Dubaj cz. 3

Dubaj do tej pory kojarzył mi się z drapaczami chmur i nowoczesnymi dzielnicami. Moja wyobraźnia całkowicie zapomniała o bardziej przyziemnej rzeczywistości. O niskiej zabudowie, pięknych klasycznych pejzażach.

Dubai Creek

Moja wyobraźnia zapomniała także o typowym dla całego regionu Zatoki Perskiej obrazie dziesiątek tysięcy ludzi z niższej klasy społecznej – czytaj głównie robotników pochodzenia azjatyckiego. Ich życie codzienne to korzystanie z zatłoczonych publicznych środków transportu typu autobusy, do których kolejki na przystanku mają po kilkaset metrów długości (!!). Korzystają też z łódek, tzw. ‘abra’.

Abra - Dubai Creek

Przeprawa z jednej części miasta na drugą trwa zaledwie kilka minut, ale jest sporym przeżyciem – dziesiątki łodek takich jak ta kursuje non-stop jak mrówki pomiędzy dwoma brzegami Dubai Creek.

Dubai Creek - boat taxis

Całość wygląda bardzo chaotycznie, a w nocy ten chaos może być źródłem przerażenia dla turystów takich, jak my – aż dziw bierze, że ledwo oświetlone łódki się nie zderzą. Do tego smród spalin, brak zabezpieczeń – żeby przeżyć trzeba siedzieć. Ale przynajmniej cena jest odpowiednia do standardu usługi.

Temperatury w Dubaju przekraczają 40 stopni w ciągu lata, ale to wcale nie przeszkadza w sprzedawaniu futer. Prawdziwych, luksusowych, megadrogich. Łatwo się domyślić do kogo ta oferta jest kierowana.

Podobno nawet obsługę sklepową (nie tylko w tym jednym sklepie) stanowią Rosjanki – potencjalny klient ma szansę poczuć się jak u siebie.

Podczas tej dwudniowej wycieczki to nawet wielbłąda spotkałem – zdjęcie dedykuję tym, którzy w kwietniu przed imprezą optowali za wielbłądem 🙂

Jak wygląda Dubaj latem 2007 roku? Spragnionych większej liczby obrazków z Dubaju i nie tylko odsyłam do albumów na picasie.

Dubaj cz. 2

Dubaj jest duży. Za duży. Odległości między dzielnicami mnie po prostu dobijają. Taksówka z lotniska do mieszkania znajomych kosztowała mnie 95 dirham. Z przerażeniem patrzyłem na licznik, zwłaszcza, że spodziewając się cen katarskich miałem dość mało pieniędzy przy sobie. W Doha za tę samą trasę zapłaciłbym połowę.

Drogi mają pierwszorzędne – żadnych dziur, siedem pasów w jedną stronę, siedem w drugą, ślimaki, tunele, wiadukty, a wkoło pustynia.

I wieżowce. Duuuże wieżowce. W tym Ten Jeden od kilku tygodni podobno najwyższy na świecie.

Burj Dubai

Wszystko tu zresztą jest podobno albo naj-, albo jedyne właśnie.

Jedyny w świecie siedmiogwiazdkowy hotel. A wewnątrz wszystko obrzydliwie złote.

Burj Al Arab - 7-gwiazdkowe wnętrza

W sumie nic szczególnego. Zamiast przyciągać bogaczy, przyciąga turystów z aparatami fotograficznymi takich, jak my. Dosyć przykre. Marketingowy sukces przede wszystkim w segmencie aspirującym.

Rolls-Royce przy Burj Al Arab

Przed wejściem limuzyny oczekujące na spragnionych luksusu. My podjechaliśmy wypożyczonym Peugeotem 206. Pracownik hotelu czuł się trochę chyba zniesmaczony, że przyszło mu odstawiać nasz samochód spod drzwi na parking.

