Buntowniczy Sylwester 2016

Czy można zamanifestować przeciw wszechobecnej komercjalizacji doświadczeń, rosnącemu wygodnictwu oraz sztampowym sposobom spędzania czasu, wyjeżdżając na sylwestra na rajską wyspę na środku oceanu?

Nie można? Przecież o to chodzi! Niech żyje rewolucja!

Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem okazję rozmawiać z agentem podróży sprzedającym pakiety wakacyjne, ale łatwo mi sobie wyobrazić jak zareagowałby na nasz pomysł:

– Po Seszelach? Autostopem??

– Właśnie tak, albo autobusem miejskim!

– !?!?!!??!!!???!!!

To właśnie broszury w biurach podróży sprzedają gotowy, eksluzywny produkt po cenach, które powodują, że jest jeszcze bardziej eksluzywny, czyli niedostępny dla większości.

Przeciw takiemu ograniczającemu podejściu też chcielibyśmy zaprostestować.

Po kilku godz. w samolocie lądujemy w raju na środku oceanu. Jesteśmy jedyną grupą, której po wyjściu z terminala nikt nie wita. Zamiast, jak reszta pasażerów naszego rejsu, wsiąść do klimatyzowanego samochodu z oczekującym na nich szoferem, wybieramy transport publiczny. Rozklekotany autobus miejski (zgodnie z oczekiwaniami wcale nie przypomina autobusu z wyobrażeń o raju) za niecałe pół dolara dowozi nas w okolicę, gdzie wynajęliśmy kwaterę. Dalej siłujemy się ze spiekotą i na piechotę, pod górkę, niemal bez tchu, osiągamy cel. Właśnie na samej taksówce z lotniska zaoszczędziliśmy 50 dol. Ale frajda!

Potem jest tylko ciekawiej. Zainspirowani świeżymi produktami na lokalnym bazarze tymczasowo wprowadzamy dietę frutariańską (włącznie z sokiem z winogron). Spacerujemy przez przełęcz na drugą stronę wyspy na polecaną przez wszystkich plażę Beau Vallon, by podziwiać zachód słońca. Po zmroku kąpiel w oceanie (jeden tak manifestował, że kąpał się nago). W drodze powrotnej przyszło nam przetestować pomysł z autostopem po Seszelach.

Jacy ludzie, taki bunt. Jaki bunt, taki autostop. Sympatyczny i skuteczny, a jakże!

Na ostatni wieczór 2016 r. też postanawiamy pójść na przekór konwenansom i spędzić go bez balowych strojów, ani uroczystej kolacji, nawet bez fajerwerków. Esencją wieczoru ma być bose, acz wyborowe, towarzystwo oraz butelka wina musującego.

Pomysł na wyjście do lokalnej knajpy na kolację spala na panewce. Spacerujemy po okolicy i szukamy choćby jednej restauracji, lecz coraz bliższa staje się perspektywa, że naszym głównym daniem sylwestrowym będą chipsy lub niesmaczne i nudne jedzenie z hotelowej kuchni.

Z zazdrością mijamy domy, w ogródkach których tubylcy świętują nadchodzący nowy rok. Każdy dom jest pięknie oświetlony, jest muzyka (z basami!) i grill, który przy tej corocznej okazji łączy wielopokoleniowe rodziny. Pełni determinacji wpadamy na niekonwencjonalny pomysł, na który bez wahania godzimy się.

Tłumacząc się naszą trudną sytuacją kulinarną wpraszamy się na rodzinne przyjęcie! Gospodyni, p. Matylda, z otwartością wprowadza nas na ganek, gdzie wystawione jest jedzenie i zachęca do kosztowania świątecznych specjałów. W kilku dużych formach i garnkach znajdują się bardziej lub mniej egzotycznie wyglądające potrawy, z których najbardziej zapamiętujemy puree w mundurkach oraz pieczone krewetki.

Jesteśmy oczarowani gościnnością tej rodziny, lecz – nie chcąc jej nadwyrężyć – postanawiamy po jakimś czasie pożegnać się, składając całej rodzinie życzenia: bonne année!

Przez długi czas nie możemy uwierzyć jak niestandardowe doświadczenie właśnie przeżyliśmy. To była prawdziwa wisienka na torcie, którą zapamiętamy na lata!

Nasz manifest sylwestrowy zaliczamy do bardziej, niż udanych – podobnie, jak łapanie stopa w drodze na lotnisko – przyjazny kierowca zatrzymał się zanim zaczęliśmy gestykulować w stronę przejeżdżających samochodów!

