Dookoła świata i o jeden lot dłużej

Moja podróż z marzeń trwa. Od 36 godz. zdobywam świat, kolejno: Doha, Bangkok, Osaka, w końcu Frankfurt. Na ostatnim locie z Osaki spełniłem wieloletnie marzenie o podróży w garbie jumbo jeta. Po wyjściu z samolotu trudno mi było uwierzyć, że to niezwykłe doświadczenie mam już za sobą, i że poszło mi tak gładko. Co dalej?

Piątek po południu. Frankfurt.

Do końca mini-urlopu pozostało mi półtora dnia. Jak najlepiej wykorzystać ten czas? Mogę zostać na noc we Frankfurcie, przecież mimo licznych wizyt na tutejszym lotnisku nigdy nie miałem okazji zwiedzić miasta. Jednakże konieczność szukania noclegu mnie zniechęca. Mógłbym też powiedzieć sobie „khalas” i wrócić do Kataru najbliższym rejsem. Jeszcze dziś zasnąć we własnym łóżku i odpocząć po tych wykańczających podróżach. Żadna z tych opcji mnie nie ekscytuje. Gdzie spędzić najbliższą noc? Nie we Frankfurcie, nie w Doha. Musi być jakaś trzecia opcja, po prostu musi!

Uwaga! Czytanie dalszej części odradza się osobom wrażliwym na zachowania „racjonalne-inaczej”.

Jestem na lotnisku we Frankfurcie, olbrzymim porcie bazowym Lufthansy, z którego flagowe jumbo jety odlatują we wszystkich kierunkach. Skoro byłem skłonny oblecieć pół świata, by wsiąść na pokład jumbo jeta w Osace, głupotą byłoby teraz nie skorzystać z kolejnej okazji lotu tym modelem samolotu. Kuj żelazo, póki gorące!

W sumie mogę lecieć gdziekolwiek, byle tylko zdążyć na niedzielę do pracy. Johannesburg? Stamtąd do Kataru będzie „rzut beretem”, tylko niewiele dalej niż z Frankfurtu. Wieczorne połączenie do tego miasta w RPA również wykonuje jumbo jet, jednak tym razem jest to najnowszy model, tj. Boeing 747-8 Intercontinental – nowinka sprzed kilku lat. Mój umysł zaprząta tylko jedna myśl: gdyby znowu udało się dostać miejsce w garbie … Stoję przed szansą doświadczenia dwóch generacji jumbo jetów w trakcie jednego wyjazdu. A przecież wcześniej o przelocie 747-8 nawet nie śmiałem marzyć. Tylko ja mogłem wpaść na taki pomysł, jestem z siebie dumny!

Choć do odlotu pozostało ponad 8 godz., nieśmiało idę do stanowiska odprawy Lufthansy. Nawet nie zdążam zapytać o miejsce w garbie, gdy agent wręcza mi kartę pokładową: nie tylko ze wskazanym miejscem (zamiast standby), nie tylko w klasie biznes, lecz nawet na górnym pokładzie!

– Niechże ktoś mnie uszczypnie! Spełniam marzenia, jedno po drugim!

Skoro już wiem, gdzie spędzę kolejną noc mogę się już zrelaksować. Właśnie zyskałem całe popołudnie, a piękna, letnia pogoda wspiera moją myśl, by udać się z lotniska do miasta. Trafiłem na sprzyjającą konstelację gwiazd i mogę upiec kolejną pieczeń na jednym ogniu …

Bez konkretnego celu spaceruję po malowniczych uliczkach, które o tej porze roku tętnią życiem. Natrafiam na dzielnicowe targowisko, na którym są też budki z jedzeniem i lokalnymi trunkami. Zbliża się piątkowy wieczór, więc zabawa trwa w najlepsze. Udziela mi się ten nastrój i nawet przysiadam się z kieliszkiem wina do jednej z grup. Jednak nie zdradzam niemieckim współbiesiadnikom mojego sekretu, nie zdradza go również mój niewinny wygląd: smart casual i mały plecak. Jestem tu tylko w tranzycie; w kieszeni mam kartę wstępu na górny pokład jumbo jeta, w którym mam zarezerwowane łóżko na najbliższą noc. Skąd przybywam? Właściwie to z Kataru, mało istotne, że przez Bangkok i Osakę. Upajam się anonimowością tej spontanicznej interakcji. A przecież w czasach Facebooka dzielenie się takimi informacjami z całym światem wydaje się zupełnie normalne.