Żeby wejść na teren hotelu potrzebna jest rezerwacja np. lunchu lub herbatki w jednej z restauracji. My wybraliśmy lunch na 27. piętrze. Powitanie wyjątkowo grzeczne, wręcz zbyt grzeczne, a potem cała ekipa kelnerów biegająca wkoło. Do tego sommelier, z pochodzenia Francuz oczywiście. Karta win była naj…., najdroższą jaką w życiu czytałem. Ceny za butelkę sięgały kilkunastu tysięcy dirham.

Lunch trzydaniowy – jako starter wybrałem foie gras z konfiturą z moreli bodajże, danie główne to polędwiczki z jelenia w sosie czekoladowym na kapuście.

Jeleń w czekoladzie

 

Na deser pudding waniliowy podany w talerzu do zupy pływający w soku jabłkowym z kawałkami … jabłek 🙂

Deser waniliowy

 

Przy stoliku obok siedziało troje Polaków w średnim wieku, których lunch w tym miejscu miał z pewnością taki sam cel, co w naszym przypadku – zaliczyć Burj Al Arab. Inny stolik zajmowały dwie rodziny ‚Nowych Ruskich’ – wszyscy ubrani na biało włączając buty i skarpetki, fryzury prosto od fryzjera, twarz prosto od chirurga plastycznego. Przynajmniej porządnie zachować się potrafili. Poza tym byli chyba jedyną grupą, która nie robiła zdjęć w restauracji.

Atmosfera wewnątrz jest w sumie tak sztuczna, że trudno byłoby tam przychodzić regularnie i znajdować w tym jeszcze przyjemność za każdym razem.

 

Warto było jednak tego posmakować i przy okazji popatrzeć na Dubaj z góry. Niestety widoczność była dosyć kiepska. Udało się jednak dojrzeć to, czego ludzie szukają na Gogle Earth:

Palma nad Zatoką

Palma, a raczej jej wschodnie krawędzie.

Przyjemnie wyglądała dzielnica, w której spałem – same apartamentowce dokoła. Czterdzieści prawie identycznych wieżowców wybudował podobno jeden biznesmen, co trwało zaledwie trzy lata. Po prostu Dubai Marina.

 

Szkoda tylko, że w tym całym rozmachu, oddalonym o 25 km od centrum Dubaju, ktoś zapomniał o jakimś osiedlowym sklepiku z warzywami i świeżym pieczywem. Mają otworzyć niedługo jakiś supermarket, jak na razie chleb zamawia się na telefon – donoszą pod same drzwi, cieplutki prosto z pieca. Ale niestety czeka się z godzinę – w końcu produkcja odbywa się prawie just-in-time. Prawie 🙂

Dubai Marina

Dubaj cz. 1

Byłem. Zobaczyłem. Wróciłem. I pojadę jeszcze raz.

Wycieczka na weekend udała się tylko dzięki mojemu uporowi. Nie zdobyłem wizy na czas, ale znajomi podpowiadali, że nie jest potrzebna. Wszystkie oficjalne źródła mówiły inaczej. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko przekonać się na własnej skórze. Pierwsza próba w czwartek wieczorem nieudana – jeszcze na lotnisku w Doha przy odprawie bagażowej mnie cofnęli twierdząc, że bez wizy nigdzie nie polecę. Co robi stoicko spokojny autor bloga? Na pewno się tym nie przejmuje – podejmuje następną próbę w piątek rano. Kalkulacja była prosta – muszę trafić na pracowników z innej zmiany i

Pełen sukces. Kazali tylko podpisać list, że wylatuję bez wizy na własną odpowiedzialność. Ryzyk fizyk. Ja nie polecę? Za darmo? (tfu, ten lot to mnie trochę jednak kosztował – nie tyle zdrowia, co pieniędzy właśnie, bo uprawnienia do półdarmowych biletów będę miał dopiero za 12 tygodni, oj, nawet mniej – już zostało tylko 11 i pół tygodnia).

