Wesele na Bali

Czy można odrzucić zaproszenie ślubne na Bali? Pewnie i można, ale nie warto, i to bez względu na koszt. Z tego właśnie założenia wyszedłem, gdy ku uciesze całej rodziny pana młodego potwierdzałem swój udział w tym wyjątkowym wydarzeniu. Czy ma znaczenie, że ani pana młodego, ani jego wybranki, w ogóle nie znałem?

Nie byłoby za bardzo o czym pisać, gdyby nie tło wydarzeń. Jak na filmach, tłem ceremonii zaślubin były: bezchmurny horyzont, zachodzące słońce i szum morza; ksiądz stojący tyłem do morza, młoda para przodem do księdza, za nimi elegancko ubrani goście – z wielu zakątków świata oraz przypatrujący się wszystkiemu ciekawscy goście hotelowi – leżący nad basenem w strojach kąpielowych. Tematem przewodnim była purpura, która okazała się całkiem fotogeniczna w tej scenerii.

Rozpisuję się tu o szczegółach scenografii, choć zupełnie nie o takie tło chodziło.

Najbardziej fascynujące było dla mnie to, jak się tam znalazłem i z kim miałem do czynienia.

Fot. Jaem Prueangwet

Po kolei. Rzecz działa się na Bali w Indonezji. Zaproszony zostałem jako przyjaciel rodziny przez brata pana młodego. A konkretniej – Hindusa z Malezji.

Zagadka nr 1: Jakim językiem porozumiewa się ze sobą rodzina pana młodego, na co dzień i od święta?

Odpowiedź do zagadki nr 1: Chińskim mandaryńskim.

Zagadka nr 2: Dlaczego „moja” rodzina Hindusów z Malezji nie porozumiewa się po tamilsku, czyli języku powszechnie używanym przez tę mniejszość?

Odpowiedź (banalna!): Ponieważ młode pokolenie w tej rodzinie tego języka akurat nie zna. Biegle posługuje się jedynie malajskim i angielskim. I chińskim, oczywiście! Ot, taka rodzinka. Wszelkie zarzuty o to, że idą na językową łatwiznę byłyby zatem niestosowne i ostrzegam, że będę takież odpierał własną piersią!

Wśród gości były różne nacje i grupy etniczne, w tym dwie sędziwe chińskie babcie. Wkrótce okazało się, że to one są kluczem do zagadki – jedna z nich jest babcią „z krwi i kości”, a druga – przyjacielem rodziny. Takich etnicznych kombinacji jest w tej części świata sporo, ale dopiero doświadczenie ich z pierwszej ręki uświadamia siłę takich rodzinnych więzów i co może z nich wynikać.

Zagadka nr 3: W jakim jeżyku odbywała się ceremonia zaślubin? Odpowiedź (oczywista dla osób obeznanych z azjatyckimi realiami): w rozumianym przez większość języku angielskim.

Fot. Jaem Prueangwet

Podsumowując – zachwycony jestem ich gościnnością – traktowany byłem jak członek rodziny. Nawet pan młody – mimo, że nie mieliśmy okazji się wcześniej poznać – osobiście troszczył się o dopięcie szczegółów mojej wizyty do ostatniej chwili.

Cieszy mnie i duma rozpiera, że miałem sposobność poznania tak interesującej rodziny. To też kolejny dowód na to, że wspaniale odnajduję się wśród Azjatów.

Fot. Jaem Prueangwet

7 lat w Azji

Siódmą rocznicę mojej pustynnej emigracji świętowałem właśnie w Singapurze. Myślałem, że wybór był przypadkowy, ale teraz, gdy o tym piszę, uświadamiam sobie, że ten region świata stał się po prostu bliski mojej duszy.

W zasadzie jedynym celem wizyty w Singapurze było odwiedzenie przyjaciół, z którymi pracowałem w Katarze. W ciągu tych kilku lat przewinęło się ich przez nasz dział może dziesięcioro, w większości Chińczyków. Ostatnio powoli się wykruszali, narzekając na wszechobecny w Katarze kurz, kiepską infrastrukturę, a także pogodę – zwłaszcza wysoką wilgotność (sic!). Aż w końcu, z tej katarskiej wilgotności ulotnili się wszyscy i nie pozostał nikt.

