Magia podsumowań

Po prawie jedenastu latach od rozpoczęcia tego bloga przychodzi czas na podsumowania. Regularnie starałem się tu uchwycić najważniejsze wydarzenia i przemyślenia. Z roku na rok zmieniała się moja perspektywa, jednak niezmiennie towarzyszyła mi pasja do statystyk. Najlepszym podsumowaniem będzie przywołanie … podsumowań sprzed lat. Summa summarum, jak statystycznie podsumować podsumowania?

Zauważyłem, że długość takich wpisów na przestrzeni lat miała interesujący trend. Pierwsze wpisy miały konkretną treść, 300-400 słów, trend rosnący z roku na rok, jednak potem przyszło nagłe załamanie, gdy z okazji trzeciej rocznicy przybycia na pustynię zdobyłem się na jedyne 11 słów podsumowania. Brakowało słów, początkową ekscytację zastępowała rutyna. W kolejnych latach znów tworzyłem konkretnie długie podsumowania (nawet dłuższe niż początkowo), po czym znowu przychodziło załamanie trendu z coraz krótszymi wpisami. Jednak w ostatnim, na zakończenie 2017 r., przeszedłem samego siebie (tego można było się spodziewać) – na podsumowanie ostatniego roku wykrzesałem prawie dwa razy więcej słów niż poprzedni rekord.

Oto podsumowania sprzed lat prezentujące całkiem wyrazisty cykl życia.

To już rok

Bezcennie w 2009

Mijają 3 lata

5 lat w Katarze

7 lat w Azji

9 lat w Katarze

10 lat w Katarze

2017 przechodzi do historii

Statystyka po 10 latach podróży

Gdy aplikowałem o pracę w Qatar Airways nawet mi się nie marzyło, że będą temu towarzyszyć takie przywileje. Ponad 10 lat temu, zanim jeszcze aktywowano mi przywilej biletów pracowniczych, dziwiłem się koleżance z Filipin, która latała „co miesiąc (na weekend) do rodziców do Manili (bagatela ponad 9h lotu) żeby przywieźć sobie żarcie, w tym głównie zupki … chińskie w proszku.”

Uśmiecham się do siebie widząc ten komentarz sprzed lat: „bagatela 9h lotu” … Przecież dziś sam mam na koncie wiele wyjazdów weekendowych, w jeszcze dalsze kierunki i w ogóle mnie to nie szokuje. Jak czas zmienia człowieka! Wtedy pisałem o podróżach na standby jako czymś nieznanym, wspomagając się opowieściami bardziej doświadczonych kolegów. Co tu owijać w bawełnę – dziś sam mam największe (statystycznie) doświadczenie wśród osób, które znam! Nawet czuję się tym zmęczony, lecz zamiast narzekać, przejdę od razu do statystycznego podsumowania dekady pełnej podróży.

Proszę czytać uważnie – na końcu będzie quiz 😉 (wciąż jestem zainspirowany pomysłem mojego zespołu, który na moją 9. rocznicę w ramach cotygodniowego „quizu z wiedzy o branży lotniczej” przepytał mnie z moich własnych statystyk podróżniczych!) 

Zacznijmy od tego, że w głowie mi się kręci, jak patrzę na te statystyki oraz moją kolekcję kart pokładowych.

Na koniec 2017 mam na koncie 811 startów i lądowań* (plus jeden przerwany start!). Pokonałem dystans 3 mln km (odpowiadający ośmiu podróżom na Księżyc lub 76 okrążeń Ziemi). Sumuje się to do ponad 5 miesięcy w powietrzu. Czy mam szansę konkurować z astronautami?

Wraz z nabywanym doświadczeniem przyspieszałem tempo – w ostatnich latach podróżowałem coraz częściej i coraz dalej. Najwięcej lotów odbyłem w 2016 r. (aż 104!), lecz najdłuższy dystans pokonałem w 2017, pomimo mniejszej liczby lotów (nieważne ile – ważne dokąd: np. 8x Australia między styczniem i sierpniem).

Latanie może być jak dla niektórych wódeczka: pierwsza setka na rozgrzewkę, a potem to już „się leci” – już przed laty postawiłem taką tezę i teraz mam na nią kolejny dowód. Na pytanie o ilość lotów na koncie często nie byłem w stanie precyzyjnie odpowiedzieć. Kolejne setki pojawiały się w bazie danych niemal niezauważone. Tymczasem od ostatniej takiej analizy, pomiędzy piątą i ósmą setką, konsekwentnie poprawiałem wynik, aż w końcu osiągnąłem niemożliwe: 100 lotów w niecały rok!

