Największe przygody ostatniej dekady

Zebrało mi się na podsumowania – to mój osobisty sposób na pogodzenie się z utratą przywilejów pracowniczych. Przebieranie we wspomnieniach to bardzo przyjemne, lecz również czasochłonne zadanie. Jak z repertuaru przygód rozciągającego się na ponad 10 lat wybrać te najlepsze?

Zamiast ubierać je w ranking i karkołomne sortowanie, moje przygody warte wspomnień podzieliłem na dwie kategorie: epickie i adrenalina.

Epickie.

Wyjazdy, które uwielbiam wspominać krok po kroku, dokładnie tak jak zostały tu opisane, często z naciskiem na proces. Pomimo upływu lat przeżywam je równie mocno. Mógłbym na ich podstawie napisać całą książkę …

W garbie jumbo jeta

Misja Philly

Podróżując do przeszłości

Japonia – miejska gra na orientację

W pogoni za słońcem

Bliskie spotkania z naturą w Salalah

Tajwan na rowerze autostopem

Weekend w Bollywood

Przystanek: adrenalina.

Gdy przygoda wspierana hormonem mocnych wrażeń staje się epicentrum wspomnień.

O rozciąganiu czasoprzestrzeni

Co mi zrobisz jak mnie złapiesz

Uczta dla zmysłów: spotting na Maho Beach

Lądowanie i start na St. Martin

Thriller niepolityczny – o przesiadce w Rangunie

Przygoda w Etiopii + Epilog do niej

Skacząc po wyspach Pacyfiku

W 6 dni dookoła świata

Wakacje w sułtanacie

Bollywódzki dramat w moim mieszkaniu

Śledzeni przez tajemniczego mercedesa

Największe cuda w podróży

Podróże są niezwykłą czasoprzestrzenią, w której może dojść do cudów. Nie chodzi tu tylko o przypadki „cudownego” dostania miejsca z listy standby, o których pisałem niedawno. Mając dużo czasu „do zabicia”, można go wykorzystać na uważnej obserwacji otoczenia i otworzyć się na dostrzeżenie piękna tego świata i właśnie cudów, o których nigdy nie śniliśmy.

Po całej dekadzie podróżowania prezentuję niezwykłe zestawienie wpisów o cudach i magii w podróżach oraz bardziej przyziemnych przemyśleniach. Uwaga – czasem będzie poetycko… Przyjemnej podróży!

 

Nieproszony gość

 

Jak przetrwać weekend na Malediwach? 

 

Jawa czy sen

 

Wesele na bali

 

Czego nie robiłem w Kambodży?!





Buntowniczy Sylwester 2016



 

Lotniczy dzień świstaka

 

Rowerem po Melbourne

 

Czy Doha rozpieszcza?

 

Trefna opowieść

Buntowniczy Sylwester 2016

Czy można zamanifestować przeciw wszechobecnej komercjalizacji doświadczeń, rosnącemu wygodnictwu oraz sztampowym sposobom spędzania czasu, wyjeżdżając na sylwestra na rajską wyspę na środku oceanu?

Nie można? Przecież o to chodzi! Niech żyje rewolucja!

Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem okazję rozmawiać z agentem podróży sprzedającym pakiety wakacyjne, ale łatwo mi sobie wyobrazić jak zareagowałby na nasz pomysł:

– Po Seszelach? Autostopem??

– Właśnie tak, albo autobusem miejskim!

– !?!?!!??!!!???!!!

To właśnie broszury w biurach podróży sprzedają gotowy, eksluzywny produkt po cenach, które powodują, że jest jeszcze bardziej eksluzywny, czyli niedostępny dla większości.

Przeciw takiemu ograniczającemu podejściu też chcielibyśmy zaprostestować.

Po kilku godz. w samolocie lądujemy w raju na środku oceanu. Jesteśmy jedyną grupą, której po wyjściu z terminala nikt nie wita. Zamiast, jak reszta pasażerów naszego rejsu, wsiąść do klimatyzowanego samochodu z oczekującym na nich szoferem, wybieramy transport publiczny. Rozklekotany autobus miejski (zgodnie z oczekiwaniami wcale nie przypomina autobusu z wyobrażeń o raju) za niecałe pół dolara dowozi nas w okolicę, gdzie wynajęliśmy kwaterę. Dalej siłujemy się ze spiekotą i na piechotę, pod górkę, niemal bez tchu, osiągamy cel. Właśnie na samej taksówce z lotniska zaoszczędziliśmy 50 dol. Ale frajda!