Udowodniliśmy sobie, że niemożliwe jest możliwe – włącznie z tanim wyjazdem do raju na środku oceanu! Mimo, że ten wyjazd był niezapomniany, do jego opłacenia nie musieliśmy używać ani srebrnej, ani złotej Mastercard. Seszele, owszem, są ekskluzywnym kierunkiem wakacyjnym, ale można tam spędzić czas w sposób alternatywny, z dobrymi wspomnieniami, za ułamek ceny pokazywanej w broszurach.

Myli się ten, kto uważa, że nasz manifest jest niekonsekwentny. Nie ma dla nas znaczenia, że na ten malowniczy archipelag dolecieliśmy na pokładzie 5-gwiazdkowych linii lotniczych, niektórzy nawet w klasie biznes. Bardziej chodzi o to, aby realizować własne cele i marzenia bez oglądania się na konwenanse. Co ludzie powiedzą było dla nas dobrym serialem komediowym, my wybieramy rzeczywistość inną od serialu.

Wydaje się, że z pozoru przyziemne doświadczenia z tego wyjazdu wykraczają poza codzienną rzeczywistość. Prostota nadaje im nowych znaczeń, których zrozumienie będziemy zgłębiać w najbliższym czasie. Rok 2017 będzie wyjątkowy, choć coraz bardziej standardowy zarazem. Gdziekolwiek.

Weekend na Phuket

Aby nastawić pobudkę w weekend na czwartą nad ranem trzeba mieć dobry powód i motywację. O w pół do siódmej (co za nieludzka godzina!) ma odlatywać bezpośredni rejs na Phuket…

Po sześciu godzinach w powietrzu z wymodlonego miejsca przy oknie podziwiam widoki na podejściu do tej tajskiej wyspy. Skrzętnie omijamy burzowe chmury, z daleka widać bujną roślinność i lazurową wodę wzdłuż plaż. Choćby dla tego widoku było warto poświecić trochę snu – kto rano wstaje temu Pan Bóg daje!

Po kontroli celnej przedzieram się przez tłum taksówkarzy-naganiaczy i wychodząc z terminalu przylotów obieram kierunek spaceru na okoliczną wioskę. Podobno można gdzieś tam wynająć skuter. Sympatyczny starszy pan prowadzący mikrowypożyczalnię (na oko w sumie 5 skuterów) bardzo się cieszy na prospekt zrobienia interesu. Odrobina negocjacji w prostej angielszczyźnie (wymagano pozostawienia paszportu pod zastaw, lecz jako alternatywę zasugerowałem 100 dol. w gotówce) i trochę po omacku ruszam skuterem do hotelu.

Wkrótce czuję wiatr we włosach i pełną wolność, ekscytację z której – mam nadzieję – zrozumieją motocykliści. Na niektórych prostych gnałem 60 km/godz.! Po niecałej godzinie jazdy jestem na miejscu w hotelu.

Jeśli chodzi o mnie to dzień jest już spełniony. Wczesna pobudka, kilka godzin w samolocie, pełna adrenaliny niezapomniana jazda skuterem.

A tu się okazuje, że dla niektórych dzień dopiero się zaczyna!

Kapitan naszego rejsu zarządza debriefing po kolacji dla całej załogi … w hotelowym basenie! Miejsce okazuje się nieprzypadkowe skoro do późnej nocy serwują w nim napoje po specjalenj cenie dla załóg. Jest przy tym okazja do wymiany doświadczeń między załogami innych linii – w tym samym basenie odbywa się debriefing załogi Virgin Australia. Brakuje jedynie załogi Etihadu, która tego wieczora zdecydowała się na wycieczkę fakultatywną na Patong.

Następnego dnia przyjemny relaks i kontynuacja debriefingu – tym razem obecność nieobowiązkowa: masaże, pływanie i opalanie. Po całym dniu nicnierobienia czeka na mnie deser, czyli pełna adrenaliny jazda powrotna skuterem! Na to czekałem najbardziej – już od poprzedniego dnia! Udaje się wyruszyć spod hotelu jednocześnie z busikiem z załogą, która kibicuje mi przez większość trasy obserwując moje dzielne zmagania z wiatrem i niezawsze prostą drogą. Skorzystałem na tym również tak, że goniąc ich nie mogłem się już zgubić – wszak kierowca busika musiał trasę na lotnisko mieć dobrze opanowaną! W końcu dojeżdżam do wioski obok lotniska i z olbrzymią satysfakcją oddaję skuter z powrotem do wypożyczalni. Triumfalnie spaceruję w stronę terminala odlotów i czuję się jakbym był panem świata –  nie dość, że zaoszczędziłem na taksówce, to jeszcze sprawiłem sobie kawał niezapomnianej przygody.

Gdy w końcu ponownie spotykam moją załogę na rejsie powrotnym do Doha niektórzy gratulują mi odwagi, a nawet zazdroszczą tej wolności i przygody z wiatrem, jaką dał mi niepozorny skuter za 200 baht za dobę.

