Pół roku strzeliło

Właśnie mija pół roku odkąd tu przyjechałem. Czas na świętowanie. Chociażby dlatego, że tyle tu wytrzymałem i że … nadal mam siły, żeby nad Zatoką zostać.

W ciągu tych sześciu miesięcy ani razu nie byłem w Polsce, ani razu nie byłem w Europie. Wieprzowinkę jadłem w sumie może ze trzy razy tylko, wino do obiadu – najwyżej dwa – tylko w krajach ościennych (bo w Katarze w moich restauracjach jest zabronione).

Miałem okazję przeżyć najbardziej ekstremalne temperatury w moim życiu, ba!, miałem odwagę pójść na spacer, gdy wilgotność powietrza przekraczała 90% przy temperaturze 45 stopni w środku nocy. Prawdziwe szaleństwo – nie mniejsze, niż sama przeprowadzka w te rejony. A teraz, gdy temperatury spadły do tylko 25 stopni marznę – tak jak wczoraj, gdy siedziałem w krótkim rękawku w ogródku na zewnątrz Starbucksa o drugiej nad ranem. Świat do góry nogami.

Tęskni się za normalnością. Za świeżym powietrzem, za lasem.

Co będzie ze mną, gdy (inszalla) będę celebrował kolejne sześć miesięcy od przyjazdu tutaj?

Jest i kolejny powód do świętowania – nareszcie po odpracowaniu sześciu miesięcy przysługują mi półdarmowe bilety w świat. Już myślałem, że to nigdy nie nastąpi. Wygląda więc na to, że od teraz relacje z dziwnych podróży będą pojawiać się tu trochę częściej. Czy tego chcecie czy nie… Kto za? Kto przeciw? Nie widzę! Jakoś cicho siedzicie ostatnio…

Ciągoty nad Wisłę

Coraz większe. Nieprzerwane. Przyszły po ponad czterech miesiącach nieprzerwanego pobytu nad Zatoką.

Zaczyna się tęsknić za wszystkim, za przyjaciółmi, rodziną, ale głównie chyba za uliczną normalnością. Może tylko języka polskiego mi nie brakuje, bo mam go tu na co dzień (dostęp do Internetu i tutejsi polscy znajomi…)

Zacząłem łapać się na tym, że w każdej wolnej chwili obmyślam plan podróży do Polski. Kiedy wyjechać, którą linią lotniczą, którym lotem, na którym europejskim lotnisku się przesiąść (kto mnie zna, ten wie ile potrafię o tym myśleć). Którędy będzie najszybciej, najwygodniej i żeby zminimalizować ryzyko niespodzianek typu ‘offload’. Z tych przemyśleń na razie niewiele wynika, bo wycieczka nad Wisłę pozostaje w sferze marzeń – najpierw przecież muszę dostać akceptację kilku dni wolnych od szefa. Mam nadzieję, że przyjazd choćby na chwilę będzie możliwy pod koniec listopada.

Na razie więc planuję dalej, ale nie zapeszam.

Drugie podejście do mieszkania


Tym razem też nie było łatwo. Do tego stopnia, że zacząłem nawet oglądać pojedyncze pokoje w willach. To też mogła być dobra opcja (basen, taras, względny spokój), ale zwykle były w gorszej lokalizacji. Byłem zatem o krok od zaspokojenia pragnień mieszkaniowych Stefanka, które ujrzały światło dzienne właśnie tu, na tej stronie, z czego jestem dumny.

Najpierw znalazłem pokój w dwupokojowym mieszkaniu z Egipcjaninem. Pokój miał balkon i widok na … lotnisko. Moje podniecenie możecie sobie tylko wyobrazić. Dodatkowym plusem była cena – nieco taniej niż stare mieszkanie. Dzień po wpłaceniu zaliczki dostałem sms’a: ‘deal is cancelled due personal reasons’. Zbyt dobrze by było. Ale kasę przynajmniej mi zwrócił. O widoku na lotnisku ciężko było mi zapomnieć.

