Podróżując do przeszłości

Latało się dookoła świata (w sześć dni), skakało się także między wyspami Pacyfiku – na pokładzie legendarnego rejsu CO957. Wśród lotniczych przygód przyszła teraz kolej na pokonanie jeszcze mniej zbadanych przestworzy: Południowy Pacyfik.

Ale czy to wystarczający powód by lecieć taki kawał drogi w celu pokonania skrawka oceanu? Jak by tu nadać temu przedsięwzięciu więcej „sensu”?

Od mojej pierwszej podróży dookoła świata minęło kilka lat. Podróżowałem wtedy nad Północnym Pacyfikiem w kierunku zachodnim, co oznacza, że straciłem przez to jeden dzień (ze względu na zmianę daty). Obecny pomysł byłby doskonałą okazją, abym go odzyskał, przemieszczając się w przeciwnym kierunku.

Południowy Pacyfik jest bodaj najbardziej dziewiczym regionem dla lotnictwa. Większość lotów odbywa się między małymi wyspami oceanu, których egzystencja w dużej mierze zależy od komunikacji lotniczej. Rejsy dalekodystansowe natomiast należą do rzadkości. Opcje na przemieszczanie się między tymi kontynentami można wręcz policzyć na palcach jednej dłoni.

Co łączy Australię czy nową Zelandię z Ameryką Południową? Jest to nawet 13 godz. różnicy czasu, do których pokonania potrzebne jest 12 godz. lotu. Oto sposób na odzyskanie utraconego kiedyś dnia i podróż do przeszłości!

Do wyboru tylko kilku przewoźników, m.in. Qantas, który lata między Sydnej i Santiago w Chile. Po dotarciu do Sydnej w piątkowy wieczór daję sobie półtora dnia na „odpoczynek” i aklimatyzację różnicy czasu (jestem 7 godz. do przodu w porównaniu do Doha). Klimat i atmosfera tego miasta stwarzają doskonałe warunki do regeneracji sił… W końcu w niedzielny poranek udaję się na lotnisko i dostaję miejsce na wymarzonym rejsie z Australii do Ameryki Południowej! Startuję w południe i po ponad 12 godz. w powietrzu ląduję po drugiej stronie oceanu o 11 rano tego samego dnia, czyli w przeszłości!

Taki lot przez Południowy Pacyfik łączy bardzo odległe światy, jest swoistym dowodem na kulistość naszej planety. Czuję się jak doświadczony w żegludze po innych zakątkach świata Kolumb, któremu w końcu udaje się opłynąć Ziemię dookoła, nieznanym dotąd sposobem. W Ameryce Południowej już kiedyś byłem, lecz tym razem docieram na ten znany mi ląd mało przetartym, nowym dla mnie szlakiem.

Po dotarciu do Santiago tą okrężną drogą mam wrażenie, że to koniec świata. A przecież stąd do Europy czy na Bliski Wschód to już rzut beretem!

Żeby nie było za łatwo, wracam do Doha przez Buenos Aires, Frankfurt, Zurich, Hong Kong, Chiang Mai i Bangkok. Dopiero po powrocie z tak intensywnej podróży, czyli po dziewięciu dniach niemal ciągłego latania, dopada mnie z opóźnieniem jetlag. Zmiany czasu w podróży z Doha do Santiago przez Sydnej obrazuje stworzony na tę okazję wykres, którego dumnie tutaj prezentuję.

Na skraju mapy

Słów kilka o miejscach, które odwiedziłem w czasie mojej międzywyspiarskiej podróży na skraj mapy (w wersji europocentrycznej 🙂

Po pierwsze – Hawaje. Od dawna chodziła mi po głowie wycieczka w te okolice. Pod uwagę brałem nawet przystanek w Honolulu przy okazji zeszłorocznej podróży dookoła świata, ale bezpośredni lot przez Pacyfik na pokładzie Asiana Airlines wtedy zwyciężył. Teraz okazało się, że lepiej za dużo nie planować – moja noga stanęła na Hawajach w mało spodziewanym momencie, z przypadku. Czemu nie?!

Oahu, Hawaje

Hawaje – w porównaniu z innymi wyspami Pacyfiku – nie są chyba dla żadnego z nas „aż tak egzotyczne”. Ponadto – wbrew pozorom – bardzo  łatwo się na nie dostać, np. przez Tokio (średnio 7 lotów dziennie!), co świadczy o ich popularności wśród japońskich turystów.

W ciągu dwóch tylko dni pobytu miałem to szczęście, że z pomocą lokalnego hosta zobaczyłem te zakątki Oahu, które są mniej uczęszczane przez tłumy turystów. Na popularną wśród zagranicznych przybyszy plażę Waikiki dotarłem dopiero dnia trzeciego, niejako z konieczności, to znaczy wtedy, gdy miało już mnie na Hawajach nie być (co „zawdzięczam” biletowi typu stand-by). Obawy co do Waikiki się sprawdziły – wyobraźcie sobie brzeg Oceanu Spokojnego, beżowy piasek, szum fal, a ponadto (gratis!): tłum ludzi (niektórzy spacerujący z psami, tak! – po plaży!), niekończący się rząd pięciogwiazdkowych hoteli, muzyka rockowa z okolicznych barów i bardzo intensywny zapach … chloru z hotelowych basenów umieszczonych na plaży. Odrażające!