Od spoglądania na moją mapę też można dostać oczopląsu. Na pewno robi wrażenie na osobach, które nie miały okazji lub ochoty podróżować po świecie. Jednak ja do jej wyglądu już się przyzwyczaiłem. Tak naprawdę od kilku lat niewiele się zmieniała – zamiast odkrywać nowe zakątki świata, ostatnio najczęściej wybierałem sprawdzone miejsca (np. Seul, Sydney, Kuala Lumpur). Z mojej perspektywy możliwość powrotu do ulubionych miejsc (i przyjaciół!) stała się bardziej wartościowa niż odkrywanie nowych punktów na mapie. Pokazuje to rozkład odwiedzanych miast – w czołówce zestawienia są miasta i kraje odwiedzane bardzo wiele razy. W wypełnionym po brzegi kalendarzu nie miałem miejsca dla „średniaków”.

Większość wyjazdów była albo w kierunku Azji i Australii, albo Europy, zwłaszcza Polski. Pozostałe kontynenty musiały zaoferować coś wyjątkowego by zyskać moją przychylność, np. być na trasie podróży dookoła świata. Nie zmieniło się to do dziś.

Najczęściej wylatywałem lub lądowałem w Polsce (oczywistość), Niemczech (wygodne tranzyty!) oraz Azji Płd.-Wsch. Z Tajlandią i Malezją o moje weekendy (i nie tylko) zawzięcie konkurował Oman zamykający pierwszą piątkę rankingu. Wysoko ląduje też dość rozdrobniona Australia, z wieloma portami, wśród których ulubione Sydney zdobyło ostatnio przewagę nad ulubionym niegdyś Melbourne. Moje zamiłowanie do Azji ukazuje silna (kolektywna, a jakże!) pozycja Dalekiego Wschodu: Singapur, Hong Kong, Korea Płd. i Japonia (wybieranie między nimi było za każdym razem trudne; na wykresie widać, że żadnego z tych krajów nie faworyzowałem).

Zaskakuje utrzymanie się w czołówce Frankfurtu i Monachium (w sumie 97 startów i lądowań). W dorobku mam tylko jedną podróż, która miała na celu odwiedzenie Monachium, wszystkie pozostałe wizyty na tych lotniskach były w celu przesiadki. Tranzyt przez Niemcy był dla nas standardem, zwłaszcza przed uruchomieniem przez Qatar Airways połączenia między Doha i Warszawą. Przecież pierwsze 5 lat moich podróży do Polski z emigracji oznaczało przesiadki, przesiadki, przesiadki … Szanowna młodzież, obecnie rozpieszczana bezpośrednim rejsem 2x dziennie(!), może tych czasów nie pamiętać!

Najczęstszym modelem samolotu pozostaje Airbus A330 (statystykę wspierają ostatnio loty tym modelem z Doha do Warszawy 🙂 Blisko za nim próbuje nadgonić Boeing 777 oraz Airbus A320. Daleko poza zasięgiem podium wszystkie inne modele z Boeingiem 737, Boeingiem 787 i Airbusem A380. Wśród nowinek, ostatnio moją największą sympatię i szacunek zdobył najnowszy model Airbusa A350, który wszedł do służby ledwo trzy lata temu, wytrwale pnie się do góry i mam nadzieję, że kiedyś znajdzie się w czołówce (uważam, że zasługuje na nią bardziej niż Boeing 787, ale to już oddzielna historia).

W tej kategorii na wspomnienie zasługują także pozycje z dołu listy. Wśród nich są starzejące się i coraz rzadziej spotykane modele. Tym bardziej cieszę się, że w mojej karierze miałem przyjemność przynajmniej ten jedyny raz doświadczyć Airbusa A300, Saaba 2000, BAe 146/Avro RJ, MD80 czy Fokkera 100. Nie udało się na czas zorganizować podróży legendarnym MD-11, który już został wycofany z rozkładowych lotów; a także Tupolewem oraz archaiczną wersją jumbo jeta (747-100) – oba były „w zasięgu ręki”, wykorzystywane przez irańskich przewoźników, lecz pomysły te spadły na liście moich priorytetów, aż w końcu zabrakło motywacji i czasu do ich realizacji.

Podsumowując … (same smaczki)

# Podróże na standby były bardziej kuszące niż pozostawanie w Katarze na weekend, o urlopie nie wspominając. Na większość weekendów (52 proc.) wybierałem się gdzieś w świat.