Potem jest tylko ciekawiej. Zainspirowani świeżymi produktami na lokalnym bazarze tymczasowo wprowadzamy dietę frutariańską (włącznie z sokiem z winogron). Spacerujemy przez przełęcz na drugą stronę wyspy na polecaną przez wszystkich plażę Beau Vallon, by podziwiać zachód słońca. Po zmroku kąpiel w oceanie (jeden tak manifestował, że kąpał się nago). W drodze powrotnej przyszło nam przetestować pomysł z autostopem po Seszelach.

Jacy ludzie, taki bunt. Jaki bunt, taki autostop. Sympatyczny i skuteczny, a jakże!

Na ostatni wieczór 2016 r. też postanawiamy pójść na przekór konwenansom i spędzić go bez balowych strojów, ani uroczystej kolacji, nawet bez fajerwerków. Esencją wieczoru ma być bose, acz wyborowe, towarzystwo oraz butelka wina musującego.

Pomysł na wyjście do lokalnej knajpy na kolację spala na panewce. Spacerujemy po okolicy i szukamy choćby jednej restauracji, lecz coraz bliższa staje się perspektywa, że naszym głównym daniem sylwestrowym będą chipsy lub niesmaczne i nudne jedzenie z hotelowej kuchni.

Z zazdrością mijamy domy, w ogródkach których tubylcy świętują nadchodzący nowy rok. Każdy dom jest pięknie oświetlony, jest muzyka (z basami!) i grill, który przy tej corocznej okazji łączy wielopokoleniowe rodziny. Pełni determinacji wpadamy na niekonwencjonalny pomysł, na który bez wahania godzimy się.

Tłumacząc się naszą trudną sytuacją kulinarną wpraszamy się na rodzinne przyjęcie! Gospodyni, p. Matylda, z otwartością wprowadza nas na ganek, gdzie wystawione jest jedzenie i zachęca do kosztowania świątecznych specjałów. W kilku dużych formach i garnkach znajdują się bardziej lub mniej egzotycznie wyglądające potrawy, z których najbardziej zapamiętujemy puree w mundurkach oraz pieczone krewetki.

Jesteśmy oczarowani gościnnością tej rodziny, lecz – nie chcąc jej nadwyrężyć – postanawiamy po jakimś czasie pożegnać się, składając całej rodzinie życzenia: bonne année!

Przez długi czas nie możemy uwierzyć jak niestandardowe doświadczenie właśnie przeżyliśmy. To była prawdziwa wisienka na torcie, którą zapamiętamy na lata!

Nasz manifest sylwestrowy zaliczamy do bardziej, niż udanych – podobnie, jak łapanie stopa w drodze na lotnisko – przyjazny kierowca zatrzymał się zanim zaczęliśmy gestykulować w stronę przejeżdżających samochodów!

Udowodniliśmy sobie, że niemożliwe jest możliwe – włącznie z tanim wyjazdem do raju na środku oceanu! Mimo, że ten wyjazd był niezapomniany, do jego opłacenia nie musieliśmy używać ani srebrnej, ani złotej Mastercard. Seszele, owszem, są ekskluzywnym kierunkiem wakacyjnym, ale można tam spędzić czas w sposób alternatywny, z dobrymi wspomnieniami, za ułamek ceny pokazywanej w broszurach.

Myli się ten, kto uważa, że nasz manifest jest niekonsekwentny. Nie ma dla nas znaczenia, że na ten malowniczy archipelag dolecieliśmy na pokładzie 5-gwiazdkowych linii lotniczych, niektórzy nawet w klasie biznes. Bardziej chodzi o to, aby realizować własne cele i marzenia bez oglądania się na konwenanse. Co ludzie powiedzą było dla nas dobrym serialem komediowym, my wybieramy rzeczywistość inną od serialu.