Piątek wieczór. Frankfurt.

To był bardzo długi dzień, ledwo pamiętam wschód słońca, który podziwiałem przed lądowaniem w Osace. Moje ciało zasługuje na odpoczynek, wracam więc na lotnisko, bo – choć nawet mi trudno w to uwierzyć – tam dziś czeka na mnie łóżko: znowu na górnym pokładzie jumbo jeta!

4. Frankfurt – Johannesburg.

Lufthansa. Boeing 747-8 Intercontinental. Miejsce 83K.

Wylot o 23. Przylot o 9 rano.

Czas w powietrzu: 10 godz. 6 min.

Wchodzę na pokład jak do siebie. Choć to dopiero moje drugie doświadczenie w klasie biznes Lufthansy, czuję się tu ekspertem. Fotele są podobne do tych na poprzednim samolocie, jednak kabina jest dłuższa o kilka rzędów, więc wydaje się mniej klaustrofobiczna. Tym razem mam miejsce przy oknie, w trzecim rzędzie górnego pokładu. To będzie moja trzecia noc z rzędu w samolocie, więc wygodnie się rozsiadam i myślę już tylko o spaniu.

Po dłużącym się kołowaniu w końcu rozpędzamy się do startu. Mam wrażenie, że rotacja trwa w nieskończoność. Taka jest przynajmniej perspektywa z garbu tego jeszcze bardziej olbrzymiego, leniwego słonia. Przecież Boeing 747-8 Intercontinental to najdłuższy pasażerski samolot świata (76,3m), może jednak rozmiar ma znaczenie?

Kto by pomyślał, że rekord jakości i długości snu z poprzedniego lotu może zostać pobity tej nocy? Tym razem śpię jak w bajce i to przez całe 7 godz.! Na godzinę przed lądowaniem zrywam się w panice, że ominęło mnie śniadanie. A tu się okazuje, że załoga dopiero serwis bezstresowo rozpoczyna (w QR byłoby już pozamiatane: ze względu na złożoność serwisu załogom QR zdarza się budzić pasażerów do śniadania na 2 i pół godz. przed lądowaniem!).

Sobota rano. Johannesburg.

Po trzeciej nocy w samolocie w końcu ląduję w Johannesburgu.

– Tylko po co ja tu przyjechałem?

– Skąd te wątpliwości? Przecież wszystko ma sens: jestem w drodze powrotnej do Kataru, w niedzielę rano idę do pracy. Opcje na teraz mam co najmniej dwie: zwiedzanie miasta, na które w ogóle nie jestem przygotowany i łapanie kolejnego nocnego lotu; albo przeczekanie kilku godzin na lotnisku i wylot wczesnym popołudniem. Mimo, że pierwsza opcja brzmi ciekawie, to istnieje ryzyko, że ze względu na wysokie obłożenie ten lot będzie niekomfortowy, a to po trzech nocach w powietrzu byłoby dla mojego ciała katorgą. Wygrywa zatem opcja komfortowa, z perspektywą przespania kolejnej nocy we własnym łóżku. Czas pozostały do odlotu zabijam na tarasie widokowym, skąd obserwuję lotniskowe operacje i przylot samolotu Qatar Airways, który wkrótce zabierze mnie do domu.

 Sobota po południu. Johannesburg.

Jestem dość zmęczony, ale całkiem wyspany (naprawdę dało się w klasie biznes Lufthansy wyspać), prysznic jednak by się przydał (takiego luksusu na Lufthansie nie mieli, i dobrze!). Próbuję sobie przypomnieć, kiedy w ogóle ostatnio brałem prysznic. W Bangkoku, w czwartek wieczorem! Jeden dzień, dwie noce, trzy długie loty temu! Ze względu na różnicę czasu wychodzi równo 46 godz.!! Postanawiam nie bić rekordu w tej kategorii, więc odświeżam się tuż przed kolejnym lotem w jednym z lotniskowych saloników.