Jest coś magicznego w takiej weekendowej ucieczce z surowego krajobrazu pustynnego do przygody po drugiej stronie oceanu. Jest coś magicznego w podróżowaniu w tempie załóg. Albo najlepiej razem z nimi!

Jak przetrwać weekend na Malediwach?

Malediwy. Czas w takim raju, upływa dość przyjemnie, choć trudno to nazwać odpoczynkiem. Jak tu porządnie odpocząć, skoro co chwilę trzeba nakładać kremy na słońce?!

Odpowiedniej ochrony przed słońcem nauczyłem się po pierwszej wizycie na Malediwach, gdy w pochmurny dzień (!) słońce spaliło mi skórę … pod pachami! Jak do tego doszło wspominałem nawet niedawno na blogu.

Po wysmarowaniu kremami niewiele zostaje czasu i energii na inne aktywności.

Nawet kąpiel w oceanie staje się udręką – woda co prawda dość ciepła (choć nie dla wszystkich!), ale na dnie rafa koralowa, która kaleczy stopy, do tego wokół pływa mnóstwo ryb, które mienią się kolorami, że aż oczopląsu można dostać. A niektóre wręcz gryzą!!

Jakoś to wszystko przetrzymuję – dość mam dopiero drugiego dnia, gdy przychodzi mi uciekać przed gigantyczną płaszczką (metr szerokości!), która płynie wprost na mnie na płyciźnie niedaleko brzegu. Ledwie kilka godzin wcześniej dowiedziałem się od nurkowego instruktora, że płaszczek należy unikać …

Przeżyłem tylko dlatego, że usłyszałem ostrzegające mnie okrzyki przyjaciół, których początkowo w ogóle nie rozumiałem:

– Jaka płaszczka? Gdzie płynie?

– Wprost na ciebie płynie! Zejdź jej z drogi!!!

– Ja nie widzę żadnej płaszczki! Skąd mam wiedzieć dokąd uciekać jak jej nie widzę?

Teraz już wiem, że z daleka, będąc głową w wodzie, płaszczkę trudno zauważyć, bo jest … płaska. Z taką wiedzą mógłbym z powodzeniem startować w Jednym z Dziesięciu!

Po tym ataku adrenaliny przyszedł czas by ruszyć w drogę powrotną do katarskiej pustyni. Co za ulga – tam przynajmniej płaszczki mi nie grożą!

Minęło kilka lat, zmieniła się perspektywa. Przy aż dwóch rejsach dziennie (tylko 4 godz. lotu) da się spędzić sympatyczny weekend na którejś z rajskich wysp, z dala od wyklętej przez większość Doha.

Stwierdzam, że taki szybki wypad dobrze człowiekowi robi – mimo wszystkich niedogodności (włącznie z koniecznością nakładania kremu na słońce i atakującymi płaszczkami-ludojadami). I z przyjemnością wrócę tam prędzej niż za kolejne siedem lat. To był spontaniczny wyjazd, który zaczął się od prostego pytania, o którym przeczytasz tutaj.

Malediwy odkryte na nowo

Czwartkowe popołudnie w pracy. A ja nadal bez pomysłu na weekend?

Koleżanka z pracy proponuje, bym do niej dołączył – wybiera się na trzy dni na Malediwy. Trzech dni nie mam, ale może sam weekend? Przekonuje mnie tym, że będzie to jej czternasta wycieczka w to samo miejsce w ciągu pięciu lat. Niemal jednocześnie inna koleżanka proponuje to samo koleżance pierwszej. Jest już nas trójka. Będzie raźniej!

W takiej sytuacji grzechem byłoby nie dać temu malowniczemu archipelagowi drugiej szansy – pamiętam, że po pierwszej wizycie nie zamierzałem tam wracać zbyt prędko. Na Malediwach nie byłem od siedmu lat, więc w sumie dotrzymałem słowa … Jak się do tego przyznałem, to znajomi kręcili głowami z niedowierzania, lecz moja lotnicza statystyka nie kłamie.

Mam gdzie spać, bo dziewczyny już wcześniej porobiły rezerwacje, więc teraz czas pomyśleć o bilecie lotniczym. I o obłożeniu rejsów: raczej bezstresowo, zwłaszcza – co najważniejsze – na powrocie w sobotę wieczorem. Jest ok. 15 pracowników „zalistowanych”. Zerkam więc z ciekawości na listę – może jeszcze jacyś inni znajomi?

