Lądowanie z marzeń: Songshan

Od dawna planowałem zorganizować wyjazd, którego celem było lądowanie na miejskim lotnisku Songshan w Tajpej. O jego wyjątkowości świadczy fakt, że jest położone bardzo blisko centrum miasta. Przy poprzedniej wizycie w Tajpej miałem okazję udać się na spotting, czyli podglądanie lądujących i startujących samolotów, o czym wspomniałem na blogu pewien czas temu. Zafascynował mnie wtedy spektakl, w którym na wąskim pasku między autostradą a szeregiem wieżowców w ścisłym centrum miasta lądowały samoloty, od małych (o regionalnym zasięgu) po szerokokadłubowe.

Zamiast jak wtedy oglądać ten spektakl stojąc przy płocie lotniska, na widowni z ziemi, tym razem mogę uczestniczyć na scenie w jednym z jego ulotnych (lub raczej „przelotnych”) aktów, jako pasażer lądującego odrzutowca.

By spełnić to marzenie stawiam się z samego rana na rejs linią ANA z lotniska Haneda w Tokio. Już od samego startu na pokładzie Boeinga 787 Dreamliner wyczekuję lądowania. Przecież to jedyny cel mojej wycieczki!

W końcu się doczekuję. Wchodzimy na ostatnią prostą. Przez okno obserwuję jak w szybkim tempie zniżamy się wzdłuż wielkomiejskiej zabudowy. Co chwilę zerkam na ekranik wyświetlający mapę, która potwierdza, że to nie złudzenie – będziemy lądować w samym mieście!

Coraz bardziej przyspiesza mi puls – właśnie spełnia się wieloletnie marzenie. Samo przyziemienie zapiera mi dech w piersiach. Lądowanie na Songshan okazuje się dla mnie najbardziej intensywnym doświadczeniem lotniczym od wielu lat.

Po zaparkowaniu mapa na pokładowym ekraniku wskazuje, że samolot stoi … na ulicy w środku miasta! Fenomenalne! I jakże inspirujące?! Nie byłbym sobą gdybym nie poszedł za ciosem… Nie oznacza to bynajmniej, że po tak intensywnym lądowaniu spontanicznie postanawiam zaliczyć też i start. Wcale nie przesiadam się do innego samolotu bez wychodzenia z lotniska. Wręcz przeciwnie…

Będąc wciąż w oszołomieniu po lądowaniu wychodzę z budynku terminala i 100 m dalej widzę już ulicę, która wygląda prawie jak Manhattan. Naprawdę wylądowaliśmy w środku miasta!

– Jakim autobusem dojadę do hotelu? – prawie zadaję to pytanie, gdy do głowy wpada pomysł nie do odrzucenia:

– Pójdę do hotelu z lotniska, na piechotę! – odzywa się mój fetysz (po prostu lubię na lotniska chodzić – lub z nich wychodzić – spacerkiem; robiłem to już w kilku miejscach na świecie, włączając Warszawę, Dohę, Miami). Grzechem byłoby z takiej okazji nie skorzystać, skoro lotnisko jest w centrum. Tym samym upiekam dwie pieczenie na jednym ogniu, choć zupełnie tej pieszej wycieczki do hotelu nie planowałem – wystarczyło spojrzeć na mapę i zorientować się jak niewielka to odległość. Jestem z siebie dumny!

Dziś, mimo że lądowanie było bardzo szybkim, ulotnym doświadczeniem, wspominam je klatka po klatce … Z przyjemnością potwierdzam, że lądowanie na Songshan ma swój ciężar gatunkowy. Rzeczywiście warto było je mieć na bucket list.

Spotting na Songshan

Spotting na Songshan



Najbardziej odpowiednim zwieńczeniem tygodniowego zwiedzania Tajwanu na rowerze w wersji na wheymana, jakie można sobie wyobrazić, było podglądanie … startujących i lądujących samolotów.

Miejskie lotnisko w Tajpej, czyli Songshan, jest jednym z niewielu na świecie położonych w samych centrum miasta. Londyńskie City się przy Songshan nie umywa, jeśli wziąć pod uwagę odległość pasa do wysokich zabudowań oraz rozmiary obsługiwanych samolotów (oczywiście, że rozmiar ma znaczenie!).