5. Johannesburg – Doha.

Qatar Airways. Boeing 777-300ER. Miejsce 1K.

Wylot o 14. Przylot o 23.

Czas w powietrzu: 7 godz. 34 min.

Obleciałem świat, stałem się ekspertem w podróżach w garbie jumbo jeta Lufthansy, jednak to tu – na pokładzie QR – czuję się jak w domu. Czuję ulgę, że żadnej kolejnej przesiadki nie muszę już planować. Po przebyciu tylu zaułków niepewności w ostatnich kilkudziesięciu godzinach przyjemnie jest wrócić do siebie.

Sobota wieczorem. Doha.

Po 70 godz. ciągłej podróży zbliżam się do lądowania z powrotem w Doha. Tuż przed przyziemieniem w programie tv pojawia się piosenka Jesse Glynn, z której wyłapuję symboliczny w kontekście tej wycieczki wers: I’m ready for this! Warto kuć żelazo, póki gorące. Gdybym zwątpił lub zawahał się w którymś momencie tej wycieczki, lub nawet w czasie jej planowania, nie doszłaby do skutku.

Determinacja i elastyczność to podstawa sukcesu tego wyjazdu. Intuicyjnie wyczułem dobry czas i spontanicznie przeszedłem do czynów. Ledwo cztery dni temu zacząłem układać plan wycieczki, tak naprawdę na kilka godzin przed wylotem, a później go na bieżąco ulepszałem. Na każdym kroku, zwłaszcza po wylądowaniu we Frankfurcie, nie spocząłem na laurach, lecz chwytałem okazje, które się przede mną odkrywały.

Ostatnie trzy dni i trzy noce spędziłem w samolotach i na lotniskach. Poznałem kilka interesujących osób. Zwiedziłem nawet miasto, w którym nigdy nie byłem. Ot, spełniłem właśnie marzenie o podróży w garbie jumbo jeta, i to podwójnie!

Życie jest piękne!

Podróżując do przeszłości

Latało się dookoła świata (w sześć dni), skakało się także między wyspami Pacyfiku – na pokładzie legendarnego rejsu CO957. Wśród lotniczych przygód przyszła teraz kolej na pokonanie jeszcze mniej zbadanych przestworzy: Południowy Pacyfik.

Ale czy to wystarczający powód by lecieć taki kawał drogi w celu pokonania skrawka oceanu? Jak by tu nadać temu przedsięwzięciu więcej „sensu”?

Od mojej pierwszej podróży dookoła świata minęło kilka lat. Podróżowałem wtedy nad Północnym Pacyfikiem w kierunku zachodnim, co oznacza, że straciłem przez to jeden dzień (ze względu na zmianę daty). Obecny pomysł byłby doskonałą okazją, abym go odzyskał, przemieszczając się w przeciwnym kierunku.

Południowy Pacyfik jest bodaj najbardziej dziewiczym regionem dla lotnictwa. Większość lotów odbywa się między małymi wyspami oceanu, których egzystencja w dużej mierze zależy od komunikacji lotniczej. Rejsy dalekodystansowe natomiast należą do rzadkości. Opcje na przemieszczanie się między tymi kontynentami można wręcz policzyć na palcach jednej dłoni.

Co łączy Australię czy nową Zelandię z Ameryką Południową? Jest to nawet 13 godz. różnicy czasu, do których pokonania potrzebne jest 12 godz. lotu. Oto sposób na odzyskanie utraconego kiedyś dnia i podróż do przeszłości!

Do wyboru tylko kilku przewoźników, m.in. Qantas, który lata między Sydnej i Santiago w Chile. Po dotarciu do Sydnej w piątkowy wieczór daję sobie półtora dnia na „odpoczynek” i aklimatyzację różnicy czasu (jestem 7 godz. do przodu w porównaniu do Doha). Klimat i atmosfera tego miasta stwarzają doskonałe warunki do regeneracji sił… W końcu w niedzielny poranek udaję się na lotnisko i dostaję miejsce na wymarzonym rejsie z Australii do Ameryki Południowej! Startuję w południe i po ponad 12 godz. w powietrzu ląduję po drugiej stronie oceanu o 11 rano tego samego dnia, czyli w przeszłości!

