z roku na rok stawało się coraz trudniejsze, gdyż jumbo jety są stopniowo wycofywane ze służby. Ze względu na dostępność zniżkowych biletów w grę wchodziła jedynie Lufthansa. Krok po kroku zatem.

Środa rano. W przerwie w pracy robię szybką analizę rozkładów Lufthansy (oczywiście w excelu, z wykorzystaniem tabeli przestawnej).

Boston? – odpada, bo to tylko 7-8 godzin z Frankfurtu. Na tak krótkim locie nie da się w pełni docenić takiego doświadczenia. Szanghaj? – dłuższy rejs, ale w wybranych przeze mnie dniach istnieje ryzyko dostania miejsca „z tyłu” zamiast w garbie. Osaka? – podobnie. Przezornie sprawdzam odwrotny kierunek, czyli z Osaki do Frankfurtu: sytuacja wygląda obiecująco! Tylko jak ja się dostanę do Osaki, skoro nie ma już bezpośredniego połączenia z Kataru?

Środa popołudnie. Właśnie skończyłem pracę, na czwartek mam wzięty dzień wolny, a potem dwa dni weekendu. Wiem już przynajmniej tyle, że z Osaki do Frankfurtu będę odlatywał w piątek o 10 rano. Nadal nie mam pojęcia jak się tam dostanę. Pozostaje mi tylko znaleźć się w Osace…

Pierwsza myśl to oczywiście przesiadka w Tokio – skomplikowana sprawa, bo trzeba zmieniać lotniska. Ruszałbym z Doha po północy, więc plusem tej opcji jest to, że miałbym jeszcze sporo czasu na spakowanie i porządniejsze zaplanowanie wycieczki. Jak nie Tokio, to może przez Seul, też po północy? Opcja niezła, ale wymaga znalezienia noclegu w Osace, na co nie mam teraz ani czasu, ani ochoty. Szukam dalej ….

Bangkok? Przecież to nie po drodze! – ta nieśmiała myśl próbuje oprzeć się nokautowi wydumanej racjonalności. Z drugiej strony pomysł wydaje się niezły: jest nowatorski, out of the box. Wywołany tymi myślami dyskomfort próbuję ujarzmić wracając do wyszukiwania noclegu w … Osace. Ale to przecież nie pomaga … Dobrze znam to uczucie. Wstaję więc od ekranu komputera, przy którym siedzę bez przerwy od dwóch godzin. Łapię oddech i po krótkim spacerze po budynku spoglądam na sytuację z nowej perspektywy.

Mógłbym wyruszyć z Doha do Bangkoku już za 4 godz., tylko, że ja wciąż jestem w biurze, w środku burzy mózgów, bez zaplanowanej trasy, o kupowaniu biletów i pakowaniu nie wspominając. Gdyby jednak poczekać na kolejny rejs (po północy), miałbym tyle samo czasu na przygotowania, co inne opcje.

Tranzyt w Bangkoku w końcu zwycięża, bo oznacza, że dodatkowo będę miał okazję przelecieć się Japan Airlines, o czym też marzyłem już od dawna. Spełniamy marzenia, dwa w jednym!

Nagle czuję, jak kamień spada mi z serca. Mam ustaloną trasę, nareszcie kupuję bilety. Do tej pory wszystko było tylko pomysłem-marzeniem. Teraz wygląda na to, że ten szalony wyjazd ma szanse dojść do skutku.

Jak było więc?

Podróżując do przeszłości

Latało się dookoła świata (w sześć dni), skakało się także między wyspami Pacyfiku – na pokładzie legendarnego rejsu CO957. Wśród lotniczych przygód przyszła teraz kolej na pokonanie jeszcze mniej zbadanych przestworzy: Południowy Pacyfik.

Ale czy to wystarczający powód by lecieć taki kawał drogi w celu pokonania skrawka oceanu? Jak by tu nadać temu przedsięwzięciu więcej „sensu”?

Od mojej pierwszej podróży dookoła świata minęło kilka lat. Podróżowałem wtedy nad Północnym Pacyfikiem w kierunku zachodnim, co oznacza, że straciłem przez to jeden dzień (ze względu na zmianę daty). Obecny pomysł byłby doskonałą okazją, abym go odzyskał, przemieszczając się w przeciwnym kierunku.

Południowy Pacyfik jest bodaj najbardziej dziewiczym regionem dla lotnictwa. Większość lotów odbywa się między małymi wyspami oceanu, których egzystencja w dużej mierze zależy od komunikacji lotniczej. Rejsy dalekodystansowe natomiast należą do rzadkości. Opcje na przemieszczanie się między tymi kontynentami można wręcz policzyć na palcach jednej dłoni.

Co łączy Australię czy nową Zelandię z Ameryką Południową? Jest to nawet 13 godz. różnicy czasu, do których pokonania potrzebne jest 12 godz. lotu. Oto sposób na odzyskanie utraconego kiedyś dnia i podróż do przeszłości!

Do wyboru tylko kilku przewoźników, m.in. Qantas, który lata między Sydnej i Santiago w Chile. Po dotarciu do Sydnej w piątkowy wieczór daję sobie półtora dnia na „odpoczynek” i aklimatyzację różnicy czasu (jestem 7 godz. do przodu w porównaniu do Doha). Klimat i atmosfera tego miasta stwarzają doskonałe warunki do regeneracji sił… W końcu w niedzielny poranek udaję się na lotnisko i dostaję miejsce na wymarzonym rejsie z Australii do Ameryki Południowej! Startuję w południe i po ponad 12 godz. w powietrzu ląduję po drugiej stronie oceanu o 11 rano tego samego dnia, czyli w przeszłości!