Wzdłuż pasa, po jednej stronie ogrodzenia, ciągnie się autostrada (na pilarach – kilka metrów nad ziemią – gdyby ktoś miał ochotę można by się ścigać ze startującymi maszynami). Po drugiej – niemalże za płotem – dzielnica biznesowa i m.in. najwyższy niegdyś budynek świata, czyli Taipei 101.

Spotting na Songshan

Widok z autostrady na lotnisko Songshan

Dla takiego spottera, jak ja, liczy się możliwość jak najbliższego podejścia do płotu i odległość tegoż od progu pasa. Dla porównania obliczyłem z pomocą map google’a, że na Okęciu próg pasa 11 jest w odległości 450m od płotu, tuż przy którym znajduje się dostępna dla wszystkich droga – to tu stojąc przy płocie niektórzy mają wrażenie, że jest ryzyko oberwania wysuniętym podwoziem w głowę. Na Songshan z kolei ta odległość wynosi tylko 120m, co oznacza, że samoloty mogą przelatywać nad głową aż 3-4 razy niżej, niż na Okęciu! Mając to na uwadze skuszę się nazwać TSA (czyli Songshan właśnie) miejską wersją legendarnego SXM, czyli Princess Juliana.

Songshan niejako w nienarzucający się sposób wpisuje się w mapę miasta i życie ich mieszkańców. Taki wniosek można przynajmniej wysnuć widząc takie oto obrazki.

Spotting na Songshan

Światła podejścia tylko pozornie ogrodzone, a pomiędzy nimi droga.

Spotting na Songshan

Wieża włączyła światła podejścia, spotterzy uruchamiają aparaty fotograficzne, samolot wchodzi na prostą, zbliża się do pasa, zewsząd słychać cykające lustrzanki spotterów, które wkrótce zostaną zagłuszone przez turbośmigłowe silniki ATRa, a pani ogrodniczka, pieląca właśnie swoje grządki, w całym tym zamieszaniu ani mrugnie okiem.


Tym, co wyróżnia miejskie lotnisko w Tajpej od London City i wielu podobnych jest fakt, że obługiwane są na nim szerokokadłubowe samoloty. I to zdecydowanie częściej, niż raz dziennie, co wpływa na jego popularność wśród spotterów. Większość szerokokadłubowców lata z Songshan na Hanedę – świadczy to o bliskości stosunków gospodarczych między Tajwanem i Japonią. Do wyboru mamy ANA (2x dziennie na 767), Japan Airlines (2x 767), EVA Air (2x na A330) oraz China Airlines (2x 330). Są również dwa dzienne połączenia do Szanghaju na A330.

ANA B767 - Spotting na Songshan

JAL - Spotting na Songshan

JAL - Spotting na Songshan

JAL - Spotting na Songshan



Bliskie spotkanie z lądującym tuż nad głowami B767 zapada w pamięć i jest zdecydowanie warte oczekiwania, zresztą zobaczcie sami.



Polecam również film z lądowania nakręcony przez pasażera (zwłaszcza ostatnie 2 minuty) – po jego obejrzeniu przestałem się dziwić, że niektórzy pasażerowie przy lądowaniu na Songshan podobno zaczynają się stresować, gdy widzą, że ich samolot tak bardzo zbliża się do zabudowań czy autostrady i aż do ostatniej chwili nic nie wskazuje na to, że pomiędzy nimi znajduje się lotnisko.

Spotting na Songshan okazał się prologiem do innego ekscytującego projektu na przeciwległym skraju mapy, o którym napiszę już wkrótce.

Tajwan na rowerze cz.4

Piątego dnia wyprawy stan moich kolan pozwala mi przerzucić się z powrotem na mojego dwukołowca, tym bardziej, że od teraz już będzie tylko z górki. I to konkretnie, bo różnica wysokości między Tienhsiang a Hualien, miastem na wschodnim wybrzeżu Tajwanu, wynosi ok. 500 m. W poziomie będzie to 40 km.

Jadę niespiesznie, gdyż według bardziej doświadczonych cyklistów droga wzdłuż wąwozu bywa śliska. Co chwilę zatrzymuję się na zdjęcia, bo za każdym zakrętem lub tunelem przed moimi oczyma pojawia się jeszcze bardziej olśniewający widok niż wcześniej.