Już nawet nie pamiętam, jak zacząłem się kumplować z azjatycką mafią. Przełomowym momentem bodajże było, jak połowa tej mafii wylądowała w jednym zespole ze mną. Tak się akurat złożyło, że przy czteroosobowym biurku siedziało dwoje Singapurczyków, Malezyjka i ja. Miejsce Malezyjki po jakimś czasie zajął … kolejny Singapurczyk. Nie było dla mnie ucieczki …

Mój początkowy entuzjazm z przebywania w tak egzotycznym dla przeciętnego Polaka otoczeniu przeradzał się we frustrację, jak tylko różnice kulturowe i problemy w komunikacji brały górę. Łatwo to sobie zresztą wyobrazić… Wkrótce jednak, na szczęście, entuzjazm powracał – zwłaszcza, gdy uświadamiałem sobie, że dużo nas jednak łączy.

Nicią porozumienia była bez wątpienia przynależność do nie-hinduskiej mniejszości w biurze. Pomagało również obeznanie „moich Azjatów” z Europą – jej kulturą i stylem życia, a, nierzadko – oczarowanie nią, połączone z moją azjatycką fascynacją.

Umiłowanie jedzenia (mowa o Singapurczykach i Malezyjczykach przecież!) też wytworzyło między nami wieź.  Na bieżąco obserwowaliśmy reakcje przy smakowaniu potraw własnych krajów. Przeważała ekscytacja, choć oburzenie i zdegustowanie też się zdarzało i zdarza do dziś – wystarczy, abym wspomniał o ryżu z truskawkami i śmietaną – połączenie smaków, które niemal każdemu Azjacie wydaje się profanacją.

Opinia o ryżu na słodko to nie jedyna różnica między nami. Różne są strefy klimatyczne krajów, z których pochodzimy, a, co się z tym wiąże – odmienna percepcja pogody w Katarze. Azjatyckie uwielbienie dla klimatyzacji niemal codziennie konfrontowane było z jego brakiem.

Moje możliwości adaptowania testowane były na najróżniejsze sposoby. Nawet do zdejmowania butów u progu mieszkania zdołałem się przyzwyczaić, a po pewnym czasie wszedłem na kolejny poziom zaawansowania i przestałem nawet na to przeklinać (!). Jednak na prawdziwą próbę mojego zaawansowania zostałem wystawiony ja, pewny siebie członek azjatyckiej mafii, gdy w trakcie wspólnej wyprawy za granicę, zostałem zganiony za niezdjęcie butów tuż przy drzwiach pokoju hotelowego. Kto by się spodziewał, że azjatycki obyczaj zdejmowania butów w domu obowiązuje także w hotelu w Ameryce?! Barwna opowieść z tego niechlubnego zajścia (!) krąży w niektórych kręgach do dziś…



Moja „sieroca” przyjaźń z Azjatami do dziś owocuje. Nauczyłem się od nich wiele, oraz od siebie – dzięki samemu obcowaniu z nimi. Dzień w dzień bombardowany byłem azjatyckim spojrzeniem na świat, któremu początkowo stawiałem opór – przecież stały za mną stare, zachodnie prawdy życiowe, dodatkowo najczęściej podparte nauką. Z czasem zaczęłem to azjatyckie, „nienaukowe” spojrzenie tolerować, akceptować, pochłaniać …

Do dziś jednak nie rozumiem, dlaczego w trakcie przeziębienia nie należy pić kawy, ani jeść pieczonego mięsa! A przecież tyle czasu spędziłem na debatach na ten temat!

Czy muszę dodawać, że debaty odbywały się w niezwykle melodyjnym, „singielskim” lub „mangielskim” akcencie, który wkrótce sam przy różnych okazjach zacząłem naśladować?