Ależ oczywiście! Tego znam, i tego, i tego! I tą z tym!! Ostatecznie znam 10 osób! To solidna ekipa: Czeszka, Łotyszka, Belg, Malezyjka, i wreszcie polska mafia (w tym państwo Polakowscy).  Po wylądowaniu, poza kolegą z działu, który podróżuje z żoną i dzieckiem, wszyscy się integrują w oczekiwaniu na hotelową łódkę. Oczywiście, że czekamy na tę samą łódkę, bo wybieramy się do tego samego hotelu – Meeru!

Hotel-wyspa Meeru jest jak instytucja. Wydaje się, że byli tam wszyscy z biura oprócz mnie. Niektórzy naście razy!

Skąd takie upodobanie wśród naszych pracowników do Meeru? Dostajemy tam najlepsze stawki, nie wymaga się płatności z góry (co jest kluczowe gdy lata się bez gwarancji miejsca), nie każą słono płacić za łódkę z/na lotnisko i w miarę dostępności dostajemy wille o podwyższonym standardzie. Nic dziwnego, że niektórzy bywają tam na tyle często, że w momencie ponownego przyjazdu witani są przez personel w szczególny sposób!

– Hello! Welcome back! – skierowane do mojej towarzyszki, słyszę aż do znudzenia wysiadając z łódki, przechodząc przez recepcję oraz w restauracji! Bycie w takim towarzystwie popłaca – dostajemy wszyscy zaproszenie na ekskluzywne przyjęcie koktajlowe dla stałych gości na plaży. Kto by odmówił spędzenia zimowego wieczora w taki sposób?

W kolejnym wpisie będzie o tym, jak udało mi się taki krótki wyjazd na Malediwy przetrwać. Czytaj tutaj.

Cypr. Weekend na daczy.

Była środa, początek ramadanu. Zbliżał się weekend, a z nim perspektywa siedzenia w mieszkaniach przez większość dnia w obliczu ramadanowych restrykcji (jedzenia, picia i palenia w miejscach publicznych). Nikogo to nie ekscytowało, rzucono więc temat:

– Dokąd by tu uciec?

– Co powiecie na dwadzieścia osiem godzin w Stambule?

– Brzmi obiecująco!

– Ale to strasznie krótki pobyt, opłaca się?

– Opłaca się, do Stambułu zawsze warto, tylko, że to już było…

– A Larnaka, Cypr? W 24 godziny!

– Ależ to jeszcze mniej czasu na miejscu!

– Zgadza się, ale jeśli zrezygnujemy z biegania po muzeach i zabytkach może wyjść z tego całkiem relaksujący wyjazd.

– Właśnie! To byłby taki totalny chillout – plaża, rześki wiaterek, wino, …

I polecieli. Zgodnie z planem, czyli zero zwiedzania. Wynajęli daczę nad samą plażą, bliżej lotniska niż miasta. Przemiły właściciel odebrał ich samochodem, po drodze zahaczył o sklep na szybkie zakupy prowiantu i … wina.

Za zakupy wina obarczono odpowiedzialnością autora tekstu i Panią G., którzy jednogłośnie postanowili kupić różne rodzaje win, aby zaspokoić preferencje smakowe całej grupy. Odgórne ustalenie nakazywało trzymać się budżetu 4 euro za butelkę. Prędka analiza dostępnego towaru wykazała, że oznaczało to średni segment rynku.

– Ale nuda – pomyślał niżej podpisany magister ekonomii i natychmiast zarządził dywersyfikację: kolorów, cen, oczekiwań, a więc i ryzyka. W koszyku znalazły się więc wina zarówno za 1 euro, jak i za 7 euro. Wkrótce okazało się, że wybór był wyśmienity. A może to rezydowanie w Katarze zmienia stosunek ludzi do alkoholu i postrzeganej jakości tegoż?

W przerwie między winem serwowano owoce, w tym pysznego arbuza, którego przy okazji cała grupa nauczyła się kroić w jakiś hipsterski sposób – długie prostopadłościany z wąską podstawą-skórką. Ale ubaw!

Potem były rowery oraz lotniczy spotting – w Larnace lądują jumbojety (z rosyjskimi turystami!). Kąpieli w morzu też nie zabrakło, choć niektórym (tylko bez nazwisk!) początkowo (przez pół godziny!) brakowało odwagi, by zanurzyć się w tej „lodowatej” wodzie. Co te słońce pustyni z ludźmi robi?!?!

Przedstawicielki płci pięknej zgodnie dodają, że na uwagę zasługiwał prysznic. Ten bardziej cywilizowany, w łazience, gdzie każdy miał wyznaczone 10 minut, i drugi – niekonwencjonalny, biwakowy (gumowy pojemnik wystawiany na słońce). Tu średnio wypadało 30 sekund na osobę, ale za to nawet taka odrobina ciepłej wody po morskiej kapieli było jak picie wina za 7 euro po piciu wina za 1 euro. Niżej podpisany nie czuł potrzeby skorzystania z tego udogodnienia (prysznica, a nie wina za 7 euro!), więc poprosił o wspomnienia innych uczestników wycieczki.