Przy okazji pozwalam się bezpiecznie mijać autokarom z chińskimi turystami w kaskach. Wbrew pozorom, autokary nie jadą wiele szybciej ode mnie, zwłaszcza, że droga wzdłuż jest wąska, a jej niskie sklepienie wymaga od kierowców sporej zręczności i precyzji. Najciekawiej jest jednak w tunelach.

W Hualien – dużym mieście portowym – zostaję na jedną noc, aby kolejnego dnia z rana zrobić krótką przejażdżkę po okolicy.

Po południu wsiadam w pociąg, który ma mnie zawieźć do Tajpej. Jest to trudniejsze, niż się spodziewałem, lecz z pomocą tubylców jakoś się udaje (to „jakoś” oznacza późniejszym pociągiem i bez roweru, który w połowie drogi (!) zostałem niespodziewanie zmuszony nadać jako przesyłkę). Tajwańskie koleje okazują się chyba najsłabszym ogniwem w infrastrukturze rowerowej tego kraju.

 

Trudno uwierzyć, że to już prawie koniec. Najlepszym zwieńczeniem wycieczki, jakie mogłem sobie wyobrazić, była kolacja u mojej „tajwańskiej rodziny”. Wyśmienite towarzystwo, przepyszne, domowe jedzenie oraz lokalne trunki. Nawet do gotującej się w kociołku zupy co chwilę dolewano me gio, czyli ryżowe wino, zamiast wody – dla zdrowotności. Było też wino aborygeńskie (to już pite ze szklanki a nie łyżką z talerza), a także piwo lokalnej produkcji i whisky. W różnej kolejności. A w międzyczasie – wódka Belvedere, która – według gospodarza – mroziła się w zamrażalniku od pięciu lat (!) – najwyraźniej tylko czekała na moją wizytę i tę wyjątkową okazję.

Bezcenne.

Za mną sześć samodzielnych – ale nie samotnych – dni pełnych przygód w rowerowo-autostopowej przeprawie przez środkowy Tajwan. Podkreślam to pewnie do znudzenia – najważniejsze przeżycia z tej wyprawy wiążą się z niezwykle serdecznymi ludźmi, których spotkałem na swojej drodze – każdego dnia mogłem liczyć na ich bezinteresowną pomoc.

Tajwańczycy starają się wypaść w oczach turystów jak najlepiej. Władze otwarcie oczekują na komentarze i informacje zwrotne, bo doskonale zdają sobie sprawę, że jeszcze nie wszystko działa u nich idealnie. Tajwan pod wieloma względami przypomina mi Polskę, np. organizacyjnie – oto jest sporo biurokracji, z której mieszkańcy często zdają sobie sprawę. Rząd stara się jak może, choć nie wszystkie jego decyzje zalicza się do udanych. Obywatele zdają się trzymać reguł, ale są jednocześnie elastyczni w ich interpretowaniu. Bariera językowa poza większymi miastami jest bardziej widoczna, a mimo to turyści nie mają czego się obawiać, bo zawsze mogą liczyć na pomocną dłoń mieszkańców.

 Tajwan. Nad wąwozem Taroko

Taka intensywna i udana wyprawa bynajmniej nie zaspokoiła mojego tajwańskiego głodu. Przeciwnie, niedosyt jest większy niż był. Tak się składa, że doskonale się tam odnajduję.

Z tym większą pewnością więc stwierdzam, że na Tajwan chciałbym wrócić, i to jak najszybciej! I – podobnie, jak ostatnio – pytam: Tylko skąd wziąć tyle urlopu?!

Niech zdjęcia na picasa będą uzupełnieniem tego, czego nie udało mi się zawrzeć w słowach.

To była najdłuższa relacja z podróży, jaką kiedykolwiek spisałem (w czterech odcinkach!). Uff. Komentarze mile widziane.