Z dzisiejszej perspektywy oceniam, że była między nami doskonała symbioza, choć dla ludzi z zewnątrz mogło to wyglądać, jakbym był czarną (białą!) owcą w „żółtym stadzie”…  

Tak bardzo w tę symbiozę uwierzyłem, że w trakcie przedstawiania się obcym osobom nieraz tłumaczyłem, pół-żartem, pół-serio, że jestem pół-Polakiem, pół-Singapurczykiem i … pół-Malezyjczykiem. Że trzy połowy to niby niemożliwe? – doskonale oddawało to dziwność, ale i autentyczność sytuacji, w której się znalazłem! Gdy próbowano dopytywać o to, która połowa jest większa, szybko i dyplomatycznie rozwiewałem wątpliwości dyskutantów przypominając, że o to chodzi w połowach, że wszystkie są równe…(Co to pustynne słońce robi ludziom z mózgu!?)

Co, gdybym na początku kariery nie był zmuszony do zaprzyjaźnienia się z obcymi na pierwszy rzut oka Chińczykami? Naturalnym jest chyba, że swoi lgną do swoich i dziś obserwuję, jak większość młodych Europejczyków w moim biurze wybiera swoje towarzystwo wedle tego klucza. Ja w moich czasach takiego wyboru nie miałem i wcale tego nie żałuję! Cieszę się natomiast, że do południowoazjatyckiego stada zostałem przyjęty i do dziś, choć coraz częściej jedynie przy grupowym wspominaniu, mam w nim honorowe miejsce.

To wspaniałe uczucie mieć przyjaciół w wielu zakątkach świata. Z moją ekipą z Azji Południowo-Wschodniej łączy mnie więcej, niż dzieli, co udowodniłem właśnie w trakcie kolejnej już wizyty w Singapurze.

Fot. Jaem Prueangwet

Szczyt spontaniczności

Podróże lotnicze rzadko kojarzą się ze spontanicznością. Wielu pasażerów dniami i nocami planuje zakup biletu, wreszcie go kupuje, a po kilku tygodniach lub miesiącach w końcu wyrusza w tę długo wyczekiwaną podróż.

Gdzie leży granica spontaniczności?

Co jeśli decyzja o podróży pojawia się na 60 minut przed godziną odlotu? Czy to już jest za późno? Oczywiście – odpowiedziałby niejeden.

A gdyby na te 60 minut przed odlotem siedzieć wygodnie w domu, w piżamie, będąc oswojonym z myślą, że nadchodzące dni spędzi się bez ruszania się z miejsca?

– Bez szans. A już tym bardziej bez biletu!

Miałem ostatnio okazję przetestować opisany powyżej scenariusz w wersji ekstremalnej, tzn. łóżko, piżama, relaks, brak biletu.

T: – 60 minut

Czwartkowy (tzn. weekendowy) wieczór. Dzwoni telefon. Koleżanka z pracy oznajmia, że właśnie się odprawiła na rejs do rodzinnego Kuala Lumpur i jest 45-minutowe opóźnienie. Miała nadzieję spotkać mnie na lotnisku w drodze „do Dokądś” (był przecież weekend…), a tu niespodzianka – wheyman siedzi w domu dobrze oswojony z myślą, że przed nim kolejny weekend w Doha.

– Dlaczego nie lecisz ze mną do KL? – pyta.

– Nie wiem – odpowiedam. Zamurowało mnie, bo naprawdę nie znam odpowiedzi na to wyjątkowo trudne pytanie.

– Baw się dobrze – życzę jej na zakończenie rozmowy, ale chwilę potem pojawia się burza myśli wraz z naczelnym pytaniem: – Dlaczego mnie tam nie ma?

Przez pięć minut walczę ze sobą w myślach.

T: – 55 minut (- 1h 40 minut uwzględniając opóźnienie)

Bez żadnej gwarancji, że z powodu opóźnienia odprawa nie została jeszcze zakończona, rzucam się w wir pakowania. Znajomość rutyny bardzo pomaga. Mały plecak, klapki, szczoteczka do zębów, bluza z długim rękawem do samolotu i paszport.

T: -45 minut (-1h 30 minut)

– Przecież ja nie mam biletu!

Na szczęście do tego potrzebny jest tylko komputer z internetem. Okazuje się, że nie można kupić biletu na mój rejs. Nic dziwnego – z rozkładu wynika, że właśnie powinien trwać boarding! Wybieram rejs na następny dzień. Pospiesznie robię telefonem komórkowym zdjęcie biletu wyświetlonego na ekranie.