Wydaje się, że z pozoru przyziemne doświadczenia z tego wyjazdu wykraczają poza codzienną rzeczywistość. Prostota nadaje im nowych znaczeń, których zrozumienie będziemy zgłębiać w najbliższym czasie. Rok 2017 będzie wyjątkowy, choć coraz bardziej standardowy zarazem. Gdziekolwiek.

Kraina zachodzącego słońca i pomarańczy

Słońce stało się tematem przewodnim wycieczki do Kaliforni. Trudno ukrywać, że jest ono nieocenionym źródłem sukcesu tego regionu. Wbrew pozorom już pierwszego dnia przekonałem się o tym, że nie tak łatwo je złapać. Drugiego dnia jednak wcale nie było lepiej – zaplanowaliśmy z Panią G. łapanie zachodu poza miastem, nad wybrzeżem w Santa Barbara.

Od samego rana niespiesznie zwiedzamy wszystkie miejscowości po drodze. Mamy cały dzień na dojechanie do celu, ale wystarczyło raz źle skręcić na autostradzie, abyśmy mieli powtórkę z rozrywki i kolejną pogoń za zachodem słońca.

– Jedź szybciej, słońce nam zachodzi!

– Znowu?! Nie wierzę, to niemożliwe!

– Tu jest parking, szybko, biegniemy na pagórek!

Zasapani pstrykamy kilka zdjęć. Raz, dwa, trzy. Słońce znika w oczach. Koniec przedstawienia, khalas!



W drodze powrotnej do samochodu mijamy toalety. Przypominam sobie, że chwilę wcześniej, w trakcie tej pogoni za słońcem, przyszło mi do głowy skorzystanie z nich, ale myśl tę intuicyjnie wtedy odrzuciłem. Strach pomyśleć, że gdybym jednak skorzystał, spóźniłbym się na drugi z kolei zachód słońca w Kaliforni! To się nazywa wyczucie czasu!



Co jeszcze z tej krótkiej wycieczki na zachodnie wybrzeże USA warto odnotować?  Pomarańcze! Najlepsze jakie w życiu jadłem, niezwykle soczyste i słodkie. Powszechnie rosną nawet w przydomowych ogródkach. Rodzina, która gościła mnie w ramach Airbnb powitała mnie świeżo wyciskanym sokiem z pomarańczy, w piecu piekło się właśnie ciasto pomarańczowe, a na pożegnanie mogłem wziąć tyle świeżo zerwanych pomarańczy ile chciałem. Grzechem byłoby nie skorzystać.

Wspominam też hotelowe śniadanie – zwłaszcza nieograniczone ilości tak egzotycznych owoców, jak jeżyny, truskawki i jagody. Jeżyn nie jadłem od ponad dekady, trudno się więc dziwić, że z ich powodu na moim talerzu nie starczyło miejsca na ulubione skądinąd ananasy. Trzeba mieć w życiu priorytety.

I wreszcie – dzięki gościnności gospodarzy z Airbnb mogłem uczestniczyć w legendarnym wieczorze Super Bowl, który gromadzi przed telewizorami cały naród (dorównuje mu chyba tylko Familiada w polskiej TV). Piwko, grill, mnóstwo bardzo kreatywnych reklam, a w przerwach między nimi mecz amerykańskiego rugby, którego zasad prawie żaden Amerykanin wokół mnie nie pojmował. Bardzo sympatyczny wieczór w miłym towarzystwie.

Ot, moje wspomnienia ze słonecznej Kaliforni.

 

Rozciągnęliśmy czasoprzestrzeń

Na Sylwestra 2015 wybraliśmy się ze znajomymi za granicę, samolotem! Dobrze jest zakończyć dobry rok w dobrym stylu, nieprawdaż?

Wyjazd miał taki logistyczny rozmach, że jego sukces zależał od szczęśliwego rozciągnięcia czasoprzestrzeni. Najwyraźniej inaczej się nie da, zresztą po co by próbować?

A więc po kolei. Mamy czwartek, 31 grudnia, imieniny obchodzą Melania i Sylwester.