Tajwan. W wąwozie Taroko

Tajwan na rowerze cz.3

Pozytywna energia w głowie i oczekiwanie na kolejne cuda towarzyszą mi kolejnego dnia rowerowej podróży po Tajwanie. To na dziś zaplanowana została przeprawa przez najwyższe partie gór środkowego Tajwanu. Dzień uznam za udany, jak dojadę do Tienhsiang – popularnej miejscowości położonej przy wąwozie Taroko. Poprzedniego dnia się to nie udało, gdyż autostop zacząłem łapać dopiero po południu. Według zaprzyjaźnionych Tajwańczyków, szanse na złapanie okazji na drugą stronę łańcucha górskiego są tylko z samego rana.

Gdy wychodzę przez drzwi mojego zakwaterowania, momentalnie mam ochotę się wycofać. Siąpi deszcz, jest bardzo wilgotno i zimno (na oko jakieś 5 stopni), a mgła ogranicza widzialność do jakichś 20 metrów. Pogoda idealna na autostop!

Robię krok wstecz do wnętrza domku. Nie wracam jednak do ciągle wygrzanego łóżka (jak w ogóle można mnie o takie zamiary podejrzewać?!). Nic nie może mnie zatrzymać! Dopinam kurtkę pod szyję, zakładam kaptur na głowę, rękawiczki na ręce i … pozwalam nieść się przygodzie.

Łapanie stopa we mgle do najłatwiejszych zadań nie należy. Zwłaszcza, gdy ma się rower w ramach bagażu. Po godzinie oczekiwania na tego jednego życzliwego kierowcę mgła się rozrzedza, wreszcie przestaje padać deszcz. Ruch jest niewielki, minęło mnie kilkadziesiąt samochodów, głównie minibusy oraz miniciężarówki. Jeden nawet się zatrzymał, ale się nie dogadaliśmy.

Czekam dalej. Po kolejnych 30 minutach zatrzymuje się minibus z kierowcą i dwiema emerytkami. Zawiozą mnie prosto do celu! Warto było wstać tak rano, zmoknąć i zmarznąć!

Droga jest kręta i coraz węższa i prowadzi coraz wyżej. Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że Tajwańczycy wykazali się sporym sprytem budując drogi jednokierunkowe na takich półkach skalnych. Po kilku minutach okazuje się, jak bardzo się myliłem.



Po godzinie zatrzymujemy się na rozciągniecie kości w bodaj najwyższym punkcie przeprawy (3275 m n.p.m).

Zagaduje mnie kierowca minibusa zaparkowanego obok nas. Ni z gruszki, ni z pietruszki zaczyna mnie przepraszać za to, że się nie zatrzymał, gdy stałem na skraju drogi. Podobną empatię w stosunku do mnie wykazują pasażerowie jego busika. Nie rozumiem, o co chodzi. Wyjaśnia, że miał komplet pasażerów, więc jedyne, co mógł zrobić, to zadzwonić do kierowcy innego busika jadącego za nim, aby mnie wypatrywał na skraju drogi i koniecznie mnie stamtąd zabrał. Szczęka mi opada. Dziękuję mu z całego serca i wnet postanawiam, że muszę to koniecznie tu opisać – to jedyny sposób, w jaki mogę się tym wielce serdecznym ludziom odwdzięczyć.

Wąwóz Taroko okazuje się bardzo malowniczy. Po zakwaterowaniu w schronisku młodzieżowym udaję na popołudniowy spacer. Niestety tłumy turystów z Chin kontynentalnych przywożone autobusami odejmują temu miejscu uroku. Narzekają na nich wszyscy, włącznie z Tajwańczykami – sęk jednak w tym, że gospodarka regionu (a także cały kraj) w coraz większym stopniu jest od chińskich turystów zależny.

Mimo dobrych chęci, znowu kładę się spać z kurami. Podobnie jak w innych odwiedzonych na Tajwanie miejscowościach, większość atrakcji zamykana jest tu o zmroku, albo i wcześniej. Dłużej otwarte pozostają tylko niektóre restauracje, na jakąkolwiek inną rozrywkę trudno liczyć poza dużymi miastami. Nie ma tego złego – wczesne wstawanie bez budzika z ambitnym planem na dany dzień jest czystą przyjemnością.

Wakacje pełną gębą!

Tajwan. Droga do Sun Moon Lake.