T: -40 minut (-1h 25 minut)

Wybiegam z domu! Jedno rondo, dwa skrzyżowania ze światłami, które szczęśliwie przejeżdżam bez zatrzymywania, na zielonym 🙂 Parkuję jak zwykle przy hotelu Rotana pod lotniskiem. Klucze do plecaka, plecak na plecy. Rutynowy spacerek na terminal odlotów.

T: – 25 minut (-1h 10 minut)

Odprawa. Mimo moich obaw, nie ma najmniejszego problemu z tym, że przybyłem na tak krótko przed rozkładowym czasem odlotu (nie byłbym pewien, czy to kwestia procedury przy opóźnionych wylotach, czy jednak mojego szczęścia).

Kontrola paszportowa, kontrola bezpieczeństwa. Wolnocłówka.

T: -15 minut (-1h)

Spokojnym krokiem dochodzę do wyjścia do samolotu nr 10. Koleżanka oczom nie wierzy. Nie wierzyła, gdy jej mówiłem, że będę próbować.

Udało się! Jedziemy razem do Malezji!!!

Siadam i próbuję ogarnąć co się wydarzyło w ciągu ostatnich 40 minut. Próbuję sobie przypomnieć, czy zamknąłem samochód pozostawiony na parkingu. Żelazka na szczęście w ostatnich dniach nie używałem – przynajmniej w tej kwestii mam pewność…

Zaglądam do plecaka – wygląda na to, że mam wszystko, co potrzebne. Z dumą stwierdzam, że nawet o malezyjskiej walucie pamiętałem. A po chwili konstatuję:

– Przecież ja nie mam dolarów do wymiany! Ale mam kartę płatniczą. Uff.

A za moment drugi zonk:

– Nie mam absolutnie nic do czytania. Ale porażka! To będzie chyba pierwsza weekendowa podróż bez czytadeł, np. Tygodnika Polityka. Jak mogłem o tym zapomnieć?!?!

Tak wyglądał początek najbardziej spontanicznego weekendu poza Doha, jaki sobie sprezentowałem. Te 45 minut opóźnienia, dzięki którym to wszystko było możliwe, traktuję jako dar od losu. Tylko ode mnie zależało, czy zdecyduję się go wykorzystać.

Od lat udowadniam, że warto być w życiu spontanicznym. Tym razem przeszedłem samego siebie. Tegoż i Wam życzę!

Sky is the limit!

Borneo – nareszcie!

To jedna z największych wysp świata. Wiele jest w niej do odkrycia, zwłaszcza dla przeciętnego Europejczyka takiego jak ja. Nad całością góruje szczyt Kinabalu – dwudniowa wspinaczka na niego z lokalnym przewodnikiem mógłaby być celem podróży samym w sobie. Do tego niezliczone parki narodowe, w tym rezerwat z orangutanami – słowem – przyroda! To wszystko cały czas przede mną. I jak to wszystko pogodzić z faktem, że właśnie stamtąd wróciłem?

Był to jeden z tych wyjazdów zaplanowanych spontanicznie acz z dużym (bo 9-miesięcznym!) wyprzedzeniem ze względu na niezwykłą promocję Air Asia. Takich okazji się nie przepuszcza!

Moją pierwszą wyprawę na Borneo trzeba było zacząć od tego, z czego chyba słynie najbardziej – plemienia łowców głów. Tak się złożyło, że był to pierwszy i ostatni punkt zwiedzania sensu stricte. Resztę pierwszego dnia pobytu wypełniło wylegiwanie się na plaży wraz z lokalną rodziną, która mnie na czas pobytu adoptowała. Wyspa Mamutik, położona kilkanaście minut łódką od brzegu Kota Kinabalu, rozczarowała mnie – wspomnienie zeszłorocznych wakacji na Perhentianach nie pozostało bez wpływu na owoż rozczarowanie. Później było zwiedzanie pod kątem kulinarnym – w Malezji jak powszechnie wiadomo – wybór straw jest dalece satysfakcjonujący.

