Dubaj jest duży. Za duży. Odległości między dzielnicami mnie po prostu dobijają. Taksówka z lotniska do mieszkania znajomych kosztowała mnie 95 dirham. Z przerażeniem patrzyłem na licznik, zwłaszcza, że spodziewając się cen katarskich miałem dość mało pieniędzy przy sobie. W Doha za tę samą trasę zapłaciłbym połowę.
Drogi mają pierwszorzędne – żadnych dziur, siedem pasów w jedną stronę, siedem w drugą, ślimaki, tunele, wiadukty, a wkoło pustynia.
I wieżowce. Duuuże wieżowce. W tym Ten Jeden od kilku tygodni podobno najwyższy na świecie.
Wszystko tu zresztą jest podobno albo naj-, albo jedyne właśnie.
Jedyny w świecie siedmiogwiazdkowy hotel. A wewnątrz wszystko obrzydliwie złote.
W sumie nic szczególnego. Zamiast przyciągać bogaczy, przyciąga turystów z aparatami fotograficznymi takich, jak my. Dosyć przykre. Marketingowy sukces przede wszystkim w segmencie aspirującym.
Przed wejściem limuzyny oczekujące na spragnionych luksusu. My podjechaliśmy wypożyczonym Peugeotem 206. Pracownik hotelu czuł się trochę chyba zniesmaczony, że przyszło mu odstawiać nasz samochód spod drzwi na parking.
Żeby wejść na teren hotelu potrzebna jest rezerwacja np. lunchu lub herbatki w jednej z restauracji. My wybraliśmy lunch na 27. piętrze. Powitanie wyjątkowo grzeczne, wręcz zbyt grzeczne, a potem cała ekipa kelnerów biegająca wkoło. Do tego sommelier, z pochodzenia Francuz oczywiście. Karta win była naj…., najdroższą jaką w życiu czytałem. Ceny za butelkę sięgały kilkunastu tysięcy dirham.
Lunch trzydaniowy – jako starter wybrałem foie gras z konfiturą z moreli bodajże, danie główne to polędwiczki z jelenia w sosie czekoladowym na kapuście.
Na deser pudding waniliowy podany w talerzu do zupy pływający w soku jabłkowym z kawałkami … jabłek 🙂
Przy stoliku obok siedziało troje Polaków w średnim wieku, których lunch w tym miejscu miał z pewnością taki sam cel, co w naszym przypadku – zaliczyć Burj Al Arab. Inny stolik zajmowały dwie rodziny 'Nowych Ruskich’ – wszyscy ubrani na biało włączając buty i skarpetki, fryzury prosto od fryzjera, twarz prosto od chirurga plastycznego. Przynajmniej porządnie zachować się potrafili. Poza tym byli chyba jedyną grupą, która nie robiła zdjęć w restauracji.
Atmosfera wewnątrz jest w sumie tak sztuczna, że trudno byłoby tam przychodzić regularnie i znajdować w tym jeszcze przyjemność za każdym razem.
Warto było jednak tego posmakować i przy okazji popatrzeć na Dubaj z góry. Niestety widoczność była dosyć kiepska. Udało się jednak dojrzeć to, czego ludzie szukają na Gogle Earth:
Palma, a raczej jej wschodnie krawędzie.
Przyjemnie wyglądała dzielnica, w której spałem – same apartamentowce dokoła. Czterdzieści prawie identycznych wieżowców wybudował podobno jeden biznesmen, co trwało zaledwie trzy lata. Po prostu Dubai Marina.
Szkoda tylko, że w tym całym rozmachu, oddalonym o 25 km od centrum Dubaju, ktoś zapomniał o jakimś osiedlowym sklepiku z warzywami i świeżym pieczywem. Mają otworzyć niedługo jakiś supermarket, jak na razie chleb zamawia się na telefon – donoszą pod same drzwi, cieplutki prosto z pieca. Ale niestety czeka się z godzinę – w końcu produkcja odbywa się prawie just-in-time. Prawie 🙂