Pierwszy lot odkąd tu przyjechałem i odkąd pracuję w „branży”. Pierwsze lądowanie odkąd tu przyjechałem i odkąd pracuję w „branży”. Bajka. Zupełnie inne spojrzenie na „powietrzną usługę transportową”. Pełny ‘passenger insight’. Aha, leciałem konkurencją 😛 [To te linie, które mają ambicje być największymi na świecie i które zamówiły bagatelka 55 sztuk Airbusów A380 Superjumbo]

Czterdziestominutowy lot na pokładzie A330 o pojemności prawie 300 osób to dopiero połowa sukcesu. Kolejne wyzwanie czekało na mnie przy odprawie paszportowej w Dubaju. W sumie wystarczyło ładnie się uśmiechnąć do celniczki (Arabki) i napotkać innego celnika-Araba w diszdaszu, który zagadał po polsku: „Dzem-dobri, jak-se-maś, kocham-cie, daj-mi-buzia”. Słówka dosyć przydatne jeśli ma się polską żonę… Zabrakło mi jednak odwagi, żeby spytać ile ma tych żon w sumie…

Podsumowując – nadzieja matką głupich, a głupi ma szczęście. Zaliczyłem Dubaj mimo, że wszystko było pod prąd. O tym co w Dubaju, następną razą.

Coś wisi w powietrzu

Wyobrażacie sobie mgłę w środku lata?

W środku nocy? Na pustyni?

Przy temperaturze ponad 35 stopni?


Trudno to uchwycić na obrazku, ale spróbowałem i oto dowody:

 

Coś wisiało w powietrzu

 

 

 
Coś na pewno wisiało w powietrzu

 

A tak to czasem wygląda w dzień (to coś w powietrzu to wcale nie jest kurz, to jest właśnie ta woda): 

 Cos tu chyba jednak zawisło w powietrzu

P.S. Bywało jeszcze gorzej, ale niestety nie miałem wtedy aparatu przy sobie….

Okulary mi parują

Sierpień mamy. Już niedługo polska złota jesień. A tu? Pogoda w Katarze zmienia się z dnia na dzień – raz jest sucho, innym razem ekstremalnie wilgotno. Jedno się nie zmienia – chmury, a raczej ich brak. Już zapomniałem jak one wyglądają… Nie narzekam.

Jeśli jest sucho to jest całkiem przyjemnie. Zwłaszcza w nocy. W środku dnia to suche, ogrzane słońcem powietrze parzy w płuca. Ale to nic w porównaniu z wilgocią. Czasem wilgotno jest tylko blisko zatoki, innym razem, innym razem para jest wszędzie. Powietrze staje się ciężkie, wręcz nie do wytrzymania. a wtedy do płuc trafia mieszanka H2 i O.

Ostatnio o 2 w nocy było 35 stopni (odczuwalnie aż 45!), wilgotność ponad 90%. Ale hica! Co oznacza ta ekstremalna wilgoć w powietrzu? Szkła od okularów parują po wyjściu z budynku lub klimatyzowanego samochodu na zewnątrz. Zupełnie na odwrót niż w czasie zimy w Polsce. Ciekawe doświadczenie! Ponadto rosa na samochodzie – to oczywiste. Żeby widzieć gdzie jadę musiałem co chwilę włączać wycieraczki. Dokładnie tak, jak w Polsce w czasie zimy – tylko że tam szyby parują od wewnątrz, a nie od zewnątrz.

Na ulicach Doha c.d.

Można by o tym pisać w nieskończoność. Porównanie do Indii? Chyba coś w tym jest, skoro Hindusi stanowią tu chyba największą grupę ekspatów i siłą rzeczy przenoszą swoje zwyczaje na tutejsze ulice.

Trudno jednak porównywać Dohę do Sajgonu. Tam ruch uliczny wydaje się chaotyczny, ale w rzeczywistości wszystko odbywa się przy bardzo małych prędkościach i jest bezpiecznie. W Doha prędkości są o wiele większe, i tu jest problem. Brak empatii, wyobraźni, zwykła głupota. Co roku w wypadkach drogowych ginie tu wiele ludzi, m.in. tych, którzy przejeżdżali na zielonym i nie zauważyli, że jakiś idiota przejeżdża na czerwonym, wprost na nich. Rząd katarski próbuje z tym wszystkim walczyć – kampanie społeczne – krwawe zdjęcia w okolicach skrzyżowań z napisem ‘enough’ itp. – o skuteczności chyba nie ma sensu pisać.