Poszukiwania od nowa. Tym razem było jeszcze krócej. Znowu od niechcenia zadzwoniłem pod ogłoszenie o pokój, którego cena wynosiła tylko 2000 riyali. Absolutnie za tanio, żeby było jeszcze aktualne. Pełne poczucie beznadziei. A jednak się udało. Wczoraj się wprowadziłem. Całość dobytku zmieściła się do mojego małego samochodu (!), ale zabrakło ‘capacity’ w walizkach – pomogły reklamówki.

Mieszkanie ma pięć pokojów, bardziej wygląda jak akademik, bo nie ma wspólnej części poza kuchnią i łazienką. Mieszkają tu Jordańczycy i Libańczycy. Profil współmieszkańców najlepiej odda obrazek z kuchni typowy dla mieszkania studenckiego: pusty talerz po obiedzie itp. zamiast pod kran wylądował w lodówce. A wejście pod prysznic może skutkować dalszym pogłębieniem zabrudzenia stóp, czyli tych części ciała, którymi zwykle dotyka się wanny. Brudnej wanny. Hindus od sprzątania próbuje podobno dotrzeć do naszego mieszkania od kilku tygodni, czekamy dalej. Przeżycie w tych warunkach będzie dla mnie prawdziwym wyzwaniem. Nie poddam się tak łatwo. Nie za tę (niewyobrażalnie niską) cenę!

Mimo wszystko bardzo mi się na nowym miejscu podoba. Pokój jest spory – aż dwa razy większy od poprzedniego. Trochę będę go musiał dostosować, bo na razie jest bardzo surowy – olbrzymie i zimne kafle na podłodze, aż trzy rogi pokoju są puste – z jednego z nich zrobiłem tymczasową kuchnię (dopóki wspomniany Hindus nie przywróci kuchni właściwej do stanu używalności).

I jeszcze jedno – nareszcie jest porządna przestrzeń na imprezę – np. w trakcie Ramadanu, a ten zaczyna się już za dwa tygodnie. Inszalla.

P.S. Przepraszam, że się długo nie odzywałem – to wszystko przez przeprowadzkę. Po weekendzie będzie bajka o Królestwie Bahrajnu.

Byłoby zbyt pięknie

Mieszkanie, samochód, całkiem niezła paczka ludzi spoza pracy, coraz bardziej pozytywna percepcja ziomali w pracy. Już myślałem, że wszystko się ustabilizowało. Tymczasem zostałem zmuszony do powrotu do punktu wyjścia.

Do pierwszego września mam opuścić swój pokój. I znaleźć sobie nowy. Nie, żebym nabroił czy coś. Powód wydaje się trochę bardziej poważny akurat, ale niekoniecznie go tak do końca rozumiem.

Mój współlokator wyjechał właśnie na miesięczne wakacje do Europy i do rodziców do Libanu (chociaż wedle niego Liban to prawie Europa, nie skomentuję tego). Kilka dni temu dostałem od niego wiadomość smsem, że mu przykro, ale jego rodzice chcą przyjechać do niego na jakiś czas bo sytuacja w Libanie jest naprawdę zła i w związku z tym muszę się wyprowadzić. Początkowo nie zrozumiałem o co mu chodzi – normalną rzeczą dla mnie jest, że się ma gości i na czas ich pobytu jakoś trzeba się zmieścić w ciaśniejszych warunkach – biorąc pod uwagę rozmiary jego pokoju nie byłoby z tym problemu.

Sytuacja w Libanie jest rzeczywiście dość nieciekawa i trwa to już trzy miesiące. W sumie mogliście niewiele o tym nie słyszeć, bo zauważyłem, że polskie media w ogóle o tym nie wspominają, albo bardzo rzadko.