Rowerem po Tajwanie cz.2

Drugi dzień wyprawy z zachodu na wschód Tajwanu zaczynam boleśnie. Nadzieję na to, że będzie lepiej, daje mi nowe, wygodniejsze siodełko, które dzień wcześniej pośpiesznie zakupiłem w centrum Puli.

Nie poddaję się, choć okazji ku temu było już po drodze kilka. Jestem na wakacjach, całe pięć wspaniałych dni przede mną! Już wiem, że cała wyprawa jest opóźniona o jeden dzień. Na razie nie mam za bardzo możliwości niczego przyspieszyć, bo nocleg w Sun Moon Lake, oddalonym o tylko 30 km, jest obowiązkowy. Dzień zapowiada się spokojnie, bo od celu na dziś dzieli mnie jedyne 400 m w pionie.



Wspinam się bezpośpiesznie jadąc poboczem drogi, po której co chwilę przejeżdżają autokary wypełnione turystami. Nachylenie odpowiednie dla autokarów, więc o ostrych wzniesieniach z dnia poprzedniego mogę tylko wspominać. Jest bezstresowo, więc podziwiam krajobraz.

W połowie drogi zatrzymuję się przy straganie ze świeżymi owocami i kupuję pęk przepysznych, małych bananów, które dadzą mi energię na resztę wspinaczki. Gdy właściciel straganu dodatkowo częstuje mnie świeżo pokrojonym ananasem, nie potrafię odmówić. Mój wdzięczny uśmiech (bo tylko takim językiem mogłem się z tym przemiłym panem komunikować) sprawia kolejny cud – wkrótce do moich rąk trafia gorąca zupa z ziół („na zimowe dni”). Bezcenne.



Sun Moon Lake to jezioro położone pomiędzy górami na wysokości 800 m n.p.m., prawie jak Morskie Oko. Jest celem wielu wycieczek, ale największą popularność zawdzięcza nowożeńcom. Po przyjeździe na miejsce znajduję tani hotelik pod wymowną nazwą Love Hotel. Na okrążenie jeziora potrzebne jest kilka godzin, a ja wolę oszczędzić siły na kolejne dni. Wybieram się więc na piesze zwiedzanie okolicy. Okolica jest przepiękna, zwłaszcza widziana z gondoli kolejki linowej, która łączy brzeg jeziora z okalającymi je górami.



Kolejny dzień zaczynam równie wcześnie rano. Na początek szybki i przyjemny zjazd z powrotem do Puli, a następnie obieram kierunek na Cingjing Farm. Ma być konkretna wspinaczka, której nawet jeszcze nie zacząłem, a kolano boli mnie coraz bardziej, najpierw jedno, potem drugie. Burza w myślach – ambicja właśnie stawia czoła zdrowemu rozsądkowi.

Poddaję się.

O wracaniu do Tajpej nie ma mowy. Z rowerem i dwiema sakwami na stanie próbuję więc łapać stopa. Taką opcję awaryjną miałem w zanadrzu, ale w trakcie planowania trudno ją było traktować poważnie. Przecież to jest ledwie moje drugie autostopowanie w życiu, przy czym pierwsze samodzielne, i to z takim bagażem!

Mimo, iż sytuacja wydaje się beznadziejna, próbuję uśmiechać się w kierunku przejeżdżających samochodów. Po pięciu minutach zatrzymuje się terenowe mitsubishi. Tłumaczę sympatycznemu panu w średnim wieku moją sytuację. O dziwo, zapakowanie roweru do samochodu nie stanowi problemu, a jakby cudów było mało, to okazuje się, że zostanę dowieziony bezpośrednio do dzisiejszego celu, czyli Cingjing Farm!

Z moim wybawcą porozumiewam się przy użyciu prostego angielskiego. Po drodze zostaję poczęstowany zielonymi pomarańczami z domowego ogrodu (kilogramową porcję „na zapas” też później dostałem!). – Gahm shiah, dziękuję!

Do Cingjing (Qingjing wedle alternatywnej pisowni) dojeżdżamy po prawie dwóch godzinach. Jest chłodno, bo znajdujemy się na wysokości ponad 1700 m n.p.m.; wokół góry i kotliny, w których nieśmiale zbierają się chmury.