Taki lot przez Południowy Pacyfik łączy bardzo odległe światy, jest swoistym dowodem na kulistość naszej planety. Czuję się jak doświadczony w żegludze po innych zakątkach świata Kolumb, któremu w końcu udaje się opłynąć Ziemię dookoła, nieznanym dotąd sposobem. W Ameryce Południowej już kiedyś byłem, lecz tym razem docieram na ten znany mi ląd mało przetartym, nowym dla mnie szlakiem.

Po dotarciu do Santiago tą okrężną drogą mam wrażenie, że to koniec świata. A przecież stąd do Europy czy na Bliski Wschód to już rzut beretem!

Żeby nie było za łatwo, wracam do Doha przez Buenos Aires, Frankfurt, Zurich, Hong Kong, Chiang Mai i Bangkok. Dopiero po powrocie z tak intensywnej podróży, czyli po dziewięciu dniach niemal ciągłego latania, dopada mnie z opóźnieniem jetlag. Zmiany czasu w podróży z Doha do Santiago przez Sydnej obrazuje stworzony na tę okazję wykres, którego dumnie tutaj prezentuję.

W pogoni za słońcem

To miał być najdłuższy lot w moim życiu. I był, prawie. Do rekordu zabrakło kilkunastu minut. Wszystko przez wiatr i pilotów, którym prawdopodobnie spieszyło się na plażę i legendarny zachód słońca. Trudno się dziwić, bo w końcu chodzi o rejs z pustynnej Dohy do wymarzonego przez załogi Los Angeles.

Mimo wszystko nie żałuję – pocieszeniem niech będzie fakt, że siedziałem bliżej dziobu niż ogona, i to z widokiem – najpierw na zachód, a później na wschód. Jak to możliwe bez zmieniania miejsca w samolocie?

Bezpośrednie połączenie między Doha a Los Angeles to nowość w siatce Qatar Airways, uruchomione na początku roku. To jedno z najdłuższych rozkładowych połączeń na świecie – prawie szesnaście godzin w powietrzu. Jest to tzw. trasa polarna, która wiedzie przez Arktykę, w okolicy bieguna. Leci się najpierw na północ, a potem na południe.

Wylot z Doha jest przed ósmą rano. W drodze na lotnisko obserwuję wschód słońca nad pustynią.

Po niecałych ośmiu godzinach lotu zbliżamy się do północno-wschodnich wybrzeży Grenlandii. Słońce właśnie zachodzi, wszystkie grzeczne misie w okolicy (przepraszam, białe niedźwiedzie) wykonują pewnie codzienną rutynę: siusiu, paciorek i spać. A my? – lecimy dalej – dla nas ten dzień się jeszcze nie kończy. Ten dzień się dopiero zaczyna! – i to nie dlatego, że coraz bliżej mamy do L.A. …

Na zachodzie Grenlandii, niecałe dwie godziny później, budzi się do życia nowy dzień, a w zasadzie dzień wczorajszy. Widzę, jak ponad lodowy horyzont wschodzi leniwie słońce – trudno się dziwić, skoro robi to po raz drugi tego samego dnia! Bezskutecznie próbuje stopić iskierki lodu na oknie samolotu. Widoki zapierają dech w piersiach.

W południe czasu lokalnego lądujemy wreszcie w LAX. Po dwu przeżytych tego dnia wschodach słońca przydałby się drugi zachód do kolekcji. Najlepiej na płaży, z palmą w tle. Staje się to najważniejszym celem na resztę dnia.

Tymczasem po dojechaniu do hotelu ledwo zdążyłem wziąć prysznic, gdy się okazało, że słońce zaczyna się rumienić i schodzić coraz niżej. Biegniemy do samochodu w nadziei, że zdążymy na jedną z kalifornijskich plaż. Zachodzące słońce ledwo łapiemy w ujęcia aparatu przy wyjeździe z hotelowego parkingu.

Kto by się spodziewał, że słońce na południu Kaliforni może zajść przed 17.30?!

Niewiele brakowało, a byłbym zmuszony całą wycieczkę z dwoma wschodami i dwoma zachodami w ciągu tego samego dnia powtórzyć…

Udało się, lecz niewiele brakowało!