Trudno sobie wyobrazić gorsze miejsce do spędzenia wakacji (zwłaszcza, gdy wokół jest tyle piękniejszych plaż!). Porównanie z Kutą na Bali – mimo, że nasuwa się niejako automatycznie – byłoby moim zdaniem niewłaściwe – tam szum fal, backpackerski wyluzowany styl i tłum pijanych blondynek wzdłuż Legian całkiem ładnie się razem komponują (co kto lubi …), a wielogwiazdkowe hotele z basenami cuchnącymi chlorem (co kto lubi …) zlokalizowano rozsądnie z dala od miejsc rządzonych przez rozszalałą młodzież!

Po drugie – Mikronezja. Dwa dni spędzone w stolicy Republiki Wysp Marszalla wystarczyły, abym się tym miejscem rozczarował. Każdy turysta z odrobiną rozsądku we krwi spodziewałby się tam raju na ziemi, bo niby dlaczego miałoby być inaczej?! Porównania z Seszelami czy Maledywami byłyby moim zdaniem jak najbardziej na miejscu. Tymczasem już po drodze z lotniska do centrum Majuro, moim niebieskim oczom ukazał się krajobraz industrialny i nigdy tak naprawdę się nie skończył (nawet wokół najdroższego w okolicy hotelu-resortu!). Rudery domów, wraki samochodów, zanieczyszczenie, a wszystko to z widokiem na Ocean Spokojny na czterech stronach świata. Te przykre widoki (przekonacie się na zdjęciach) są odzwierciedleniem mentalności lokalnych mieszkańców – to, co przewodniki określają jako wyluzowany styl życia ja określiłbym dosadniej jako czyste lenistwo.

Majuro, Wyspy Marszalla

Pieniądze na rozwój tego małego kraju złożonego z 1200 wysp i 29 atoli pompowane są co roku przez rząd amerykański; nietrudno się domyślić, że nie wystarczą na zbudowanie trwałego dobrobytu. Jest to doskonały przykład na to, że warunki naturalne (w tym przypadku zwłaszcza bogactwo miejsc do nurkowania) nie są gwarancją sukcesu gospodarczego. Co z tego, że są pomysły wśród liderów, skoro brakuje ich konsekwentnej egzekucji? Podsumowując, nie bardzo wyobrażam sobie, aby przeciętny turysta, który ma do wyboru dziesiątki innych wyspiarskich rajów na świecie, wybrał się na Wyspy Marszalla. Zwłaszcza, że żeby się tam dostać trzeba się przesiadać lub międzylądować na innych (czyt. atrakcyjniejszych) wyspach – Hawajach lub Guam!

Lepsze wrażenie zrobiły na mnie Pohnpei lub Chuuk (będące częścią kraju znanego pod nazwą Sfederowane Stany Mikronezji), które widziałem tylko z perspektywy terminalu na lotnisku – już sama infrastruktura wyglądała tam bardziej zachęcająco niż na Wyspach Marszalla. Najlepiej by wynająć jakąś Cessnę i oblecieć te wszystkie wyspy dookoła (plan bardzo ambitny i jak najbardziej długoterminowy). Koniec końców – jeśli kiedyś chciałbym wrócić w te rejony, to zdecydowanie do S.S.M!

Wyspy Marszalla

Na koniec Guam – miejsce, w którym (wedle sloganu) zaczyna się każdy amerykański dzień. Jako terytorium zależne USA wyspa i jej mieszkańcy są bardzo zamerykanizowani, co widać na każdym kroku. Brak konkretnych atrakcji turystycznych (poza nurkowaniem rzecz jasna) wcale nie znaczy, że jest to miejsce odcięte od świata. Wręcz przeciwnie – Guam to lokalny hub linii Continental, a i rozkłady innych przewoźników nie sprawiają wielkiego zawodu, zwłaszcza pomiędzy Guam a Japonią i Koreą Płd. Okazuje się, że Guam to mekka japońskich turystów, których przyciągają lokalne centra handlowe. Nie od dziś wiadomo, że zachowania Japończyków czasem trudno zrozumieć: pokonują 2500 km samolotem w celu zaoszczędzenia kilku dolarów na markowych ciuchach i śpią w  pięciogwiazdkowych hotelach! Notabene wzdłuż głównej plaży na Guam reprezentowane są bodajże wszystkie najdroższe globalne sieci hotelowe. Fenomenalne!

Tyle o skakaniu między wyspami Pacyfiku. Podsumowując – warto pamiętać, że nie każda wyspa na środku oceanu okazuje się rajem na ziemi. Moje preferencje po tak intensywnym zwiedzaniu destynacji wyspiarskich się nie zmieniają – Bali nadal wygrywa pod każdym względem!

Zapraszam na zdjęcia!