Miejsce to słynie z rolnictwa – panujący tutaj wyjątkowy klimat pozwala na uprawy warzyw i owoców, m.in. brzoskwini, gruszek, śliwek oraz kiwi. Dla Polaka brzmieć to może mało egzotycznie, więc przypomnę, że mowa jest o tropikalnym Tajwanie!

Cingjing słynie również z najwyżej położonego sklepu sieci 7Eleven. Fakt ten jest godny odnotowania, bo wszechobecne sklepy tej sieci to jeden ze znaków rozpoznawczych Tajwanu. Podobnie jak w Bangkoku, każdy 7Eleven jest dla turystów jak oaza, tyle, że Tajwańczycy poszli o krok dalej – w tutejszych 7Eleven są toalety, stoliki z krzesłami, przy których można zjeść ciepłą strawę, bezprzewodowy internet, a w niektórych placówkach nawet … prysznic! To się nazywa rozbudowana infrastruktura!

W Cingjing kierowca proponuje wspólny obiad, za który próbowałem zapłacić, ale bezskutecznie. Na pożegnanie robimy wspólne zdjęcie.

W związku z tym, że pogoda nie jest najlepsza, postanawiam przeskoczyć autostopem do kolejnego celu, aby nadrobić stracony dzień, ale okazuje się to niemożliwe. Po ponad godzinie mojego wymachiwania ręką zatrzymuje się młody Tajwańczyk w starym leksusie ze skórzanymi siedzeniami i psem na przednim fotelu pasażera. Próbujemy się zrozumieć, lecz bezskutecznie; młodzieniec odjeżdza. Zaczyna kropić deszcz, a ja macham dalej, przecież nic innego nie przychodzi mi do głowy.



Po kilku minutach leksus powraca i jego kierowca bez słów przekazuje mi swój telefon, przez który kobiecy głos robi za tłumacza. Gdy po wielu wyjaśnieniach słyszę w słuchawce instrukcję, aby wsiąść do samochodu z rowerem, moje myśli bardziej skupiają się na „jak to zrobić”, niż „po co to zrobić” lub „dokąd chcieliby mnie zawozić”. Jak przygoda, to przygoda!

Później dopiero okazuje się, że młodzi Tajwańczycy doradzają łapanie stopa następnego dnia z samego rana i postanawiają mi pomóc w znalezieniu taniego noclegu, którym okazuje się pokój w czyimś domu. Jednak zanim ten będzie gotowy na moje przybycie, proponują mi przeczekanie w przydrożnej restauracji należącej do znajomych kierowcy leksusa.

Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda!

Z właścicielami restauracji, do której w ciągu dwóch godzin mojego oczekiwania nie zajrzał żaden klient, rozmawiam za pomocą usługi Tłumacz Google. Okazuje się, że Google tłumaczy bez problemu na wiele języków, ale z tajwańskim chińskim nie radzi sobie prawie w ogóle.

Zamawiam posiłek mając nadzieję, że chociaż w taki sposób będę mógł ich wynagrodzić za poświęcony czas i pomoc. I po raz drugi tego dnia nie pozwolono mi zapłacić. Zastanawiam się jakich to dobrych uczynków musiałem nagromadzić, żeby z przypadku trafić na tak wspaniałych ludzi?

Wieczorem postanowiłem przejść się jeszcze po okolicy. Naiwnie liczyłem, że mimo późnej pory czeka mnie jeszcze kolejna przygoda. Nie przeliczyłem się.

Postanowiłem zajrzeć do jedynej otwartej restauracji. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że restauracja należy do rodziny kierowcy leksusa, który wcześniej, w ciągu dnia, nagle zniknął i nawet nie zdążyłem mu podziękować za okazaną mi pomoc! Czyżby przeznaczenie? Psinę, która woziła się luksusowym samochodem, też odnalazłem – tym razem dzielnie stróżowała w recepcji restauracji.



Szczególnie głodny nie jestem, więc zamawiam tylko piwo, a przyniesiono mi piwo i … dwudaniową kolację. Lokal (notabene o intrygującej nazwie – Native Chicken) okazuje się dość wytworny, co potwierdzają moje zmysły – chrupiący kurczak w panierce i pieprzopodobnymi ziarenkami, polany słodkawym sosem, trafia do mojego Topu Wszechczasów.