– Widzisz, gdybyś skorzystał, to byłoby to ujęte już w pierwszym zdaniu o wyjeździe – usłyszał.

Obowiązek przygotowania śniadania panie G., J. i M. z wielką przyjemnością zgodziły się przesunąć na tego, który lubuje się w kuchni fusion. Tylko skąd potem to oburzenie, że biały ser w jajecznicy nie pasuje?! A kto powiedział, że nie pasuje?!?!

O szczegółach można by opowiadać dłużej, niż trwał sam wyjazd. W skrócie – były to bezcenne pod każdym względem 24 godziny spędzone w temperaturze poniżej 30 stopni, i to bez klimatyzacji! Szybki, lecz jaki konkretny relaks!

Koh Rong

Kambodża mnie zauroczyła, wszak nie bez mojego pozwolenia. Wizyta na Koh Rong tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że warto było poświęcić temu krajowi cały urlop.

Koh Rong to malownicza wyspa, której nie znajdziemy w planach wakacyjnych większości turystów przybywających do Azji Południowo-Wschodniej. Nawet odwiedzający Kambodżę rzadko do niej docierają i na plażową część wakacji wybierają skomercjalizowane Sihanoukville. Tymczasem tylko krótka przeprawa promem na Koh Rong gwarantuje ucieczkę od masowej i nastawionej na tanią rozrywkę turystyki obserwowanej w Sihanoukville właśnie.

W 2013 roku wyspa uznana została przez South East Asia’s Backpacker Magazine za destynację roku. Czy nam się to podoba, czy nie, sekret tym samym został wyjawiony i popularność wyspy będzie od tego momentu tylko rosła, z wszystkimi tego konsekwencjami. Tu porównania do tajskiej wyspy Phuket i jej niepohamowanego rozkwitu w ciągu ostatnich kilku dekad nasuwa się niemal samoistnie. A wraz z nimi obawy o to, jak Koh Rong poradzi sobie z zapewnieniem zrównoważonego rozwoju …



Koh Rong to m.in. wiele plaż (autorzy przewodników doliczyli się dwudziestu trzech!), w tym siedmiokilometrowa Long Beach, uznana za jedną z najpiękniejszych na świecie. Droga do niej z przystani promowej prowadzi przez dżunglę i obecnie nie ma przy niej żadnego hotelu czy baru. Nieprawdopodobne?! Gdy po godzinie marszu do niej dotarłem, zastałem całkowitą pustkę. Szum fal, biały piasek, lazurowa woda, kraby, komary i ja.

Samotność stała się tematem przewodnim mojego pobytu na Koh Rong. Choć samotny do końca nie byłem – drewnianą chatkę dzieliłem m.in. z gekonem, który o swojej obecności przypominał mi w środku nocy swoim nawoływaniem – długo zajęło mi zidentyfikowanie źródła tego unikalnego odgłosu – współlokator skrywał się w szczelinie pomiędzy deskami, tuż nad moją głową.



Tree House Bungalows to dość mały ośrodek na skraju najpopularniejszej plaży, nieco na „odludziu”, schowany w lesie, z bezpośrednim dostępem do własnej plaży. Tak można by to opisać w folderze dla turystów. Dla tych, którzy odwiedzili Koh Rong, wszystkie te zalety wydałyby się oczywiste …

Mój domek miał cudowną werandę z hamakiem i fotelami. Od komarów strzegły mnie co wieczór kadzidła. Energia elektryczna w ośrodku była, owszem, ale tylko między 18 a 23. Nie było to dla mnie żadnym problemem – moja podróż była w swej naturze unplugged. Udowodniłem sobie przy okazji, że potrafię żyć bez internetu (przynajmniej przez kilka dni…)

Co oznacza brak prądu w praktyce przekonałem się wracając z wieczornego spaceru – gdy wchodziłem do ośrodka ścieżkę przez las oświetlały małe latarnie. Gdy byłem już w połowie drogi do mojego domku, wszystkie światła w ośrodku nagle zgasły. Pierwszy raz od dawna zobaczyłem ciemność. Ale banał! Zrozumiałem, że wybiła właśnie dwudziesta trzecia… Trywialne z założenia trafienie do własnego łóżka, po tylko jednym piwku do kolacji, okazało się przygodą samą w sobie …

Miał być luz i odpoczynek – ten plan udał się na sto procent. Dobra książka. Długopis. Dobre towarzystwo dokoła (gekony, jaszczurki, różne owady). Czegóż chcieć więcej?