# Po doliczeniu dni wolnych i urlopu wychodzi, że prawie 1/3 mojego pobytu w Katarze spędziłem … poza Katarem

# Były to w sumie 264 wyjazdy w 10 lat!

# Wyjazdy były coraz częstsze – w raporcie po 5 latach wyliczyłem, że średnio wylatywałem z Doha co 19 dni, lecz w kolejnym pięcioleciu już tylko co 11 dni (a w latach 2016-17 nawet co 9 dni)

# 58 razy odwiedzałem Polskę, czyli średnio 5-6 razy w roku – niezły wynik jak na daleką i egzotyczną emigrację

# 42 razy zabrakło dla mnie miejsca w samolocie, czyli trafił mi się tzw. offload

# Ze względu na brak innych miejsc 3 razy trafił mi się jumpseat w kabinie (czyli składane siedzenie dla załogi) – raz na krótkim rejsie z Dubaju (1 godz.), a dwa razy na dość długim Bangkoku (6-7 godz., do przeżycia …)

# Jeden raz posadzono mnie w kokpicie, nie miałem wyboru, bo innych miejsc już nie było 😉

# Zdecydowaną większość moich podróży odbyłem prywatnie (tylko sześć wyjazdów służbowych)

# Miałem pierwsze miejsce w firmie (wśród tysięcy pracowników) pod względem pokonanego dystansu w podróżach prywatnych w 2016 r. Danych za 2017 r. nie mam, lecz pokonując jeszcze więcej mil w krótszym czasie mogłem moją pozycję tylko umocnić.

# Po tylu latach intensywnych podróży lotniczych wciąż uwielbiam oglądać piękno świata przez okno samolotu. Zamiast dudnienia silników wolę charakterystyczny świst w pobliżu kokpitu – bardzo mnie to uspokaja, a czasem usypia (zwłaszcza Boeing 777, w którym w sumie spędziłem najwięcej czasu).

My Flightdiary.net profile

Za mną 10 lat podróży: zawsze spontanicznych, prawie zawsze zbyt krótkich, często szalonych, a czasami wręcz nieracjonalnych. Kiedyś powiedziało by się, że to była „jazdeczka bez trzymanki”. Aby opatrzyć to bardziej nowoczesnym określeniem trzeba by zejść na ziemię, a ja dopiero się tego uczę od kilku tygodni.

Widząc moją pasję do tych obliczeń można odnieść wrażenie, że wszystkie moje podróże miały na celu poprawianie statystyk, lecz byłoby to dalekie od prawdy. Traktuję te liczby jako mierzalne odbicie swobody życiowych wyborów, dokonywanych niezależnie od ich konsekwencji na statystyki. Opisywane tu podróże były dla mnie coweekendową rutyną, którą zresztą praktykuje wielu pracowników linii lotniczych, a ja po prostu opanowałem ją do perfekcji 🙂

Więcej grzechów nie pamiętam. Niczego nie żałuję. Obiecaną poprawę już widać – po 10 latach w powietrzu zszedłem na ziemię. Wyjątkowo dobrze się z tym czuję i do latania mnie nie ciągnie.

Co z tą kolekcją kart pokładowych? Skoro jest tak imponująca, to zamierzam kiedyś wytapetować nią pokój. Póki co, w duchu minimalizmu i redukcji wszelkiego zbieractwa, przestałem zbierać karty pokładowe. Nowe życie, nowe zasady.

Życie jest piękne!

QUIZ P.S. Oto obiecane pytanie: ile weekendów spędziłem w Katarze?

a. Co najmniej 264; b. Ponad 50%; c. 260; d. Między 500 a 550.

* powyższe wyliczenia obejmują wszystkie loty z mojego życia. Przed przyjazdem do Kataru miałem na koncie tylko 29 lotów, więc mają znikomą wagę w tych statystykach.

A tu wizualizacja wszystkich moich lotów z wykorzystaniem fantastycznego narzędzia flowmap.blue. Swoją drogą, ileż bym dał, aby takie narzędzia były dostepne kilka /naście lat temu, gdy intensywnie analizowaliśmy schematy przemieszczania się ludzi po świecie i opracowywaliśmy strategie rozwoju siatki połączeń w linii lotniczej!

Najdłuższy lot świata

Od ostatniego wpisu o moich lotniczych statystykach minęły niecałe trzy lata – wspominałem wtedy o pięćsetnym rejsie w życiu. Odtąd mój bagaż doświadczeń wzbogacił się o kolejne 250 szczęśliwych startów i lądowań.

Panie i Panowie, MW750: wylądował, z rekordem!

Rejs MW750 był wyjątkowy również dlatego, że trwał rekordowe dla mnie 16 godz. i 48 min (czyli godzinę dłużej od poprzedniego rekordu na trasie DXB-SFO). A mógł trwać kolejne 40 min. dłużej, jak inny rejs w tym samym tygodniu, gdyby tylko istniały gorsze warunki na trasie (np. mniej sprzyjający wiatr) albo dłuższa kolejka do lądowania.

