Deszcz na pustyni

 

Deszcz i burze z piorunami przechodziły nad Doha przez ostatnie 2 dni. Gdy dziś w końcu wyjrzało słońce w prezencie dostaliśmy chyba najpiękniejszą pogodę jaką można sobie wyobrazić. Błękitne niebo, ciepło, lecz nie gorąco (ok. 25 st.) i bardzo świeże powietrze. Trzeba się tym nacieszyć, bo następna dawka świeżego powietrza w tym pustynnym kraju najpewniej na jesieni.

Świeże powietrze nie było jedynym skutkiem ulewnych deszczy w Katarze. Podlane zostały kwiatki i trawa wzdłuż Corniche’a, to oczywiste, lecz nie tylko one. Podlane, albo i zalane zostały tunele na drodze ekspresowej łączącej centrum miasta z dzielnicami na zachodzie. Autoironiczne komentarze polskich czytelników porównujące do sytuacji na polskich drogach pragnę uciąć poprzez podanie faktów.

Przeciętnie w Katarze deszcz pada przez ok. 9 dni w roku. Droga, o której mówię, została oddana do użytku w ostatnim roku i znajduje się w najbogatszym kraju świata. Trafnie obrazuje to zdjęcie podtopionego luksusowego mercedesa wraz z rodziną próbującą uratować z niego elegancko zapakowane zakupy.

Sam już nie wiem co o tym  myśleć.



Na sushi i z powrotem

Długi zimowy wieczór w Doha. Farelka, wino, kobiety i pustynna melancholia.

Cwaniak nr 1 (z Trójmiasta, żeby nie było!):

– Ej, o co kaman z tą twoją kartą Diners Club? Mówiłeś, że możesz na nią wchodzić do saloników lotniskowych na całym świecie, tak?

Cwaniak nr 2 (z Wrocławia, żeby nie było!):

– Ano tak.

– A możesz też zaprosić osobę towarzyszącą?

– To zależy, ale często tak właśnie jest.

– Hm, trzeba by z tego skorzystać kiedyś.

– Czemu nie, ale te saloniki są tylko na lotniskach, i to za granicą.

– Przecież w naszym przypadku to nic prostszego!

[po chwili namysłu] Czy w tym twoim saloniku na lotnisku Narita w Tokio mają sushi? Bo od jakiegoś czasu mam ochotę na dobre sushi właśnie.

– Nie wiem, ale możemy polecieć i sprawdzić.

I polecieli. Na weekend. Na sushi w Tokio.

5168 mil w każdą stronę. 9 godzin z wiatrem i 12 godzin pod wiatr.

Samego pobytu w centrum tej japońskiej metropolii wyszło ok. 22 godziny. To wystarczająco długo, aby przejść wzdłuż i wszerz Shibuyę, zaliczyć sushi, zrelaksować się w japońskiej łaźni i saunie. Kulminacją i niejako tematem przewodnim, obok sushi, okazało się japońskie wino śliwkowe, o które zaczęliśmy rozpytywać po barach tuż po przyjeździe. Wobec braku sukcesów zrealizowaliśmy Plan B i, po zakupieniu wina w małym sklepie, udaliśmy się do słynnego Starbucksa w celu spożycia tego bezcennego trunku (i zakupionej dla niepoznaki kawy).

Dochodziła 22, oto trzech cwaniaków z Polski, po dziewięciu godzinach w samolocie z Doha i dwóch kolejnych w pociągu z lotniska do centrum Tokio, siedząc w ukryciu tyłem do reszty gości przy stoliku wzdłuż szyby, z widokiem na słynne skrzyżowanie obok stacji metra Shibuya, sączyło z gwinta japońskie wino śliwkowe.

Tego się nie zapomina.

Nazajutrz, udało nam się zwiedzić świątynię Asakusa i jej okolice. Co nas rozgrzewało do zwiedzania w ten mroźny dzień niech pozostanie słodką (oj tak, słodką!) tajemnicą.

 I tak oto, kategoria opisywanych na tym blogu bezcennych doświadczeń, za które nie zapłaci się kartą Mastercard, właśnie zyskała konkurencję w postaci karty Diners Club.

Co to ludziom potrafi do głowy przyjść!? A co dopiero takim cwaniakom?!?!?

P.S. Do saloniku na lotnisku Narita zaszliśmy w drodze powrotnej do Doha. Zdążyliśmy na 15 minut przed jego zamknięciem, więc sushi już nie było. Może i mielibyśmy więcej czasu, gdyby nie konieczność opróżnienia przed kontrolą bezpieczeństwa zapasu słoików ze słodką cieczą i zielonymi śliwkami w środku.

P.P.S. Słoik i śliwki (nasączone prądem!) udało się przewieźć do Kataru. Określenie słoik dumnie zyskuje nowe znaczenie 🙂