Borneo

Drugi i zarazem ostatni dzień upłynął pod znakiem pełnego „spontanu” i … pracy … charytatywnej. Prośbie ze strony malezyjskiego brata przyrodniego o pomoc w „projekcie fotograficznym” trudno było odmówić. Wspomniał tylko, że pstryknie mi kilka zdjęć i fajrant. Moja odpowiedź była całkiem rutynowa. – Dlaczego nie?! Tymczasem wyszła z tego profesjonalna sesja zdjęciowa ze stylistą, makijażystą i nawet asystentką makijażysty! Efekty będzie można zobaczyć bodajże w czerwcowym wydaniu lokalnej borneańskiej gazety. Cóż, trzeba być w życiu we właściwym miejscu i we właściwym czasie!

I dlatego właśnie moje dwa dni w malezyjskiej części Borneo traktować należy jako prolog. Szczyt Kinabalu nie ucieknie. Ciąg dalszy nastąpi w bliżej nieokreślonej przyszłości.

Zdjęcia na Picasa.

Borneo

Malezja po raz n-ty – epilog

Po pierwsze fakty. Była dżungla, była plaża. Było super towarzystwo. Było zajebiście!

Jak wyniknie z opisu poniżej wyprawa miała charakter typowo backpackerski. Hostele, karaluchy, zimna woda pod prysznicem, itp. Celowo jednak wprowadzaliśmy opinię publiczną w błąd ciągnąc za sobą takie oto walizeczki. Codzienna praktyka wzięła górę…

Walizki profesjonalnych backpackersów :)

Na skraj dżungli dotarliśmy łódką – trzy godziny po brunatnej wodzie i już byliśmy w dziczy. Taman Negara jest najstarszym lasem tropikalnym Malezji. W ciągu trzech dni zwiedziliśmy tylko jego niewielką część włączając w program wycieczki komercyjne atrakcje turystyczne: jaskinię pełną nietoperzy i ich odchodów, spacer po moście linowym, spływ motorówką w dół i w górę rzeki (hm, spływ w górę?), wspinaczkę na wysoką górę (300 metrów!), z której rozciągał się przepiękny widok, i nocny trekking po dżungli. Prawdziwa przygoda, zwłaszcza ze względu na niezliczone komary, pijawki atakujące nasze kostki i łydki, egzotyczne pająki, skorpiony, patyczaki (w naturze a nie w słoiku!) i – ponad wszystko – motyle!

Motyle w parku Taman Negara, Malezja

Profil naszej wyprawy na tym etapie nie każdemu miastowemu by się spodobał. Później jednak – mimo naszych oczekiwań – wcale nie było lepiej. Siedmiogodzinna przejażdżka lokalnym pociągiem „ekspresowym”, przez wsie i lasy (tropikalne!) z karaluchami. Były ich miliony. Egipcjanom na pewno by się to nie podobało. A nam i owszem. Przepiękne widoki, świetna atmosfera… Po trzech dniach spędzonych w dziczy klimatyzowany pociąg z plazmą Samsunga (przynajmniej w wagonie klasy superior), śmierdzącym Warsem, w którym serwuje się nudle i lokalną herbatę (teh tarik) i z zaprzyjaźnionymi już po kilku godzinach karaluchami był szczytem luksusu na jaki mogliśmy sobie pozwolić. Warto dodać, że owa plazma zaczęła w pewnym momencie wyświetlać malajskie karaoke, co niektóre uczestniczki wyprawy poderwało nawet do śpiewania!

Pasażerom pociągu dostarczyliśmy wrażeń również wtedy, gdy Mała A – w szortach, ciasnej bluzeczce i czapce z daszkiem – stojąc na początku wagonu, na oczach wszystkich, zrobiła profesjonalną samolotową demonstrację bezpieczeństwa. Są na to dowody, więc możemy ją tym szantażować do końca życia. Podróż zamiast sześciu godzin trwała godzin osiem, i po jej zakończeniu zrozumieliśmy, dlaczego prawie wszyscy w Malezji wolą jeździć autobusami.