Ostatnio wprowadzono surowsze kary za wykroczenia, w tym system punktowy przewidujący odebranie prawa jazdy. Komentatorzy od razu stwierdzili, że już niedługo ulice Doha będą puste… Należałoby jednak założyć, że policja będzie te kary egzekwować, zwłaszcza w stosunku do Katarczyków, którzy często stoją ponad prawem. Wprowadzono m.in. karę od 3000 do 10000 riyali za używanie telefonu w czasie jazdy. Katarczyków będzie stać na jej zapłacenie… W przepisach wyszczególniono ponadto tak nieprawdopodobne lecz nagminne wykroczenia tutejszych kierowców, jak jazda pod prąd, powodowanie hałasu, nieustępowanie drogi samochodom na sygnale(!!!). Przewidziano za to również karę więzienia od roku do trzech lat.

Jeśli Katarczyków nikt nie ruszy, to może przynajmniej pozostali zaczną się stosować do przepisów? Inszallah.

I jeszcze ilustracja wizualna. Bardzo katarski sposób na ominięcie korków. Oczywiście oficjalnie zabroniony. Głośniki niepotrzebne.

Samobójcy na dwóch kółkach

Miara się przegięła. Mam dość normalnie. Jadę samochodem, a Hindus na rowerze prawie wjechał pod koła. Przejeżdżał skrzyżowanie na ukos i tylko dlatego, że on sam w ostatniej chwili widząc, że nadjeżdżam, skręcił kierownicę i udało się uniknąć „kolizji”. Brakowało 20 cm. Najczęściej do tej pory byłem zmuszony unikać wypadku, gdy rowerzysta jechał pod prąd (!!!) przy prawej krawędzi ruchliwej drogi. Przestało mnie to już zaskakiwać.

Samobójcy! Tym ludziom całkowicie brakuje jakiegokolwiek rozsądku, czy instynktu samozachowawczego. Każdy jedzie w taką stronę drogi, jak mu wygodnie. O pieszych idących ulicą nawet nie wspomnę…, bo chodników jak nie było, tak nie ma. Nawet na ukos przez skrzyżowanie. Podpowiedziano mi, że dla tych biednych ludzi taki wypadek to może być gwiazdka z nieba, bo dostaną odszkodowanie i rodzina będzie miała z czego żyć. A oni? No właśnie, nie od dziś wiadomo, że bieda zmusza ludzi do tak ostatecznych czynów. Od dziś zwalniam na drodze. Mam w nosie samochody, które stoją za mną i trąbią lub mrugają światłami, pokazując, że im się śpieszy. Mi się nie śpieszy i muszą to przyjąć do wiadomości kurna. Jak nie to niech wy***. Tyle.

Tak. Zdenerwował mnie ten niedoszły (na szczęście) samobójca na dwóch kółkach.

Gdzie poleciałeś na zeszły weekend?

 

Każdy gdzieś lata. Na urlop – to oczywiste. Na weekend? – też. Jak najbardziej. Zwłaszcza jeśli pracuje się w liniach lotniczych i ma się dostęp do taryf pracowniczych za grosze. Oczywiście w miarę wolnych miejsc.

W jeden weekend plaża na Seszelach, w kolejny ‘zwiedzanie Bangkoku’. Brzmi ciekawie. Nieważne, że podróż trwa dłużej niż sam pobyt. Wystarczy odrobina szczęścia w walce o miejsce i wytrwałość (osiem godzin lotu na dżampsicie w kabinie podobno może zmęczyć).

