Co mi zrobisz jak mnie złapiesz

Czwartek rano, tuż po świętach wielkanocnych.

Marusia: Hej, dzisiaj lecisz czy już jesteś na miejscu?

Wheyman: Co jest dzisiaj? Dokąd mam lecieć? I, wreszcie, gdzie jest to miejsce?

Marusia: Dżizas… Czyli gdzie teraz jesteś? 🙂 Już w Doha? 🙂

Wheyman: Już w Doha i jeszcze w Doha! Sam ledwo się w tym łapie…

Marusia: A gdzie lecisz w takim razie?

Wheyman: Otóż, prawda jest taka, że dziś leciałem i dziś jestem na miejscu. Dziś będę leciał i jutro też będę na miejscu. Tyle że innym, od dzisiejszego, ale tym samym, co wczorajsze.

Po kilku dniach odsypiania, wreszcie jestem w stanie odtworzyć bieg wydarzeń. Jest to problematyczne bynajmniej nie ze względu na konsekwencje dobrej zabawy na weselu kuzynki, w którym w międzyczasie uczestniczyłem, choć trzeba przyznać, że ono właśnie przyczyniło się do zamieszania.

Jak to się stało? Zasady obowiązujące w Katarze w pewnym stopniu karzą tych, którzy biorą urlop na tydzień lub dłużej. Najlepiej brać sześć dni lub mniej, w przeciwnym razie weekend jest również liczony jako urlop. Co z tego, że wszyscy uważają, że to bez sensu?

Po sześciu dniach w Polsce (licząc weekend…) postanowiłem więc zaoszczędzić dni urlopowych i wrócić do pracy na jeden dzień – czwartek. W Doha wylądowałem ok. piątej rano i po szybkim prysznicu w domu i przebraniu się byłem już na siódmą w pracy. Po pracy czekało mnie rozpakowanie (słoików ;), spakowanie i szybka wieczorna drzemka. Około północy wyjeżdżałem do Polski na kolejne trzy dni, w tym na rzeczone wesele.

Przedziwne to uczucie ponownie wejść na dziesięć dni w polski tryb życia z rowerem, bałtycką bryzą i błękitnym niebem w rolach głównych, z przerwą na osiem godzin pracy na innym kontynencie. Jeszcze dziwniej jest po tym okresie wrócić „na dobre” do Kataru. Czy było warto tych trzynastu godzin dodatkowo spędzonych w samolotach? Nie mam co do tego wątpliwości!

Nie pierwszy raz uraczyłem się takim podróżniczym maratonem, lecz nigdy wcześniej nie było to tak zaplanowane. Do dziś wspominam moją spontaniczną podróż na Malediwy. Zaczęło się od niewinnego powrotu z kilkudniowych wakacji w Polsce. Całonocny rejs z Mediolanu lądował w Doha w czwartek rano, po czym, niezbyt wyspany, udałem się do pracy. Na locie nie zmrużyłem oka, bo leciała nim w charakterze załogi Pani Truskawa, której sprawiłem niezłą niespodziankę pojawiając się – niby znikąd – na pokładzie. Jak tylko się okazało, że po krótkim odpoczynku w Doha udaje się ona na Malediwy z dwudniowym pobytem służbowym, postanowiłem skorzystać z okazji i dołączyć. Wylot do Male był ok. pierwszej w nocy, czyli ok. 20 godzin po naszym lądowaniu z Mediolanu. W czasie, gdy Pani Truskawa odpoczywała w pozycji horyzontalnej przed kolejnym rejsem, ja pracowałem, pakowałem się, biegałem kupować bilety, studiowałem przewodniki. Wszystko, prócz odpoczynku.

Czy muszę dodawać, że po dwóch nieprzespanych nocach z rzędu w pewnym momencie senność wzięła nade mną górę. Stało się to, jak tylko położyłem się na gorącym piasku. Pamiętam, lecz do dziś nie rozumiem, dlaczego, zasypiając, trzymałem ręcę wyciągnięte nad głową. W tej dziwacznej pozycji przebudziłem się po dwóch godzinach z przypalonymi pachami. Kto by się smarował, gdy niebo zachmurzone? Pod pachami?!

Mimo ogólnego zmęczenia, przeżycia były niezapomniane, skoro … do dziś je pamiętam jak żywe.

Najwyraźniej od czasu do czasu ma sobie człowiek potrzebę zdobycia kolejnego osobistego szczytu. Alpiniści mają swoje szczyty, podobnie jak maratończycy, czy morsy kąpiące się zimą w morzu. Moje mozolnie zdobywane szczyty są w kategorii szaleństw podróżniczych.

Więcej o tym swoistym dniu (tygodniu) świstaka w kolejnym wpisie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.