Polecam Kambodżę, wraz z wyspą Koh Rong! I polecam taki sposób podróżowania – niby poza głównym nurtem, choć czy to w ogóle dziś jeszcze możliwe? 







Nietypowo

Z testu osobowości, który sobie ostatnio zafundowałem wynikło, że nie lubię mieścić się w standardowych ramach.

[…] ten typ osobowości stanowi jedynie 3 proc. populacji, co jest dobrą wiadomością dla jego przedstawicieli, gdyż nic nie odbiera im radości tak bardzo, jak stwierdzenie, że są „pospolici”.

Niby zdawałem sobie z tego sprawę, jednak trafność tej diagnozy mnie uderzyła. I niech to będzie wstępem do relacji z kolejnej wycieczki, którą właśnie opisuję. Jak się okazuje – dość niestandardowej relacji z dość niestandardowej wycieczki, bo napiszę o tym, czego nie zrobiłem…

Zapraszam już wkrótce.



Bliskie spotkania z naturą w Salalah

Lądowanie o czwartej nad ranem, gdziekolwiek na świecie, nie musi należeć do przyjemności. W Salalah, na południowo-zachodnim krańcu Omanu, jest na to sposób.

Jak takie doświadczenie przekuć w coś pozytywnego? Wynająć samochód i prosto z lotniska udać się w okolice Taqah. Następnie w absolutnej ciszy i samotności poczekać na słońce, które wkrótce wzejdzie ponad majestatycznymi klifami. Drzemka w samochodzie nie zaszkodzi, a gdy wreszcie zbudzi nas głód żołądka, można rozkoszować się przywiezionym z domu śniadaniem.

Fot. A. Fritz-Nowojorska

Błogą drzemkę można następnie kontynuować nad basenem w jednym z okolicznych hoteli, nad brzegiem Oceanu Indyjskiego. Gdy udamy się na spacer po okolicznej plaży, zastanie nas zagadka do rozwikłania – dziesiątki, jeśli nie setki, piaskowych kopców, jeden obok drugiego, wzdłuż linii wody. Zaspane oczy zwątpią na ten niezwykły widok – czy to jawa, czy sen? Człowiekowi lata lecą, ale pewnych rzeczy z biologii zwierząt jak nie rozumiał, tak nadal nie rozumie.

Gdy wreszcie zajdzie słońce, grzechem byłoby nie usiąść na tak pięknej plaży i nie skosztować porządnie schłodzonego prosecco.

Fot. A. Fritz-Nowojorska

Na wschód od Mirbat prowadzi niezwykle malownicza droga – poprzez góry do Hadbin (albo Hadbeen) i dalej, wzdłuż błękitnych wód wybrzeża, do miejscowości Hasik. Wedle opinii w internecie, droga ta należy do najbardziej malowniczych na świecie – dwie godziny czystej przyjemności. Widoki istotnie zapierają dech w piersiach, ale doznania najbardziej potęguje fakt, że wokół praktycznie nie ma turystów. Są za to wielbłądy – na plażach i na drodze – podobnie jak turyści, przemierzają ten nadbrzeżny szlak asfaltową drogą, bo na jej skrajach są albo przepaście, albo strome klify, albo plaże. Takie leniwe, nierzadko niezdecydowane grupy wielbłądów nie ułatwiają życia kierowcom – trzeba między nimi delikatnie manewrować slalomem. W międzyczasie przystają, by zajadać się zielonymi i coraz częściej wypłowiałymi już na jesień liśćmi nielicznych drzewek i krzewów.

Droga do Hasik to prawdziwy skarb na turystycznej mapie świata. Tuż za Hasik znajdują się słynne wodospady Natif – w porze monsunu wody na skraju tego klifu nie ma prawa brakować.

Fot. A. Fritz-Nowojorska

W drodze powrotnej obiadek na trawce, która rośnie dzięki temu, że kilka tygodni wcześniej płynęła w tym miejscu rzeka (wadi). Jak to możliwe? – tu kłania się geografia … i biologia, bo w okolicy znowu te kopce na plażach, tym razem już w setkach, albo i tysiącach.

Następny w programie jest „punkt antygrawitacji”. Droga wydaje się lekko wznosić. Zatrzymujemy samochód, wrzucamy na luz i – po chwili- samochód sam zaczyna toczyć się … pod górę! Trudno w to uwierzyć, więc powtarzam próbę. Tym razem z utrudnieniem – ruszam powoli do tyłu, na wstecznym biegu, aby po chwili wrzucić z powrotem na luz.

Samochód wyhamowuje, staje, by po chwili ruszyć do przodu!