Takie półdarmowe podróże podniecają przede wszystkim pracowników nielatających zawodowo (nic dziwnego). Zdarzają się i sytuacje ekstremalne – koleżanka z mojego działu (z pochodzenia Filipiny)  lata co miesiąc (na weekend) do rodziców do Manili (bagatela ponad 9h lotu) żeby przywieźć sobie żarcie, w tym głównie zupki … chińskie w proszku. Żarcie kupowane w sklepach w Katarze jej nie smakuje. Każdy powód niby jest dobry. W pozostałe weekendy bynajmniej nie bawi w Doha, bo – jak większość – twierdzi, że jest tu strasznie nudno.

Każdy więc gdzieś leci – do Londynu zwiedzać, do Bombaju do znajomych i rodziny, do Dubaju – nie wiadomo po co 😛

Wylot do innej strefy klimatycznej – nawet na krótko – to również okazja do pooddychania świeższym powietrzem, bo tutaj takiego brakuje (duża wilgoć + kurz robią swoje).

Żeby było jasne – ja jeszcze nigdzie nie poleciałem, bo czekam, aż te wspaniałe przywileje będą mi przysługiwać. Miało to być po trzech miesiącach pracy, ale przedłużyli do sześciu. Mojego załamania końca nie widać…

Zmuszony więc jestem usychać na pustyni. Bez świeżego tlenu. Jak długo jeszcze?

Polscy kierowcy – dobrzy kierowcy!

Drogi w Katarze są bardzo niebezpieczne. Większość wybudowano bardzo niedawno – są szerokie, wygodne, prawie jak autostrady. Więc wszyscy pędzą niewiadomo dokąd. Ale nawet na takich nowiutkich drogach zdarzają się niespodzianki w postaci olbrzymich dziur czy wystających studzienek. O drogach, które z założenia mają mieć gorszy status lepiej nie wspominać.

Samochody

Źródłem rzeczonego niebezpieczeństwa są również najzwyklej w świecie ludzie. Większość kierowców się gdzieś śpieszy i na każdym kroku to pokazują. Za nic mają sobie wszelkie zasady – najważniejsi są oni i ich świeżo wypolerowany olbrzymi samochód z napędem na cztery koła. Pomimo surowych kar za przekraczanie prędkości Land Rovery zwalniają tylko w okolicy fotoradarów (spoko, niech zwalniają), albo i nie (bo czym jest dla nich mandat za 300 riyali). Powszechne jest tu mruganie długimi światłami, zwłaszcza po zmroku. Wcale nie oznacza to ‘wpuszczam cię, jedź!’ tak, jak w Polsce. Wręcz przeciwnie – ‘uważaj, bo jadę i nawet nie próbuj jechać przede mną’. W przypadku, gdy mrugają hummery itp. przekaz jest jeszcze bardziej dosadny: ‘zjeżdżaj mi z drogi, tylko nie hamuj, bo w przeciwnym wypadku cię rozjadę i nawet tego nie zauważę’. Strach się bać normalnie.

Samochody

 

Jedno jest pewne – świata nie zbawię, więc do lokalnych uwarunkowań trzeba się przyzwyczaić i dostosować. I już.

Większość kierowców nie używa kierunkowskazów. Zdarzają się oczywiście wyjątki (na przykład ja), ale rzadko. W sumie doprowadza mnie to do szału – próbuję się włączyć do ruchu, samochód jedzie prawym pasem, bez kierunkowskazu skręca w moją uliczkę. A ja czekam. Bo zaraz za nim jedzie kolejny, też bez kierunkowskazu. I też skręci. A ja nadal czekam, mimo, że mogłem pojechać.

Zasada ograniczonego zachowania działa wyraźniej niż w Polsce. Bo oto przykład odwrotny – wyobraźcie sobie zamienione role w opisanym przykładzie. Ja chcę skręcić w prawo, jadę prawym pasem, kierunkowskaz włączony jak należy (w prawo!) a z uliczki do której będę skręcał chce się włączyć do ruchu inny samochód. Widzi, że mam kierunkowskaz. I czeka aż skręcę. Zasada ograniczonego zaufania. Do kwadratu. Bez sensu. I po co ja włączam ten kierunkowskaz? Przecież nie dla siebie, tylko właśnie dla innych. Ale nie poddam się! Potrzeba tylko dużo cierpliwości!