Więc powód już mamy. Doceniam, że powiedział mi o tym całe 26 dni przed dniem koniecznej wyprowadzki. Wszystko wskazuje jednak na to, że wiedział o tym już dużo wcześniej, bo żeby sprowadzić rodziców do Kataru musiał wcześniej osobiście wystąpić o pozwolenie od swojego pracodawcy itp. Rozliczenie z kasy za mieszkanie ze mną tydzień temu też było jakieś takie nietypowe. Głupi nie jestem, potrafię wiązać fakty ze sobą…

W każdym razie przede mną ponowne poszukiwania akomodacji – mam nadzieję, że teraz będzie o wiele łatwiej, bo: znam lepiej miasto, wiem czego się spodziewać, mam samochód i wreszcie … znajomych, którzy w razie czego pomogą.

PS. Muszę poczytać wpisy sprzed niecałych trzech miesięcy, żeby sobie przypomnieć, jak to jest szukać mieszkania, bo już za bardzo się osiedliłem chyba.

Bombaj jednoczy

Tamta impreza u Hindusów pozwoliła mi zrozumieć, co ich tak bardzo przyciąga do Kataru. Wyższe standardy życia niż w Indiach oczywiście mają znaczenie, ale nie tylko. Okazuje się, że większość z nich pochodzi z Bombaju, który jest rzut beretem stąd (jak z Warszawy do Paryża). Większość jest chrześcijanami – większość tych, których poznałem w Katarze, bo w Indiach stanowią trochę ponad 2%. Łączy ich również tradycja – tańce, śpiewy, zwyczaje weselne itp. – jak bardzo ich to wszystko jednoczy miałem okazję zobaczyć właśnie na tamtej imprezie.

Nic dziwnego zatem, że tak wielu z nich decyduje się osiedlać za granicą, czyli np. w Katarze, gdzie mogą poczuć się jak w ojczyźnie, wśród swoich. I to jeszcze na lepszych warunkach (brak podatków, pewność zatrudnienia, wille, tarasy, land kruzery itd.).

Górale w Chicago? Bombajczycy w Doha!

Prawie jak deszcz

Pogoda w ostatnich dniach mocno się skiepściła. Nie, wcale nie ma chmur, ani deszczu. Mamy tu "deszcz-inaczej". Już wolałbym zwykły deszcz chyba. Chodzi o to, że jest tak wilgotno, że nie da się wytrzymać na dworze ani chwili (80% lub więcej w ciągu dnia!). Po niecałej minucie spaceru między biurem a autem dosłownie czuje się wodę na skórze. Na całym ciele. Ble.

A temperatura odczuwalna oczywiście wyższa niż zwykle i sięga 46 stopni, a nominalnie tylko 35 stopni. Nie jest łatwo. Ale kto powiedział, że będzie łatwo? Tak ma być podobno do września. Ups…

Zapraszam na spotkanie

Na razie tylko wirtualne, bo w Polsce pojawię się dopiero za kilka miesięcy, inszalla. Propozycja jest taka, żeby wszyscy chętni zjawili się w umówionym miejscu w sieci i będzie można „normalnie” pogadać. Jak za dawnych czasów. No, powiedzmy…

Kto chce może się zawczasu zaopatrzyć w piwko itp., ja będę smakował Franziskanera, zawartość alkoholu 5,0%, a Wy? Tak, zdobyłem pozwolenie na kupowanie alkoholu, rządowe pozwolenie…

Zapraszam więc w najbliższy poniedziałek o godzinie 20.00 czasu polskiego (18.00 zulu time).

Szczegóły spotkania pojawią się tu później. Sugestie? Komentarze? Walcie!!!

Co wy na to? Sonda prawdę ci powie. Kto już wie, że się zjawi, lub nie, niech klika na sondę:

 

 

 

Dwa samochody mam :)

Nie, no teraz to już naprawdę musi być jakiś sen. Pełna koma normalnie. Hondy nie zdążyłem jeszcze oddać, a tu taka niespodzianka… otóż… mam dwa samochody!