MW750 wystartował z Auckland w Nowej Zelandii o trzeciej po południu czasu lokalnego, w kilkanaście godzin po ustąpieniu cyklonu Debbie. Po osiągnięciu wysokości przelotowej rozpoczął się wyścig z czasem i ucieczka przed zachodzącym słońcem, które dogoniło nas dopiero w połowie drogi. Następnego dnia mieszkańcy Auckland zapewne parzyli już sobie poranną kawę, gdy zaprojektowany do takich specjalnych misji Boeing 777-200 LR, późnym wieczorem, po pokonaniu 14 500 km, lądował w końcu w Doha.

AKL-DOH jest obecnie najdłuższą regularnie obsługiwaną trasą na świecie (czas rozkładowy to aż 17 godz. 40 min.). Polecam osobliwy reportaż z inauguracji tej trasy w lutym br. przygotowany przez Richarda Questa dla CNN.

O zmęczeniu po takim rekordowo długim locie i jetlagu (różnica czasu w stosunku do Doha to 9-10 godz.) nie będę wspominał. Warto było takiego lotu doświadczyć i przy okazji uczcić szampanem okrągłą liczbę startów i lądowań.

1. Po starcie – zachód w Auckland

2. Połowa drogi – zachód słońca tu i teraz

3. Lądowanie – północ w Doha, a w Auckland dawno wstało słońce

Lotnicze statystyki 2016

Czytając mojego bloga można odnieść wrażenie, że celem moich podróży jest zebranie odpowiednio dużej próby, która pozwoli na poprawną analizę statystyczną. Coś w tym musi być!

Zainspirowany ostatnim wpisem o zaległościach z zapisywaniem szczegółów lotów do mojego pamiętnika w excelu stwierdzam, że od kilku lat latam jak bumerang. W tę i we wtę. A czasem tylko w tę i w tę, czyli dookoła (dookoła świata, dookoła oceanów, a ostatnio – dookoła kontynentów).

Powróciłem ostatnio do wpisu z początku 2009 r. o tym samym tytule.

– Rozlatałem się ostatnio – stwierdzałem na początku tamtego wpisu.

Obliczyłem wtedy, że wylot z bazy w Doha wypadał średniorocznie co 18 dni (ostatnio 10!). Licznik lotów powoli dobijał wtedy do pierwszej setki. Co miałbym stwierdzić dziś, gdy licznik przekroczył 500 700 i końca nie widać? (pierwsza wersja tego wpisu była gotowa prawie 200 rejsów temu, stąd konieczne poprawki; kiedy to zleciało?!)

Marzyłem wtedy, tj. na początku 2009 r., by przelecieć się „nowiutkim 777”. Dziś już nawet nie pamiętam jak do tego doszło… Statystyka jednak podpowiada, że do tej pory miałem przyjemność gościć na pokładzie Boeinga 777 84 razy 130 razy 149 razy. Warto odnotować, że latem 2015 r. B777 wyprzedził w moich statystykach Airbusa A320. Niemożliwe? Tymczasem B777 wciąż pnie się szybko w górę, by wkrótce wyprzedzić Airbusa A330, czyli numer 1 obecnych statystyk (naukowiec by wyjaśnił, że pozycja rankingowa A330 wynika z uwarunkowań historycznych i obecne tempo przyrostu tego licznika maleje na korzyść innych modeli 🙂

Kilka lat temu marzyłem o pierwszej podróży boeingiem 777, dziś o spełnieniu tego marzenia przypomina statystyka. Ale nie tylko – wciąż cieszę się jak dziecko, gdy dostaję kartę pokładową na rejs wykonywany przez B777.

Mimo, że do siatki QR dołączyły ostatnio nowsze modele z bardziej nowoczesną kabiną i fotelami (787, 380, 350), na najdalsze podróże wciąż preferuję „trzy siekierki”. To jest samolot, z którego nie ma się ochoty wysiadać, zupełnie jak w reklamach airbusów sprzed kilkunastu lat.

P.S. Ostatnio w środku nocnego lotu udałem się do toalety. Mocno zaspany wszedłem z kabiny do kuchni i skierowałem się do korytarza przy kokpicie – właśnie tam znajdują się toalety w przedniej części „trzech siódemek”.

– Co jest!? Kurna chata, czym ja lecę?! – pomyślałem zdziwiony, gdy toalety tam nie znalazłem.