CO 957 czyli Island Hopper

Wszystko wskazuje na to, że najważniejszy plan podróżniczy na 2011 został właśnie zrealizowany. Chodzi o kolejną małoracjonalną wycieczkę inspirowaną przeglądaniem mapy oraz dogłębną analizą rozkładów lotów linii lotniczych na świecie (nieoficjalnie w planie była co najmniej jedna taka wycieczka w roku).

Jak to już bywało w przeszłości, wyszło na to, że sama destynacja miała znaczenie drugorzędne. Gdy pytano mnie o to dokąd lecę, miałem problemy z udzieleniem konkretnej odpowiedzi – moja pierwsza destynacja była jednocześnie punktem wylotu do destynacji drugiej, destynacja numer dwa to punkt wylotu do destynacji numer trzy. W skrócie – ważniejsze było skąd dokąd, i którędy, i jak.

Zaczęło się od pomysłu wyjazdu na Guam. Przy jego opracowywaniu dokonałem odkrycia, które wywróciło do góry nogami to, co było do tej pory zaplanowane i całkowicie zmieniło charakter wycieczki. I tak do Guam – owszem – dotarłem, ale przez Honolulu i Wyspy Marszalla. Z prawie niezliczonymi międzylądowaniami na innych wyspach Mikronezji.

Continental 957 - Island Hopper - po starcie z lotniska w Pohnpei

Z Honolulu do Guam można się dostać codziennie lotem bezpośrednim, ale po co, skoro alternatywą jest rejs z dwiema, czterema lub nawet pięcioma przystankami i to na samym środku oceanu? Pod lupę wpadł konkretnie jeden lot: CO 957, który – jak się później okazało – nazywany jest w branży Island Hopper. I tak, po wielu trudach logistyczno-planistycznych, które spędzały mi sen z powiek przez wiele dni przed wyjazdem, wczesnym świtem pewnego czerwcowego poniedziałku wsiadłem na pokład samolotu Boeing 737-800 w barwach linii Continental i wystartowałem z lotnisku w Honolulu. Po pięciu godzinach lotu, równie pięknego poranka (ale już wtorkowego) lądowałem na Wyspach Marszalla, gdzie było pierwsze rozkładowe międzylądowanie tego międzywyspiarskiego rejsu. Po dwóch dniach spędzonych na miejscu („Skaczący między wyspami” nie lata codziennie) ponownie wsiadłem na pokład CO957 i z każdym kolejnym wykonanym skokiem – w pełni tego świadomy – „przechodziłem do historii”.

Na Guam dotarłem (zgodnie z pierwotnym planem podróży) po ponad siedmiu godzinach od wylotu z Majuro na Wyspach Marshalla, w trakcie których skakaliśmy między wyspami Pacyfiku. Z Majuro do Kwajalein, następnie do Pohnpei (stolica Sfederowanych Stanów Mikronezji), potem już tylko Chuuk (ponownie S.S.M.) i wreszcie Guam.

Drogi Czytelniku, nie będzie dla Ciebie wstydem, jeśli w tym momencie oderwiesz się na chwilę od czytania i skonsultujesz z tym, co pokazuje twój domowy globus. Dla tych, co takiegoż nie mają pod ręką, zamieszczam mapkę w dużym przybiżeniu.

Z ciekawostek – załoga Continental nie zmieniała się ani razu na tym 14-godzinnym locie – tramwaju z Honolulu do Guam (ale leciał trzeci pilot i „mechanik-oblatywacz” potrzebny na niektórych wyspach).

Continental 957 - The Island Hopper

Po takiej przeprawie brakuje odpowiednich słów. Udało się, niemożliwe stało się możliwe! (hm, brzmi patetycznie?) Zauważyłem, jak różna jest perspektywa mieszkańców tamtych obszarów, a moja i setek innych ludzi, którzy tego dokonali i dumnie opisali swoje przeżycia na blogach i forach lotniczych. Dla tych pierwszych rejs na pokładzie Continental 957 jest przecież codziennością i praktycznie jedynym sposobem na kontakt ze światem (inni przewoźnicy lotniczy tych kierunków nie obsługują).