Z wielką przyjemnością ogłaszam, że po ponad trzech tygodniach poszukiwania samochodu dobiegły właśnie końca. A jak było? Oj, niełatwo, niełatwo. Ograniczony byłem budżetem (oczywiste), subiektywną oceną użyteczności samochodu oraz przyjemności z prowadzenia, jego wartością przy potencjalnej odsprzedaży oraz – co chyba najważniejsze – ryzykiem, że się rozkraczy i będą musiał ponosić jakieś nieprzewidziane koszty. Biorąc to wszystko pod uwagę rozważałem kupienie tylko czegoś małego (żeby benzyna kosztowała mnie jeszcze mniej :-P). Nowy z salonu lub używany prawie nieśmigany. Czy ktoś słyszał o przecudnym swoją drogą Daihatsu Sirion? No właśnie. Dlatego wybór padł na – Panie i Panowie, proszę wstać –

Suzuki Swift, ah, oh!

 

Suzuki Swift

W królewskich barwach KLMu. Tak pod kolor oczu. Jak to czyich? – moich!!

Chyba zbyt emocjonalnie podszedłem do całej sprawy, bo aż do dnia zakupu nie miałem pojęcia jaką to cudo ma pojemność silnika itp. Nie miało to zresztą najmniejszego znaczenia, bo była to najzwyczajniej w świecie okazja. Pod każdym względem. Takiej okazji się nie przepuszcza. Dawno nie byłem tak pewny, że podejmuję dobrą decyzję.

Kolejne wpisy będą pewnie kolejnymi zachwytami nad Moim Pierwszym Samochodem – gdybym zaczął zanudzać, to dajcie znać.

Mój, mój, mój!!!

Kim jesteście, tłumy przybyszów ?

Dziś na blogu było ponad 800 wejść. Wczoraj ponad 700. A przedwczoraj ledwo 15. O co chodzi? Czy ktoś to potrafi wytłumaczyć? Kim jesteście nieznani? Czy to znowu jakis żart z kategorii ‚Mamy cię’?

Próbuję to zrozumieć – może tylko statystyka się rąbnęła o jedno lub dwa zera? Czy to możliwe?

 

A może wpis o mandacie, który chyba nadawałby się nawet do rubryki kryminalnej w jakimś brukowcu wpłynął na masowość jednostek czytelniczych?

Dziwnie się z tym czuję, czy powinienem?

Mandat dostałem

Pierwszy mandat w życiu. Oczywiście czuję się oszukany, bo jeżdżę bardzo porządnie jak na tutejsze standardy (porządniej od innych), nawet kierunkowskazy włączam przy skręcaniu (!!), a prędkości starałem się nie przekraczać. Wiadomo, na licznik nie patrzy się bez przerwy, ważne żeby nie przesadzać.

Najlepsze w całej tej historii jest to, że w ogóle do tej pory nie byłem świadomy tego, iż tak łatwo jest tutaj być złapanym na fotoradarach, które jak się okazało stoją głównie na drogach z ograniczeniem (!!!) 80 km/h (!!!) – wszystko w środku miasta. Uświadomili mnie znajomi w sobotę rano gdy okazało się, że jechaliśmy trochę szybciej od pozostałych – najwyraźniej bardziej uświadomionych – kierowców. Od tego momentu bardzo pilnowałem licznika.

O wykroczeniach na drodze można się dowiedzieć długo po fakcie – jedyną drogą do sprawdzenia swojego konta jest strona internetowa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Ot technologia. Dla pewności postanowiłem wpisać tam mój numer rejestracyjny. I co się okazało? Przekroczenie prędkości owszem zarejestrowano, na szczęście tylko jedno – data, godzina i miejsce wskazują, że wykroczenie miało miejsce dosłownie na kilka minut przed tym, jak zostałem uświadomiony.

To się nazywa pech. A jego wartość pieniężna? Tylko 300 riyali. Płatne też przez Internet…