Dobrą chwilę zajęło mi zorientowanie się o co chodzi – w końcu byłem na pokładzie A330, a nie B777! Przemiła załoga (Pani Magda) skierowała mnie do toalety, którą chwilę wcześniej bezwiednie minąłem, a widząc moją bezradność, pełna zrozumienia, pomogła nawet otworzyć drzwi. Było mi niezmiernie głupio, ale wnet pomyślałem, że przynajmniej będzie o czym wspomnieć na blogu; ot, kolejny dowód na to, jak bardzo jestem ostatnio przyzwyczajony do podróżowania na pokładzie B777.

Latawiec AD 2016.

Zaległości

Pierwsze półrocze 2016 r. było dla mnie intensywne w wielu wymiarach, nie wyłączając podróży. Zaczęło się od sylwestrowego wyjazdu do Dubaju, w ramach którego już kilka godzin po północy, jeszcze zanim noworoczne słońce zdążyło wzejść, byłem w samolocie.

– Niezły początek nowego roku – pomyślałem.

Ponad pół roku później nie powinno mnie zatem dziwić, że jest kolejna szansa na rekordy. Sęk w tym jednak, że nie mogę być tego pewien, bo brakuje danych do statystyk. Pewny jestem jednego rekordu – mam największe w życiu zaległości we wpisywaniu statystyk lotów! Od początku roku zgromadziłem 53 karty pokładowe, które aż się proszą o wpisanie na Flight Diary i mojego excela.

Jak to bywa w podobnych sytuacjach – im dłużej się zwleka, tym trudniej w ogóle się do tego zabrać, błędne koło … Obiecuję sobie spisanie szczegółów moich lotów od kilku tygodni, a w międzyczasie karty nie przestają przybywać … Nawet z tym wpisem nie udało się wcześniej, mimo, że pomysł pojawił się w … kwietniu – już wtedy miał sens, bo już wtedy zaległości były rekordowe!

Brakuje czasu … Chciałoby się sparafrazować słowa centrali Radio Taxi w rozmowie z Panią Potrzebą:

– Ale ja nie mam czasu, ja karty pokładowe zbieram!

Zaległości na dziś …

 

My Flightdiary.net profile

Na rower do Melbourne

Jadę tak i jadę ulubioną trasą rowerową w Melbourne. Po takiej dawce tlenu budzi się we mnie dusza statystyka. Zaczynam więc wyliczać w myślach: w ciągu ostatniego roku miałem przyjemność jeździć rowerem w co najmniej kilku miejscach na świecie – m.in. dwa dni w Trójmieście, po pół dnia w Warszawie i Chiang Mai w Tajlandii. Był nawet epizod rowerowy na Cyprze.

A w Australii? Na wiosnę były już dwa dni w Melbourne. Był również dzień w Perth na koniec zimy. I teraz ponownie Melbourne – w sumie czwarty rowerowy dzień w Australii, w ostatnich 12 miesiącach! Wychodzi zatem, że po tym kontynencie jeżdżę najwięcej, i to mimo olbrzymiej odległości od domu!

Liczby mówią same za siebie i mógłbym je pozostawić bez komentarza… Ale nie chcę!

Dlaczego Australia? Dlaczego Melbourne?

Wrażenie robi na mnie doskonała sieć ścieżek rowerowych, przynajmniej w miastach – jak to wygląda na prerii jeszcze nie sprawdzałem. Sprzyjająca pogoda przez niemal cały rok oraz przyjazna przybyszom kultura to kolejne plusy. Czuję się tam mile widziany.

Ceny wynajmu rowerów nie są niskie, ale za każdym razem udowadniam sobie, że warto. W Melbourne polecam wypożyczalnię Rentabike, w samym centrum miasta, przy ścieżce wzdłuż rz. Yarra (koszt 35$ na dzień).

Dzień zaczynam od malowniczej trasy w górę rzeki – 15 km aż do wodospadów (Dight Falls) i z powrotem. Gdybym kontynuował mógłbym okrążyć miasto. Decyduję się jednak wrócić w kierunku wybrzeża. Przechodzę spacerkiem przez polecone przez wypożyczalnię ogrody botaniczne, a dalej kieruję się do Albert Park. To tu corocznie odbywają się wyścigi F1, choć dziś to miejsce należy do fanów golfa i rugby. I do mnie!

 

W St. Kilda zahaczam w pośpiechu o polską cukiernię. Jak dowiedziałem się z ich strony internetowej, prowadzona jest przez polskich imigrantów od lat 80-tych. Europa Cake Shop to miejsce, o ugruntowanej pozycji w tej wyjątkowej dzielnicy i całym Melbourne. Pączki, przeróżne drożdżówki i ciasta na wystawie kuszą przechodniów apetycznym „polskim wyglądem”, dość egzotycznym z tej perspektywy. Sernik kakaowy domowej roboty doda mi energii na najbardziej wyczekiwaną część dnia – ścieżkę wzdłuż plaży z St. Kilda do Brighton. Kto zrozumie gdynianina?