I w ten sposób spożyłem trzeci (TRZECI!) tego dnia posiłek, który zaoferowano mi bezpłatnie w zamian za serdeczny uśmiech i wdzięczność. Jak tylko zdaję sobie z tego sprawę, już wiem, że doświadczenia z tego dnia zapadną mi w pamięci na długo.

Lekcja na dziś? Podążać za intuicją, ufać obcym ludziom i dać się uwieść ich serdeczności. Mieć zawsze uśmiech na twarzy, pozytywną energię w głowie, a cuda będą działy się same.

Rowerem po Tajwanie

Już w trakcie mojej pierwszej wizyty na Tajwanie postanowiłem, że tam wrócę. Na każdym kroku przekonywano mnie, że jest to doskonałe miejsce na wyprawy rowerowe i wycieczki po górach. Różnorodność krajobrazu to bodaj najważniejszy atut, ale w miarę dobrze rozbudowana infrastruktura rowerowa niewątpliwie też przyczynia się do popularności turystyki rowerowej. Uprawiają ją Tajwańczycy, zagraniczni rezydenci, jak i turyści. W końcu i ja się temu poddałem i postanowiłem sprawdzić jak to jest podróżować rowerem po Tajwanie.

Po przylocie na Tajwan (z przygodami, a jakże!) daję sobie dwa dni na aklimatyzację. Delektowanie się lokalną kuchnią bardzo w tym pomaga, nie zapominając o lokalnych trunkach.

Tajwański znajomy pożycza mi swój rower, jedziemy na podstawowy przegląd sprzętu w serwisie. Następnie przy pakowaniu sakiew dwa razy upewniam się, co do prognozy pogody na trasie. Wychodzi na to, że trzeba wziąć ciuchy na każdą pogodę, włącznie z rękawiczkami i wełnianą czapką. Nieważne, że na starcie jest tropikalne 30 stopni…

Przede mną sześć samotnych dni na obcym rowerze, w obcym kraju. W plecaku mam mapę i nakreślony przez kolegę plan wyprawy z nic dla mnie nieznaczącymi nazwami miejscowości: tam się zatrzymać, tu spać tego dnia, a tego dnia „coś sobie znajdziesz, o tam”.

Mojej ekscytacji towarzyszy poddenerwowanie – przecież tak naprawdę, to ja nigdy na wyprawie rowerowej nie byłem! Owszem, jeździłem w życiu więcej niż przeciętny Polak, bywało i tak, że dzień w dzień, po kilkadziesiąt kilometrów, ale nigdy z bagażem, z A do B, z B do C, itd.

Otuchy dodaje fakt, że mój dwukołowiec jest bardziej wprawiony ode mnie – m.in. z sukcesem przebył trasę podobną do zamierzonej przeze mnie (czy ma znaczenie, że było to 8 lat temu i trochę się od tamtego czasu zestarzał?)

Jest piękna, słoneczna niedziela. Wczesna pobudka, porządne śniadanie i jestem gotowy do drogi. Pierwszego dnia do zrobienia jest 72 km, zaczynam w Taichung – aglomeracji położonej na południe od Tajpej, a moim celem jest Sun Moon Lake.

Ruszam.

Pierwsza niespodzianka zdarza się po stu metrach – odpinają się sakwy (konkretnie ich mocowanie do bagażnika) a rozpędzony rower ciągnie je po asfalcie do momentu zatrzymania. Niezły początek – myślę sobie. Szybko zakładam je z powrotem na rower i ruszam dalej.

Po kolejnych 20m sakwy spadają znowu. Początkowo nie rozumiem co się stało, ale problem wyjaśnia się bardzo szybko – moje europejskie stopy oparte na pedale są tak długie, że trącają sakwy przy kręceniu. Tylko tego brakowało!

Nie zamierzam się poddawać. Stosuję dodatkowe zapięcie i – nie tracąc czasu – ruszam ponownie. Próbuję pamiętać o odpowiednim ustawieniu stóp na pedale, choć nie jest to najwygodniejsze i nie wróży najlepiej na dłuższą metę. Przez kolejne dni, mimo moich najlepszych intencji, sakwy spadną dobre kilkanaście razy…

Początkowo trasa biegnie pod wiaduktem, na którym poprowadzona została autostrada. Brak możliwości zweryfikowania drogi z drogowskazami (takich przecież pod autostradą nie stawiają!) powoduje, że po godzinie jazdy się gubię. Zupełnie nieświadomie wróciłem do samego centrum Taichung, tyle, że od drugiej strony! Dwie godziny w plecy, i to pierwszego dnia! O stresie i zmęczeniu nie wspominam.