W Katarze za chwilę rozpocznie się weekend …

15.00

Równo za dwie godziny odlatuje nasz samolot. Wybiegamy więc z pracy i gnamy … nie na lotnisko, bynajmniej!, lecz do domu, by się przebrać.

15.40

Dostaję wiadomość sms informującą, że boarding na mój rejs właśnie się zaczął. To dobry znak – dostałem miejsce – reszta przedsięwzięcia zależy już ode mnie. No właśnie – nadal jestem w domu, co prawda prawie gotowy do wyjścia, pomiędzy psiknięciami ekskluzywnych perfum (wszak jest Sylwester, ma być impreza, i to za granicą …). Spieszyć się nie muszę, bo reszta ekipy dopiero wychodzi z domu i ma mnie zgarnąć po drodze.

15.55

Odprawa na nasz rejs za chwilę oficjalnie się zakończy. Wciąż jestem pod domem, 15 km od lotniska, i wciąż czekam na transport.

16.02

Wesoły autobus ze współtowarzyszami podjeżdża. Humory ogólnie dopisują, choć wycieczka wisi na włosku. Już dawno powinniśmy być na lotnisku!

16.03

Lampka rezerwy paliwa! Się zapala!!! Kto by się tym przejmował? – na lotnisko dojedziemy, gorzej będzie w drodze powrotnej.

Jedziemy prawym pasem autostrady, wlekąc się za sznurem najwolniejszych pojazdów, nie więcej niż 75 km/godz – mimo, że limit wynosi 100 km/godz. Kierowcy się nie spieszy, sprawia wrażenie zakochanego we współpasażerce, z którą flirtuje całą drogę, że aż się nie da tego słuchać. Coraz mniej nadziei na to, że zdążymy, a na kolejnych rejsach może być problem z miejscami.

16.22

Nie poddajemy się. Decydujemy się zostawić auto na parkingu krótkoterminowym – tylko takie rozwiązanie daje nam cień szansy by zdążyć. Wbiegamy na terminal, każdy w swoim kierunku.

16.28

Udaje mi się wydrukować kartę pokładową w kiosku, inni mają mniej szczęścia, więc biegną do okienka. Jedna osoba musi jeszcze exit permit odebrać. Co takiego??!! To chyba jakiś żart!!!

Zostawiam ekipę z tyłu i w poczuciu obowiązku wbiegam do wolnocłówki (wszak jest Sylwester, ma być impreza …)

16.39

Spacerkiem udaję się do wyjścia B4. Reszta wycieczki wychodzi mi na spotkanie. Nikogo nie brakuje, nawet pani, która jeszcze kilka minut temu nie miała exit permitu. Cud jakiś! Z niedowierzaniem wchodzimy na pokład (jest z nami nawet butelka whisky!).

17.00

Odlatujemy o czasie. W sumie to dość nietypowe, w końcu to rejs do … No właśnie, dokąd? Czytaj dalej!

Jawa czy sen

Przebudziłem się po krótkiej drzemce na locie powrotnym do Kataru. Coś mi się chyba śniło… Zaraz mi się przypomni…

Spacerujemy jedną z przecznic wzdłuż Marszałkowskiej. Mijamy sklepy i sklepiki, restauracje i kawiarenki różnej maści. Po wielu dniach zachmurzenia w końcu wyszło słońce. Zbliża się południe, robi się wręcz duszno.

Nagle zauważam przed sobą znajomo wyglądające sylwetki. On – wysoki blondyn. Ona – brunetka w słomianym kapeluszu. Spacerują w tym samym kierunku, więc widzę tylko ich plecy, lecz po tylu latach znajomości trudno byłoby nie rozpoznać magicznej aury między nimi i tego charakterystycznego kroku. Podbiegam i łapię znienacka za ramię. Jacek i Karolina – przyjaciele z Warszawy!!!

Zaskoczenie byłoby mniejsze, gdyby wspomniana Marszałkowska nie była metaforą, której przez ostatnie kilka dni używaliśmy na określenie jednej z ulic w centrum … Hanoi.

Nie widzieliśmy się ponad rok, a tu taka niespodzianka, tak daleko od domu!