Po drodze do Brighton mijam kilka knajpek, liczne kluby żeglarskie oraz marinę z molo, na które czasami wychodzą pingwiny. Dotleniam się za wszystkie czasy. Doświadczenie jest nie z tej ziemi, niemal mistyczne – mieszkam na pustyni, przeleciałem właśnie pół świata, aby najnormalniej w świecie, w wolne niedzielne popołudnie, razem z tubylcami, pojeździć rowerem wzdłuż wybrzeża!

Brighton słynie z malowniczych wielokolorowych domków ustawionych na plaży. Obserwuję jak w dali, na wietrze, szaleją kitesurferzy. Widok ten uzmysławia mi, że dotychczas w mojej niezbyt wymagającej przejażdżce byłem de facto wspomagany przez wiatr w plecy. Zupełnie o tym zapomniałem – dokładnie tak, jak ostatnio. Oto, co nadmiar tlenu robi z człowiekiem.

Przejechałem do tego momentu jakieś 50 km. Czas zawracać. Jazda pod wiatr, z Brighton do centrum Melbourne, to mimo dodatkowego wysiłku czysta przyjemność. Muszę się spieszyć, by oddać rower przed zamknięciem wypożyczalni. Ostatnio nie zdążyłem, jak będzie tym razem?



500 lotów na koncie

Mapa lotów za: flightdiary.net

To było do przewidzenia. Jeśli przez kilka lat samoloty traktuje się jak autobusy i z lotniska bazowego wylatuje się w świat przeciętnie co 16 dni, a w czasie każdej takiej wycieczki odbywa się średnio trzy loty (najmniej dwa, ale czasem aż dziewięć), to prędzej czy później na liczniku lotów pojawi się okrągła liczba i okazja do świętowania. Będzie pomocne, jeśli wszystkie rejsy zapisuje się i zlicza – to nic trudnego, gdy ma się słabość do statystyk, analizy trendów i wykresów.

Liczba lotów i odległość na przestrzeni lat

Panie i Panowie, Rejs MW500: wylądował!

Moi Drodzy, kilka tygodni temu stan licznika moich startów i lądowań przekroczył 500! Okazję tę postanowiłem uczcić na rejsie MW499, bo było na nim i towarzystwo, i szampan (niezastąpiony QR259, DOH-WAW), na co nie mogłem liczyć na faktycznie pięćsetnym rejsie – z Gdańska do Turku, Wizzairem, z wylotem o 6 rano…

Dziś, z nalotem ponad 2 tys. godzin, konstatuję, że latanie może być jak dla niektórych wódeczka: pierwsza setka na rozgrzewkę, a potem to już „się leci”. Jakby to było wczoraj, pamiętam mój setny w życiu lot w czasie urlopu w Indonezji. Potem były tylko kolejne setki, i kolejne…

Więc ile zajmuje mi do takiej setki? To zależy od formy i innych czynników. Przygotowany na tę okazję wykres pokazuje, że piąta setka była zdecydowanie najszybsza (423 dni). Praktyka czyni mistrza?

Ile dni do pierwszej, drugiej, …, piątej setki?

Jak wynika ze statystyk podliczonych przez flightdiary.net, najczęściej i najdalej latałem w roku 2011 (choć w 2013 roku niewiele brakowało by ten wynik doścignąć). Analizy te wzbogacę własnymi obliczeniami – najlepiej będzie porównać z poprzednią statystyką, którą podzieliłem się we wpisie na pięciolecie pobytu w Katarze. Gołym okiem widzę, jak bardzo niektóre wartości od tego czasu się zmieniły.

Częstotliwość wylotów z Doha: 16 dni (było: 19)

Offload (ile razy zabrakło miejsca): 35 (było: 13)

Liczba wycieczek do Polski z Doha: 39 (było: 19)

Najdłuższy pobyt w Doha: 73 dni (bez zmian)

Najkrótszy pobyt w Doha: ok. 12 godzin (bez zmian)

Wojaże z ostatnich dwóch lat znacząco wpłynęły na wieloletnią statystykę – latam coraz częściej i coraz dalej. Uruchomienie bezpośredniego połączenia z Doha do Warszawy w grudniu 2012 r. przyczyniło się również do częstszych wizyt w Polsce, co widać na wykresie. Od tego pamiętnego dnia leciałem do Polski 18 razy – prawie tyle samo razy, co przez poprzedzający okres pięciu lat! Oto najlepszy dowód na to, jak takie bezpośrednie połączenia lotnicze mogą stymulować wzrost popytu.