Do pamięci przejdzie również przejazd taksówką do Kuala Besut – nie kosztowała wiele, ale kierowca powinien dać nam dużą zniżkę za stworzenie niepowtarzalnej atmosfery. Pięć osób w jego małym autku śpiewających „stokrotkę”, „hej, sokoły”, „wsiąść do pociągu”, „dziewczyny lubią brąz”, „jedzie pociąg z daleka”, „orkiestrę” i inne bardzo polskie przeboje pod wpływem trunków przywiezionych z muzułmańskiego Kataru… Będzie o tym opowiadał latami. My też! A co!

Na wyspy Perhentian dotarliśmy motorówką. A na wyspie… upał. Prąd tylko w określonych godzinach, przepiękne leśne chatki podcieniowe, ćwierkanie ptaków, wielkie pająki, duuużo komarów, i olbrzymie iguany, gekony, albo jakieś inne jaszczury – bezceremonialnie przechadzały się pod naszym domkiem! Żółwie, rekiny i olbrzymie brzydkie ryby (te już w wodzie, a nie przed domkiem). Pełnia księżyca na plaży, zielona woda i drobniutki piasek parzący stopy. Słowem – raj na ziemi. Niektórzy postanowili zostać w tym raju dłużej, co wywołało falę zazdrości wśród wyjeżdżających. Trudno sie dziwić …

Raj na ziemi - Perhentian Islands, Malezja

Po 10-cio dniowym pobycie w Malezji pogoda w Katarze okazała się być bardzo przyjazna… Zwłaszcza przy włączonej klimatyzacji.

Dlaczego epilog? Wszystkie miejsca, które chciałem odwiedzić w Malezji Zachodniej, zostały zaliczone. Następnym razem Borneo, już definitywnie. Bilety przecież kupione. Na luty 2011…

Współautor wpisu – Lena. Dzięki!

Zdjęcia jak zwykle na Picasa – starannie wyselekcjonowane spośród setek zdjęć zrobionych komunalno-rodzinnym wysiłkiem przez wszystkich uczestników wyprawy, a zwłaszcza tych posiadających aparat 🙂

Z niecierpliwością czekamy również na alternatywną wersję wydarzeń autorstwa pewnej blondyny, która szuka odpowiedzi na pytanie o to, gdzie jej nie ma. Obyśmy się doczekali…

[aktualizacja] I w końcu doczekaliśmy się. Oto Wersja wg Blondyny w odcinkach: Kuala Lumpur i Nowa Ekipa i kolejne wpisy.

Malezja po raz n-ty

Kolejne kroki w Malezji postawiłem pod koniec marca. Zanosi się na konkretną powieść w odcinkach, bo przecież nadal marzy mi się tam wrócić.

Tym razem, poza kolejną porcją zakupów w Kuala Lumpur (shopping w KL to moja nowoodkryta druga natura!) udałem się do Melaki (w angielskiej – kolonialnej – wersji zwanej Malakką) oraz na Wyżynę Camerona. Ale Malezja to przede wszystkim jedzenie – tego w Melace bynajmniej nie brakowało – podczas zwiedzania miasta na każdym kroku kusiły stragany z najróżniejszymi przekąskami. Niech pozostanie tajemnicą to, ile razy im uległem. Czas spędzony na wyżynach będzie mi się za to zawsze kojarzył z niemalże odurzającym zapachem herbaty – zarówno na plantacji herbaty, jak i w fabryce znanego producenta Boh. Ciąg dalszy opowieści (kiedyś, inszalla) nastąpi.

Malakka, Malezja

Tym razem moją uwagę zwróciło raczej niewidoczne gołym okiem rozwarstwienie społeczne (rasowe) obecne również w innych krajach regionu (np. Singapur, Indonezja). Sytuację doskonale opisał Tiziano Terzano w książce „Powiedział mi wróżbita” – gospodarni Chińczycy (nie mylić z obywatelami Ch.R.L) z jednej strony, tuż obok nich mniejszość hinduska, z drugiej strony Malajowie (tj. w uproszczeniu Malezyjczycy-muzułmanie) uważani za leniwych, niezdolnych do prowadzenia biznesu, narzekający na dominację tych pierwszych w gospodarczej sferze. Nad wszystkim czuwa rząd reprezentujący większość coraz bardziej narzucający islamskie zasady na nie-muzułmanów. Władza broni interesów większości – niby nic w tym złego, ale bilans centralnego zarządzania własnością nie jest dodatni (biznes odbierany jest Chińczykom i przekazywany w ręce Malajów).