Taki lot przez Południowy Pacyfik łączy bardzo odległe światy, jest swoistym dowodem na kulistość naszej planety. Czuję się jak doświadczony w żegludze po innych zakątkach świata Kolumb, któremu w końcu udaje się opłynąć Ziemię dookoła, nieznanym dotąd sposobem. W Ameryce Południowej już kiedyś byłem, lecz tym razem docieram na ten znany mi ląd mało przetartym, nowym dla mnie szlakiem.

Po dotarciu do Santiago tą okrężną drogą mam wrażenie, że to koniec świata. A przecież stąd do Europy czy na Bliski Wschód to już rzut beretem!

Żeby nie było za łatwo, wracam do Doha przez Buenos Aires, Frankfurt, Zurich, Hong Kong, Chiang Mai i Bangkok. Dopiero po powrocie z tak intensywnej podróży, czyli po dziewięciu dniach niemal ciągłego latania, dopada mnie z opóźnieniem jetlag. Zmiany czasu w podróży z Doha do Santiago przez Sydnej obrazuje stworzony na tę okazję wykres, którego dumnie tutaj prezentuję.

Lądowanie z marzeń: Songshan

Od dawna planowałem zorganizować wyjazd, którego celem było lądowanie na miejskim lotnisku Songshan w Tajpej. O jego wyjątkowości świadczy fakt, że jest położone bardzo blisko centrum miasta. Przy poprzedniej wizycie w Tajpej miałem okazję udać się na spotting, czyli podglądanie lądujących i startujących samolotów, o czym wspomniałem na blogu pewien czas temu. Zafascynował mnie wtedy spektakl, w którym na wąskim pasku między autostradą a szeregiem wieżowców w ścisłym centrum miasta lądowały samoloty, od małych (o regionalnym zasięgu) po szerokokadłubowe.

Zamiast jak wtedy oglądać ten spektakl stojąc przy płocie lotniska, na widowni z ziemi, tym razem mogę uczestniczyć na scenie w jednym z jego ulotnych (lub raczej „przelotnych”) aktów, jako pasażer lądującego odrzutowca.

By spełnić to marzenie stawiam się z samego rana na rejs linią ANA z lotniska Haneda w Tokio. Już od samego startu na pokładzie Boeinga 787 Dreamliner wyczekuję lądowania. Przecież to jedyny cel mojej wycieczki!

W końcu się doczekuję. Wchodzimy na ostatnią prostą. Przez okno obserwuję jak w szybkim tempie zniżamy się wzdłuż wielkomiejskiej zabudowy. Co chwilę zerkam na ekranik wyświetlający mapę, która potwierdza, że to nie złudzenie – będziemy lądować w samym mieście!

Coraz bardziej przyspiesza mi puls – właśnie spełnia się wieloletnie marzenie. Samo przyziemienie zapiera mi dech w piersiach. Lądowanie na Songshan okazuje się dla mnie najbardziej intensywnym doświadczeniem lotniczym od wielu lat.

Po zaparkowaniu mapa na pokładowym ekraniku wskazuje, że samolot stoi … na ulicy w środku miasta! Fenomenalne! I jakże inspirujące?! Nie byłbym sobą gdybym nie poszedł za ciosem… Nie oznacza to bynajmniej, że po tak intensywnym lądowaniu spontanicznie postanawiam zaliczyć też i start. Wcale nie przesiadam się do innego samolotu bez wychodzenia z lotniska. Wręcz przeciwnie…

Będąc wciąż w oszołomieniu po lądowaniu wychodzę z budynku terminala i 100 m dalej widzę już ulicę, która wygląda prawie jak Manhattan. Naprawdę wylądowaliśmy w środku miasta!

– Jakim autobusem dojadę do hotelu? – prawie zadaję to pytanie, gdy do głowy wpada pomysł nie do odrzucenia:

– Pójdę do hotelu z lotniska, na piechotę! – odzywa się mój fetysz (po prostu lubię na lotniska chodzić – lub z nich wychodzić – spacerkiem; robiłem to już w kilku miejscach na świecie, włączając Warszawę, Dohę, Miami). Grzechem byłoby z takiej okazji nie skorzystać, skoro lotnisko jest w centrum. Tym samym upiekam dwie pieczenie na jednym ogniu, choć zupełnie tej pieszej wycieczki do hotelu nie planowałem – wystarczyło spojrzeć na mapę i zorientować się jak niewielka to odległość. Jestem z siebie dumny!

Dziś, mimo że lądowanie było bardzo szybkim, ulotnym doświadczeniem, wspominam je klatka po klatce … Z przyjemnością potwierdzam, że lądowanie na Songshan ma swój ciężar gatunkowy. Rzeczywiście warto było je mieć na bucket list.

10 lat w Katarze

Dziesiątą rocznicę przyjazdu do Kataru spędzam w … Południowej Australii. To bez wątpienia czas na refleksje, których po tylu latach jest całe mnóstwo.

Od 2007 świat się zmienił znacząco. Zmieniłem się i ja. Za mną dziesięć lat podróży, przygody, odkryć oraz rozwoju osobistego.

Zastanawiam się, czy na mojej twarzy pojawiłoby się mniej zmarszczek w tym okresie, gdyby moje doświadczenie życiowe było uboższe o te 750 lądowań i startów (w tym ponad 200 lotów, na które udało się dostać mimo 100-proc. wypełnienia) oraz 40 „offloadów”, przy których szczęścia w walce o miejsce zabrakło.

A może te wszystkie podróże i adrenalina z nimi związana działają jak botoks albo wręcz zmarszczkom zapobiegają?
W sformułowaniu kolejnych refleksji pomoże mi wino, zwłaszcza Shiraz, zwłaszcza z Południowej Australii.