Mapa googla podpowiada alternatywną drogę do Sun Moon Lake, z której postanawiam skorzystać, bo odnalezienie pierwotnej trasy mogłoby być równie problematyczne jak wcześniej.

Okazuje się, że alternatywna trasa wiedzie przez góry i oznacza dla mnie trzy godziny morderczej wspinaczki, po której był 40-minutowy zjazd do wysokości wyjściowej. Jak ja mogłem tego nie przewidzieć patrząc na mapę google? Kłania się brak doświadczenia …

Jestem wykończony, słońce chyli się ku zachodowi, a ja – zamiast dojeżdżać do Sun Moon Lake, które położone jest na wysokości 800m, jestem u jego stóp i mam za sobą niepotrzebną wspinaczkę na 750m!

Na szczęście po drodze jest największe miasto w okolicy – Puli, do którego dojeżdżam o zmroku i z pomocą patrola policji znajduję nocleg. Prysznic, pyszna kolacja, spacer po mieście połączony z zakupami – jak ja znalazłem na to wszystko siły?

Pierwszy dzień postanawiam zakończyć tradycyjnym chińskim masażem stóp i ramion, który okazał się najlepszym, jaki w życiu miałem! Terapeutycznego masażu pośladków nie było w ofercie, a szkoda, bo chyba oczywistym jest, że po takim dniu na rowerze taka terapia by się przydała.

Przede mną kolejne dni, oby również były wypełnione przygodami i spotkaniami z nieprzeciętną ludzką serdecznością, jak do tej pory.

Początek wyprawy rowerowej nie odbył się zgodnie z planem. Ale któż by się przejmował?

 

Republika Chińska czyli Tajwan

Droga na Tajwan w czasie muzułmańskich świąt Eid-Al-Adha nie była najkrótsza, ale było warto. Ze względu na obłożenie niemal wszystkich lotów musiałem wykazać się myśleniem out of the box, w wyniku czego znalazłem się na pokładzie samolotu lecącego do Japonii. W ten oto sposób po niemal pięciu latach miałem okazję triumfalnie powrócić do kraju, od którego moja przygoda z dalekimi podróżami się zaczęła. Czy muszę dodawać, że wtedy przy wylatywaniu z Japonii miałem przeczucie, że już nigdy nie będzie mi dane tam powrócić? Jak bardzo się myliłem!

Przy okazji tej krótkiej i nieplanowanej wizyty zwiedziłem cud inżynierii przełomu tysiącleci – japońskie lotnisko Kansai koło Osaki. Niestety muszę przyznać, że bardziej zachwyciło mnie po obejrzeniu filmu na National Geographic niż w rzeczywistości.

A Tajwan? Zachwycił mnie bogactwem krajobrazu, zielenią, pysznym jedzonkiem, które okazało się lepsze i tańsze niż w Hong Kongu! W tym porównaniu Tajpej wypada lepiej także pod względem ilości i jakości przestrzeni miejskiej, przy czym wydaje się równie przyjazne dla turystów. Moim zdaniem jest to skrzyżowanie Hong Kongu (ciasne uliczki i wszechobecna komercja) z Singapurem (instrukcje obsługi i znaki zakazu dominują krajobraz miejski) oraz Pekinu (wspomniana przestrzeń miejska plus nutka socjalizmu – ależ to skojarzenie musi być obraźliwe dla Tajwańczyków!).

Taipei 101 - najwyższy użytkowany dziś budynek na świecie

Tajwan to doskonałe miejsce na wyprawy rowerowe i wycieczki po górach. Tylko trzy dni pobytu wystarczyły, abym stwierdził, że chcę do Republiki Chińskiej wrócić. I to jak najszybciej! Tylko skąd wziąć tyle urlopu?!

Zapraszam na zdjęcia.

Najlepsze chińskie pierogi są na Tajwanie!