Niestety, ze względu na ograniczenia czasowe, nie mogłem sobie pozwolić na zatrzymywanie się na wszystkich „przydrożnych” wyspach na dłużej. Na szczęście na wszystkich lotniskach, gdzie mieliśmy międzylądowanie (z wyjątkiem jednego – Kwajalein, gdzie znajduje się amerykańska baza wojskowa), możliwe było wyjście z samolotu i zrobienie kilku zdjęć. Fakt, że miałem miejsce przy oknie zrobił dużą różnicę, bo – jak łatwo się domyślić – widoki z powietrza na lśniące błękitem i lazurą atole zapierały dech w piersiach na każdym z odcinków, a szczególnie w Pohnpei i Chuuk. Wszystko pokażą zdjęcia, które opublikuję już wkrótce. Póki co zapraszam na film.

Podsumowując – 9 dni w podróży, 9 startów i lądowań, przy czym 3 z nich zaliczyłbym do najbardziej żywiołowych w moim dotychczasowym życiu (mam nadzieję, że film choć częściowo odda trud pilotów). Do tego mnóstwo życzliwych ludzi, których spotkałem i którzy ten wyjazd ułatwili i umilili. Warto było!

W 6 dni dookoła świata

Miło jest mieć postanowienia noworoczne, jeszcze milej jest je realizować. Jakiekolwiek by nie były.

Rok temu wspomniałem tu o szalonym pomyśle oblecenia świata dokoła w kilka dni. Zupełnie na poważnie. A teraz – też zupełnie na poważnie – mogę dumnie zameldować wykonanie zadania. Nie obyło się bez przeszkód, które rosły w miarę jak zbliżała się godzina wylotu. W sumie jednak wszystko poszło naprawdę gładko.

Dubaj-San Francisco

Do idei oblecenia świata w tak krótkim czasie dodałem parametry jakościowe (żeby miało to jednak troche więcej sensu 😉 Postanowiłem w jak najmniejszym stopniu korzystać z siatki Qatar Airways i przy okazji wyrobić sobie opinie o innych liniach lotniczych:

1. Emirates Airline – rozrastający się do nieprzewidzianych przez nikogo rozmiarów kolos zza miedzy (powiedzmy, że zasłużyli na te cztery gwiazdki, ale na pewno nie więcej),

2. American Airlines – typowy dla całych Stanów Zjednoczonych przykład relatywnie niskiego standardu obsługi w liniach lotniczych (trzy stewardessy w średnim wieku z rozwianymi blond-włosami żujące gumę nie zawiodły moich oczekiwań!),

3. Asiana Airlines (z Korei Płd.) – Linia Lotnicza Roku 2010 wg Skytrax (poprzeczka bardzo wysoko, pokonana z dużym zapasem).

Los Angeles - Seul

Podsumowując, w Doha wylądowałem dokładnie po 146 godzinach i 10 minutach od wylotu, w czasie których:

– minęło 7 nocy (jeśli brać Katar jako punkt odniesienia), 3 z nich były nieprzespane (w powietrzu/na lotniskach),

– odbyłem 5 lotów na pokładzie czterech linii lotniczych, z czego dwie były 5-gwiazdkowe

– lądowałem w trzech strefach klimatycznych i czasowych – zmęczenie i przeziębienie pojawiły się dopiero po powrocie do Kataru (nadal śmiem twierdzić, że jet lag to wymysł pism kobiecych i ewentualnie branży farmaceutycznej)

– Katarowi przyznano prawo do organizacji Mundialu w 2022 roku, o czym dowiedziałem się na pokładzie samolotu lecącego do kraju, który z Katarem tę rywalizację przegrał, więc wszelkie świętowanie z tego powodu mnie ominęło

– pokonałem w sumie ponad 30 tys. km a w powietrzu spędziłem … hm, wiem, a jakże!, ale nie powiem – dosyć tych statystyk!

Powoli nadchodzi czas na podsumowanie roku, nad którym zacznę pracować już niebawem. Jakie szalone postanowienia na 2011 przyjdą mi do głowy? Strach się bać!

Więcej szczegółów podróży krok po kroku i wrażenia opisane są na zdjęciach na picasie.

Seul - Doha