Malakka, Malezja

Okazuje się, że Malezja – powszechnie uważana za kraj liberalny – cenzuruje media i popkulturę. Ostatnio Beyonce odwołała swój koncert bo zastrzeżono, że powinna być ubrana po szyję. Ponadto filmy są cięte (zupełnie jak w katarskim kinie), a drażliwe dla muzułmańskiej społeczności fragmenty piosenek po prostu wyciszane. Nie wiem co prawda jak wygląda malezyjska wersja Kubusia Puchatka, lecz na własne oczy widziałem (i słyszałem), jak wyciszono fragment programu o gotowaniu na kanale Discovery, w którym sławny prezenter (Brytyjczyk, o którym powszechnie w Malezji wiadomo, że jest muzułmaninem) wspomniał o (wieprzowej) słoninie. Potrójna moralność. Najwyraźniej wedle cenzorów tylko nie-muzułmanie o wieprzowinie mogą w Malezji mówić na każdym kroku, ba!, nawet mogą ją spożywać. Przesada? Oto realia końca pierwszej dekady XXI wieku!

Mimo wszystko już nie mogę się doczekać kolejnej wizyty w tym fascynującym kraju (jakieś Borneo może w końcu!?)

Zdjęcia? Bardzo proszę.

Plantacja herbaty na Wyżynie Camerona, Malezja

Do Penang za 3$

Wycieczkę do Malezji zaplanowałem już w sierpniu (uwierzyłby ktoś?), przy okazji szalonej wyprzedaży biletów Air Asia (południowoazjatycki Ryanair, wyprzedaż też zorganizowana na wzór europejskiego giganta). Wybór destynacji był bardzo prosty i ograniczał się do tych miast, do których oferowano najtańsze bilety. Kuala Lumpur – Penang kosztowało niecałe 3$, z opłatami. Było całe mnóstwo innych miast w regionie, do których mogłem polecieć z KL za 6$ albo i 9$, ale nie spełniały tego najważniejszego kryterium wycieczki, którym było właśnie polecieć byle gdzie, najtaniej jak to tylko możliwe i przy okazji wypróbować Air Asia (o której w świecie coraz głośniej).

Penang - Perła Orientu

Po sześciu miesiącach w końcu nadszedł ten długo oczekiwany wyjazd (zdążyłem o wszystkim zapomnieć kilka razy, w końcu to tylko 3$ w jedna stronę!). Szczegółowo obmyślony plan się trochę posypał – w pewien sobotni poranek miałem za 3$ pierwszy raz w życiu lecieć na pokładzie Air Asia z Kuala do Penang. Zamiast tego, pierwszy raz do samolotu Air Asia było mi dane wsiadać w Singapurze, w pewne piątkowe popołudnie poprzedzające ów – długo wyczekiwany – sobotni poranek. Doleciałem w końcu do KL, a przyjemność ta kosztowała całe 75$. Do dziś jednak nie mogę wybaczyć koledze z działu, który tak bardzo przesadził z overbookingiem na locie do Kuala, że zabrakło dla mnie miejsca. Dobrze, że chociaż na Singapur udało się dostać! Swoją drogą, historia lubi się powtarzać – półtora roku temu leciałem do Singapuru przez Kuala Lumpur (winny był ten sam kolega oczywiście). Elastyczność w takich podróżach to podstawa.

Penang - Perła Orientu

A Air Asia? Przyjemnie na pokładzie, przyjemnie na lotnisku – dosyć sprawni są i efektywni – trzeba to przyznać, choć mogliby zrobić porządek z rozkładami (inna godzina wylotu na bilecie, inna na lotniskowych tablicach, jeszcze inna na karcie pokładowej w dwóch na trzech przypadkach to w sumie lekka przesada…). Pomijam dwugodzinne opóźnienie z powodu awarii technicznej, bo za stawianie bezpieczeństwa ponad wszystko należy moim zdaniem pilotów oklaskiwać, a nie ganić. Olej kapał z silnika (!) – oto mam kolejne doświadczenie w biografii. Pozytywne myślenie to podstawa.