CO 957 czyli Island Hopper

Wszystko wskazuje na to, że najważniejszy plan podróżniczy na 2011 został właśnie zrealizowany. Chodzi o kolejną małoracjonalną wycieczkę inspirowaną przeglądaniem mapy oraz dogłębną analizą rozkładów lotów linii lotniczych na świecie (nieoficjalnie w planie była co najmniej jedna taka wycieczka w roku).

Jak to już bywało w przeszłości, wyszło na to, że sama destynacja miała znaczenie drugorzędne. Gdy pytano mnie o to dokąd lecę, miałem problemy z udzieleniem konkretnej odpowiedzi – moja pierwsza destynacja była jednocześnie punktem wylotu do destynacji drugiej, destynacja numer dwa to punkt wylotu do destynacji numer trzy. W skrócie – ważniejsze było skąd dokąd, i którędy, i jak.

Zaczęło się od pomysłu wyjazdu na Guam. Przy jego opracowywaniu dokonałem odkrycia, które wywróciło do góry nogami to, co było do tej pory zaplanowane i całkowicie zmieniło charakter wycieczki. I tak do Guam – owszem – dotarłem, ale przez Honolulu i Wyspy Marszalla. Z prawie niezliczonymi międzylądowaniami na innych wyspach Mikronezji.

Continental 957 - Island Hopper - po starcie z lotniska w Pohnpei

Z Honolulu do Guam można się dostać codziennie lotem bezpośrednim, ale po co, skoro alternatywą jest rejs z dwiema, czterema lub nawet pięcioma przystankami i to na samym środku oceanu? Pod lupę wpadł konkretnie jeden lot: CO 957, który – jak się później okazało – nazywany jest w branży Island Hopper. I tak, po wielu trudach logistyczno-planistycznych, które spędzały mi sen z powiek przez wiele dni przed wyjazdem, wczesnym świtem pewnego czerwcowego poniedziałku wsiadłem na pokład samolotu Boeing 737-800 w barwach linii Continental i wystartowałem z lotnisku w Honolulu. Po pięciu godzinach lotu, równie pięknego poranka (ale już wtorkowego) lądowałem na Wyspach Marszalla, gdzie było pierwsze rozkładowe międzylądowanie tego międzywyspiarskiego rejsu. Po dwóch dniach spędzonych na miejscu („Skaczący między wyspami” nie lata codziennie) ponownie wsiadłem na pokład CO957 i z każdym kolejnym wykonanym skokiem – w pełni tego świadomy – „przechodziłem do historii”.

Na Guam dotarłem (zgodnie z pierwotnym planem podróży) po ponad siedmiu godzinach od wylotu z Majuro na Wyspach Marshalla, w trakcie których skakaliśmy między wyspami Pacyfiku. Z Majuro do Kwajalein, następnie do Pohnpei (stolica Sfederowanych Stanów Mikronezji), potem już tylko Chuuk (ponownie S.S.M.) i wreszcie Guam.

Drogi Czytelniku, nie będzie dla Ciebie wstydem, jeśli w tym momencie oderwiesz się na chwilę od czytania i skonsultujesz z tym, co pokazuje twój domowy globus. Dla tych, co takiegoż nie mają pod ręką, zamieszczam mapkę w dużym przybiżeniu.

Z ciekawostek – załoga Continental nie zmieniała się ani razu na tym 14-godzinnym locie – tramwaju z Honolulu do Guam (ale leciał trzeci pilot i „mechanik-oblatywacz” potrzebny na niektórych wyspach).

Continental 957 - The Island Hopper

Po takiej przeprawie brakuje odpowiednich słów. Udało się, niemożliwe stało się możliwe! (hm, brzmi patetycznie?) Zauważyłem, jak różna jest perspektywa mieszkańców tamtych obszarów, a moja i setek innych ludzi, którzy tego dokonali i dumnie opisali swoje przeżycia na blogach i forach lotniczych. Dla tych pierwszych rejs na pokładzie Continental 957 jest przecież codziennością i praktycznie jedynym sposobem na kontakt ze światem (inni przewoźnicy lotniczy tych kierunków nie obsługują).

Niestety, ze względu na ograniczenia czasowe, nie mogłem sobie pozwolić na zatrzymywanie się na wszystkich „przydrożnych” wyspach na dłużej. Na szczęście na wszystkich lotniskach, gdzie mieliśmy międzylądowanie (z wyjątkiem jednego – Kwajalein, gdzie znajduje się amerykańska baza wojskowa), możliwe było wyjście z samolotu i zrobienie kilku zdjęć. Fakt, że miałem miejsce przy oknie zrobił dużą różnicę, bo – jak łatwo się domyślić – widoki z powietrza na lśniące błękitem i lazurą atole zapierały dech w piersiach na każdym z odcinków, a szczególnie w Pohnpei i Chuuk. Wszystko pokażą zdjęcia, które opublikuję już wkrótce. Póki co zapraszam na film.

Podsumowując – 9 dni w podróży, 9 startów i lądowań, przy czym 3 z nich zaliczyłbym do najbardziej żywiołowych w moim dotychczasowym życiu (mam nadzieję, że film choć częściowo odda trud pilotów). Do tego mnóstwo życzliwych ludzi, których spotkałem i którzy ten wyjazd ułatwili i umilili. Warto było!