Na zakończenie zaznaczam, że jeśli trend tegoroczny utrzyma się, to zbiera się na kolejny rekord. Słowem – jestem fit to fly!

Przygodo, trwaj!

Loty od pierwszego do pięćsetnego, w tym loty do Polski (z emigracji)

5 lat w Katarze

Mija właśnie pięć lat, odkąd pytanie: co ja tu robię? padło na tym blogu po raz pierwszy. Od tego momentu nadal zdarza mi się je zadawać. Odpowiedź, po chwili namysłu, jest zawsze taka sama – ja tu spełniam marzenia! Przecież właśnie po to do Kataru przyjechałem.

Marzy mi się trafne podsumowanie czasu, który tu spędziłem, lecz nie przychodzi to łatwo. Wracam myślami do pierwszych dni i tygodni w Doha, pobieżna lektura zapisków na blogu z tego okresu pomaga odświeżyć pamięć. Szybko stwierdzam, że dzisiejsza perspektywa na wiele doświadczeń jest zgoła inna. Jedno jest pewne – początki w Katarze były pełne wrażeń, ale też i wyzwań, zresztą do dziś nie mogę narzekać na ich brak. To chyba dobrze, prawda?

Wracam też do podsumowań, które tu opublikowałem, bo celnie pokazują nastroje i to, jak zmieniało się moje spojrzenie na wiele spraw.

W pierwszym – po sześciu miesiącach od przyjazdu – zauważyłem, że mój świat stanął do góry nogami, bo po przeżyciu ekstremalnie gorącego lata zacząłem marznąć przy 25 st. Już wtedy tęskniłem za normalnością, za świeżym powietrzem, za lasem. Teraz mogę dodać, że nic się w tej kwestii do dziś nie zmieniło.

Po roku dumnie przyznawałem, że nadal włączam kierunkowskaz przy zmienianiu pasa. Ponadto doszedłem do wniosku, że niewiele wiem o świecie, o czym kolejne dni w Doha, a przede wszystkim podróże, niezawodnie mi przypominały (np. tam, gdzie pieprz rośnie).

Po kolejnych kilkunastu miesiącach życia na pustyni konstatowałem, że obfitość bezcennych doświadczeń w moim życiu wymaga wprowadzenia podziału na podkategorie, za które nie zapłaci się: a) standardową, b) złotą, c) platynową Mastercard.

Odkrywałem źródło Nilu, wspinałem się na wulkan, wyprzedzałem policyjną terenówkę z prędkością o wiele wyższą niż dozwolona na najnudniejszej drodze świata wg Lonely Planet. Obejrzałem na żywo jeden z ostatnich w historii koncertów Tiny Turner. Tego się nie zapomina! Co bym dał, żeby to powtórzyć?

Po trzech latach spędzonych w Katarze ostentacyjnie postanowiłem nie pytać co dalej? Marzenia dalej się spełniały, zwłaszcza przy odrobinie spontaniczności, która zawsze była u mnie w cenie. W takich właśnie okolicznościach pojawił się pomysł wycieczki dookoła świata w kilka dni, który wkrótce potem zrealizowałem. Tym samym, poprzeczkę spontaniczności, którą niejeden nazwałby wariactwem, ustawiłem sobie jeszcze wyżej. O tym, jak niewiele było trzeba, by do niej znowu dosięgnąć, przekonałem się pół roku później – przy okazji wyprawy po wyspach środkowego Pacyfiku.

I znowu w powietrzu zawisła myśl – co bym dał, żeby to powtórzyć?

W międzyczasie była praca na pełny etat – uwierzyłby kto? Jak ja zdołałem znaleźć na nią czas?! A przy okazji Qatar Airways rosły w rankingach, aby wreszcie osiągnąć ich szczyt z tytułem Linii Lotniczej Roku 2011. Czego chcieć więcej?

5 lat w Katarze

W ciągu tych pięciu lat poznałem mnóstwo fantastycznych ludzi z wielu stron świata, nawiązałem wiele wartościowych przyjaźni. Dostęp do zniżkowych biletów lotniczych oraz możliwość „serfowania na kanapie” bardzo w tym pomogły.

Były także niezapomniane spotkania z rządowymi delegacjami w polskiej ambasadzie. Znamienne, że wystarczyło zamieszkać w Doha, aby na przestrzeni kilku lat mieć możliwość uściśnięcia ręki, a czasem i krótkiej rozmowy z najważniejszymi osobami w Polsce.