Ćwiczenie powtarzamy wielokrotnie, również po ustawieniu samochodu w przeciwnym kierunku. Jaka magiczna siła ciągnie go pod górę? Albo to cud, albo iluzja optyczna! Jakakolwiek byłaby prawda, można się przy tym nieźle bawić! Punkt ten nie jest łatwo znaleźć, zainteresowanym polecam użycie następujących współrzędnych w nawigacji: 17°2’12″N 54°36’46″E.

I wreszcie kulminacja – Salalah słynie z intensywnej zieleni. A wszystko za sprawą monsunu znad Oceanu Indyjskiego, który raz w roku nawiedza ten region. Krajobraz zmienia się wtedy zadziwiająco – kwitnie bujna roślinność, do życia powracają suche przez większą część roku wodospady, a koryta wadi wypełniają się wodą.

Droga do Wadi Darbat prowadzi przez skaliste góry, których zbocza, w miarę zbliżania, przekształcają się w oniemielającą, bujną zieleń. Po drodze mija się stada wielbłądów, beztrosko obcujących z wszechobecną zielenią. Innych zwierząt też nie brakuje, w tym podobno wyjątkowo dokuczliwych komarów, dla których ten unikalny mikroklimat jest rajem. Na szczęście pod koniec sezonu monsunowego bliskie spotkania z tymi insektami są rzadkością.

Fot. A. Fritz-Nowojorska

W drodze powrotnej do Salalah znowu zwierzęcy slalom – tym razem między krowami. Lenie, i to śmierdzące! – można trąbić im nad uchem, a i tak nie zauważą problemu zmniejszonej (do zera) przepustowości drogi. Nie mówiąc już o podjęciu współpracy w celu jego rozwiązania. Obfita trawa tłumaczy powszechność hodowli krów w tej okolicy.

Na deser – bajeczna plaża w Mughsayl. Oddalona od Salalah ok. 40 km, jest jednym z ulubionych miejsc na piknik wśród miejscowych. Nawiasem mówiąc, ogólnodostępna infrastruktura piknikowo-wypoczynkowa w Omanie jest imponująca, zwłaszcza w porównaniu z Katarem.

Plaża w Mughsayl to kilka kilometrów białego piasku, a na obu skrajach wyrastają tu klify. Dzień w dzień, noc w noc, walczą tu ze sobą żywioły – uderzające o klif fale nie poddają się tak łatwo przeszkodzie i przez szpary w skałach znajdują ujście swej energii na szczycie klifu. Nie obywa się bez złowrogiego syczenia. Śmiałkowie tacy, jak ja, rzucili wyzwanie temu wydmuchiwanemu siłą oceanu prysznicowi i wiedzą, że ice bucket challenge się przy nim nie umywa.

To dopiero nazywa się bliskie spotkanie z naturą!

I jak tu wciąż nie wracać do Omanu?

Więcej zdjęć na picasa.

P.S. Przepięknie o regionie Dhofar i okolicach Salalah opowiada niedawny dokument BBC (dostępny obecnie na pokładzie Qatar Airways)

Zanzi Resort

Na ziemi: jaszczurki, kameleony, stonogi. Ponadto karaluch-olbrzym (znaleziony martwy), pająki, mrówy i mróweczki oraz różne inne owadzie stworzenia, o których istnieniu dowiadywaliśmy się, gdy codziennie rano ich rozmiękłe ciała wyławiał z naszego basenu pan ogrodnik.

Do tego przepiękna, egzotyczna roślinność, kolorowe kwiaty, wszechobecna zieleń. Grzegorz Turnau wiedział, o czym śpiewa: Gdzie powietrza woń nektaru …

W powietrzu – prócz woni nektaru: muszki, egzotyczne ważki-olbrzymy, a wieczorami komary.

Do programu naszego pobytu na Zanzibarze niepostrzeżenie zostały przemycone takie właśnie bliskie spotkania z naturą, nie zawsze w formie konwencjonalnej. Aby kontynuować wyliczankę, wspomnieć by należało o elementach lokalnej flory, które codziennie lądowały na naszych talerzach. Warzywa z okolicznego ogrodu, a wśród nich maniok, cebula, szczypiorek, fasolka, kolendra. Świeże owoce na deser. Do picia – sok prosto z właśnie zerwanego kokosa.

Faunie też udawało się na talerz przemycić – tej z powietrza, np. muchom podczas śniadania na plaży, i tej z wody – do wyboru była cała litania owoców morza i rybek.

To ledwie przekrój tego, co jedliśmy, a dokładniej – czego doświadczaliśmy, w trakcie niezapomnianego pobytu w Zanzi Resort.