Świątynia Kek Lok Si w Penang w Malezji - dekoracja na chiński nowy rok

A Penang, czyli Perła Orientu? Cudne. Nie wszystko zdążyłem zwiedzić w ciągu dwu dni, ale było warto. Wyspa położona jest kilka kilometrów od zachodniego wybrzeża Półwyspu Malajskiego. Bogata historia pełna przeplatających się kultur: malajskiej, chińskiej, indyjskiej i europejskiej jest wystarczającym powodem do jej odwiedzenia. A ponad wszystko jest to raj dla miłośników smakowitego jedzenia, z którego słynie nawet pośród Malajów… Assam laksa (ze straganu na brudnej ulicy przy plastikowych stołach i rozpadających się krzesłach) i zimne teh tarik na deser potrafią człowieka uszczęśliwić! Człowieka takiego, jak ja – coraz bardziej zauroczonego Malezją (może i zabujanego?).

Malaysia – Truly Asia!

Zdjęcia powiedzą więcej. Zapraszam.

Przez KUL do SIN

Chętnych na lot QR638 do Singapuru i Dżakarty było 19, w tym ja. Miejsce wolne ostało się tylko jedno – jumpseat – i dostała je żona kapitana (naturalnie!!). Pozostałych zaproszono na pokład QR624 lecącego przez Kuala Lumpur na Bali. Też nieźle – w końcu KL to tylko 325 km od docelowego Singapuru. Tym wspaniałym sposobem po raz trzeci w życiu lądowałem na lotnisku w KL, lecz tym razem nareszcie miałem okazję stolicę Malezji zwiedzić (do trzech razy sztuka). Jak się lata na biletach pracowniczych to trzeba być elastycznym – najważniejsze, że walizka spakowana i auto zaparkowane w miejscu gwarantującym akceptację ze strony katarskiej policji, cała reszta – w tym gdzie wylądujemy – się tak bardzo nie liczy. No, byle była to podobna strefa klimatyczna.

Bliźniacze wieże Petronasu

KL to w moim odczuciu połączenie Singapuru i Bangkoku. Zachwycałem się nowoczesnością (pociągów na przykład, lub wieżowców). Zachwycałem się lokalnym jedzeniem po bardzo przyzwoitych cenach – serwowanym na ulicznych straganach podobnie jak w Bangkoku. I bardzo sympatyczni ludzie.

Przekraczanie granicy między Malezją i Singapurem ma wymiar trochę symboliczny. Strona malezyjska – terminal odpraw brudny jak sto pięćdziesiąt, dość chaotycznie, ale bardzo sprawnie i szybko. W sumie dwie minuty (wraz z czekaniem).

Strona singapurska – terminal wypucowany, z wieżyczkami wartowniczymi jak sto pięćdziesiąt, przypominający bardziej więzienie, niż przejście graniczne. Samego czekania było minut trzydzieści. A potem przyszedł czas na prześwietlanie bagażu (już raczej nie o czas tu chodziło, lecz strach że jednak coś znajdą np. liść marihuany, w który wdepnęła podeszwa buta – za to też grozi stryczek). A z tymi gumami do żucia, to jednak bardziej stereotyp niż absolutnie przestrzegane prawo – nikt tego nie sprawdza przy wjeździe, i nawet znajomi Singapurczycy sprawę bagatelizują. Co innego zaśmiecanie ulicy – tej reguły większość jednak przestrzega, choć podobnie jak wszędzie można by znaleźć wyjątki. Ogólnie wrażenia z Singapuru też bardzo pozytywne, choć ceny (w szczególności żarcia) nie zachwycają, zwłaszcza gdy się przybywa prosto z Malezji.

Singapur - drapacze chmur i morze

Aha, jeszcze jedno – Singapurki wydają się ładniejsze od Malajek, ale podobno mają skaszaniony charakter (komercjalizacja życia w Singapurze robi swoje…)