Zasmakowałem życia w wielokulturowym otoczeniu, które okazało się wciągające. Także – a może przede wszystkim – w kulinarnym znaczeniu. Za polskimi smakami tęsknię codziennie, ale jestem przekonany, że gdy kiedyś nad Wisłę wrócę, to równie mocno będę tęsknić za kuchnią libańską, turecką, indyjską, tajską, które tu są częścią codzienności…

Doświadczenie życia na obczyźnie nauczyło mnie tak wielu rzeczy, że trudno to ogarnąć. Wymienię tylko umiejętność targowania się, przynajmniej po azjatycku, w której osiągnąłem najwyższy bodaj poziom zaawansowania, bo po prostu sprawia mi ono przyjemność.

Nie byłbym sobą, gdybym z tej podniosłej okazji nie zamieścił odrobiny statystyki. Minione pięć lat to ponad 1200 godz. spędzonych w powietrzu, czyli średnio 5 godz./weekend. Tu statystyka trochę przekłamuje, bo z Doha wylatywałem przeciętnie co 19 dni – ta miara pozostaje od dłuższego czasu na niezmienionym poziomie. Rodzinę i przyjaciół w Polsce odwiedzałem w sumie 19 razy (bardzo tęsknię, to chyba nie ulega wątpliwości!)

Ponadto niezliczona liczba godzin poświęcona temu blogu i ponad trzystu wpisom, które w sumie zawierają prawie 90 tys. wyrazów. Wyszłoby z tego kilka prac magisterskich … Oczywiście, że było warto!

Statystyki na bieżąco się aktualizują, tymczasem moja przygoda na pustyni trwa nadal. Na razie nie pytam co dalej?, ale jestem pewien, że odpowiedź prędzej czy później się pojawi. Jak zwykle w towarzystwie spontaniczności, której na co dzień sobie i wszystkim życzę!

5 lat w Katarze

Latawiec

Rozlatałem się ostatnio. Nawet nie próbuję zaprzeczać. Prawie jak stewardessa. Prawie. Niedawno minął rok, odkąd mam przyjemność wsiadania na pokład samolotu jako ładunek drugiej kategorii, tudzież tzw. subload.

Moje doświadczenie jest dosyć skromne, zwłaszcza jeśli by je porównać z empirią mojego szefa, który w branży pracuje od dwudziestu lat, a jego kajecik, w którym skrupulatnie zapisuje kiedy i dokąd leciał, ma kilkadziesiąt stron i jest zapisany kratka w kratkę. Imponujące, a jakże pomocne w odtwarzaniu pamięci!?

Qatar Airways Airbus A330 w nowym malowaniu

Nie chcę, żeby wyszło, że narzekam, ale lista destynacji do których można bezproblemowo polecieć na weekend powoli się kurczy. Pozostają zwłaszcza te loty, które zwykle nie mają wolnego miejsca dla takiej mróweczki, jak ja.

Udało mi się być w kilku miejscach na Dalekim Wschodzie, zaliczenie stolic krajów Zatoki Perskiej prócz Arabii Saudyjskiej okazało się łatwiejsze niż myślałem (wycieczka do Arabii byłaby sportem ekstremalnym, więc na razie nie jest brana pod uwagę). Do zaliczenia całego Półwyspu Arabskiego z kolei pozostaje mi przepiękna ponoć stolica Jemenu – Sana – jest w planach, ale tylko tymczasowo brakuje odwagi.

Podsumowując – w ciągu ostatnich 13,5 miesięcy wylatywałem z Doha 21 razy, czyli średnio raz na 18 dni – chyba niezły wynik, lecz gdyby go porównać z tymi, którzy latają zawodowo, to oczywiście wypadam blado. Co się nie udało? – doświadczyć jednego z naszych kultowych Airbusów A300, które ostatnio już zostały wycofane z lotów pasażerskich na rzecz A330. Wraz z odejściem A300 podobno drastycznie zmalało prawdopodobieństwo doświadczenia awaryjnego lądowania z powodu zepsucia się jednego z silników (podobno nie ma czym się podniecać, hm…)

Marzy mi się z kolei lot nowiutkim boeingiem 777. Może spróbuję szczęścia na Bombaju, może w styczniu?

Bo marzenia jakieś trzeba mieć. A potem dążyć do ich spełnienia. Najwidoczniej na pustyni też jest to możliwe!! Powyższe dowodzi, że spełniać się mogą również marzenia drugoplanowe. O podróżowaniu po świecie. Prędzej czy później przyjdzie czas na zmianę bazy wypadowej. Ale chyba jeszcze nie teraz.