Gotował nam codziennie szef kuchni – specjalista od dań w lokalnym stylu swahili i nie tylko. À la carte i wedle zachcianek gości. Pełna elastyczność, także w wyborze miejsca posiłku – w restauracji, przy basenie czy na plaży – przy naprędce przygotowanym stole z nogami w piasku i białym obrusem – gdzie tylko sobie człowiek zażyczy. Moje zachcianki na śniadanie – swahili, na kolację – swahili. Wśród rarytasów – maniok z mleczkiem kokosowym oraz owoce morza w sosie masala.

Zanzi Resort okazał się miejscem, gdzie można … zjeść jak Makłowicz – wykwintnymi daniami tu podawanymi delektował się w jednym ze swoich programów właśnie Robert Makłowicz. Własne danie, wedle lokalnego przepisu, gotował przed kamerą na naszej śniadaniowej plaży. Tak, jak my, odwiedził również miejscową wioskę dokonując przeglądu oferty straganów z warzywami i owocami. O zapuszczeniu się dalej po okolicy, rowerami, po międzymiastowej autostradzie, w programie nie wspomniał, więc najpewniej, w przeciwieństwie do nas, tego nie doświadczył. Niech żałuje, bo i tu sprawdziła się zasada, że wycieczki rowerem poza ośrodek hotelowy zawsze przynoszą bogactwo wrażeń i wspomnienia na lata.

Swoją drogą, to już drugi raz (po Etiopii), gdy trafiliśmy na ślad polskich podróżników-celebrytów w Afryce.

Wakacje w Zanzi Resort to olbrzymia swoboda i prywatność, czystość i wyjątkowa estetyka – stylowe wille z własnym basenem oraz bezpośrednim dostępem do plaży i oceanu. Przesympatyczna obsługa, chętnie wychodząca naprzeciw oczekiwaniom gości, oraz elastyczne podejście do klienta. Można poczuć się jak w domu. A ponad wszystko niespotykane doświadczenia kulinarne.

Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek na tym blogu tak szczegółowo wspominał o jakimś hotelu lub ośrodku. Tu robię wyjątek – zarządzające Zanzi Resortem Beata i Katja (oraz reszta załogi) w pełni na taką kryptoreklamę zasłużyły.

Asante sana!


Na zakończenie, aby opowieści o bliskich spotkaniach z florą i fauną Zanzibaru stało się zadość, wspomnę o gigantycznych żółwiach. Zamiast opisywać, jak bardzo gigantycznych, wspomnę o tabliczce, zaadresowanej do turystów z prośbą, aby na nich nie siadać… Najstarszy z nich miał 127 lat! Resztę niech pokażą zdjęcia, które już teraz dostępne są na picasa.

Wycieczka do Zikreet

To ostatni moment żeby jechać na plażę, bo niedługo zacznie się lato.

Od tak absurdalnego (z pozoru) stwierdzenia rozpoczęliśmy sobotnią wycieczkę na zachodnie wybrzeże Kataru. Zrozumie ten, kto w środku lata wybrał się na plażę nad Zatoką Perską.

Pół godziny na autostradzie (nie licząc przebijania się przez miasto) wystarczyło, aby ze wschodu przemieścić się na zachód kraju. Tuż przed miasteczkiem Dukhan, w którym w latach 40-tych odkryto ropę naftową, zjeżdżamy z głównej drogi, by po chwili znaleźć się w miejscu nie z tej ziemi.

Półwysep Zikreet to jeden z naturalnych klejnotów Kataru. Słynie z wapiennych skał w intrygujących kształtach, które zostały wyrzeźbione przez wiatr.

Trudno dostępny teren oznacza, że eksploracja możliwa jest tylko samochodem terenowym. Przewaga kamieni i żwiru zamiast piaszczystych wydm skutecznie odstrasza większość Katarczyków, którzy w miejsce Zikreet wybierają raczej południe kraju, oferujące więcej adrenaliny i przygód. Tym lepiej dla Zikreet, które nawet w sobotnie popołudnie okazało się dla nas oazą spokoju.

Podziwiając te niesamowite formacje skalne można było odnieść wrażenie, że Allah zlitował się nad Katarczykami urozmaicając w ten sposób okrutnie monotonny krajobraz tego kraju.

Po wyczerpujących (zwłaszcza dla pasażerów siedzących z tyłu) 20 km żwirowych bezdroży dotarliśmy na skraj cypla. Witały nas piasek, krystalicznie czysta woda i przerywana od czasu do czasu leniwymi falami cisza. A dla zgłodniałych podwieczorek.

Jedynie postępujący w stronę naszej maty przypływ oraz chęć bezproblemowego odnalezienia drogi powrotnej przez pustynię jeszcze przed zachodem słońca zmusiły nas do opuszczenia tej namiastki raju.

 

Autorka zdjęć: Gosia