Całkiem przyjemny był to sen. Ale zaraz! Co jest jawą, a co snem? A może ja nadal śnię?

Dobrych kilka sekund zajmuje mi ustalenie faktów. Przecież to się zdarzyło naprawdę! Ale jak to?! Przecież przypadkowe spotkanie przyjaciół z Warszawy na ulicy w Hanoi graniczy z niemożliwością. Niech mnie ktoś uszczypnie, bo nadal w to nie wierzę!

Fot. Jaem Prueangwet

Nieproszony gość

Rejs powrotny po jednym z weekendów poza Doha. Udaje mi się znaleźć rząd z trzema pustymi miejscami, więc mogę się wręcz rozłożyć i zrelaksować. Bez znaczenia, że to ostatni rząd na A320, więc tuż przy toalecie i bufecie. Liczy się wygoda.

Pierwsze cztery godziny mijają komfortowo, przez większość czasu oglądam filmy siedząc przy przejściu.

Wychodzę do łazienki. Gdy wracam okazuje się, że na siedzeniu, które dotychczas zajmowałem w „moim rzędzie”, siedzi pasażerka (z Japonii). Zdarzało mi się nie raz doświadczyć podobnych sytuacji tuż po starcie, ale nigdy na 40 minut przed lądowaniem!

Chwila konsternacji. Wyprosić? Japonkę? W tym uroczym słomkowym kapeluszu? Dla tych 40 minut „osobistej wygody”?

– Na pewno spoczęła tu tylko tymczasowo, w kolejce do łazienki – myślę sobie. – A nawet jeśli nie, to miło byłoby zobaczyć, co z tej sytuacji wyniknie – ciekawość bierze górę.

Podchodzę, uśmiecham się i pokazuję, że chciałbym przecisnąć się do siedzenia przy oknie. Zaczynam czytać gazetę, ale od czasu do czasu zerkam na współpasażerkę i sprawdzam, czy ma się dobrze w mojej gościnie.

Pilot anonsuje początek zniżania. Włącza się sygnalizacja „zapiąć pasy”. Załoga zabezpiecza kabinę do lądowania.

Mój nieproszony gość z kraju kwitnącej wiśni nadal siedzi obok mnie.

Lądujemy. Szefowa pokładu uprzejmie wita pasażerów w Katarze i dziękuje za wspólną podróż. Nie tylko ona zresztą – oto mój gość, urocza Japonka w średnim wieku, zwraca się do mnie bez słowa, trzymając w ręce świeżo poskładane origami. Demonstruje jak ten przepiękny ptak z papieru porusza skrzydłami.

Pełen podziwu i wdzięczności odbieram ten niezwykły i niespodziewany prezent.

Arigato! – wykrztuszam z uśmiechem na twarzy.

Okazuje się, że Japonka nie czekała jednak w kolejce do toalety. Co było jej motywacją do zmiany miejsca tuż przed lądowaniem, na zawsze pozostanie tajemnicą.

Nigdy również nie zrozumiem dlaczego akurat ja zostałem obdarowany tak niezwykłym prezentem.

Życie czasem sprawia miłe niespodzianki i to w najmniej oczekiwanych momentach. Nauczyłem się, że aby z nich skorzystać, trzeba się na nie otworzyć. Jak? Na przykład reagować przeciwnie do dotychczasowych nawyków: mówić sobie „tak” tam, gdzie wcześniej mówiło się „nie”, skręcać w prawo zamiast w lewo, akceptować zastaną sytuację zamiast się jej opierać…

Odkąd zacząłem to stosować okazało się, że za takim zakrętem o 180 stopni kryją się bezcenne doświadczenia. To z pozoru banalne rozwiązanie wcale nie jest takie proste do zastosowania, ale twierdzę, że warto próbować – zwłaszcza w czasie podróży po świecie.

Tajwan na rowerze cz.3

Pozytywna energia w głowie i oczekiwanie na kolejne cuda towarzyszą mi kolejnego dnia rowerowej podróży po Tajwanie. To na dziś zaplanowana została przeprawa przez najwyższe partie gór środkowego Tajwanu. Dzień uznam za udany, jak dojadę do Tienhsiang – popularnej miejscowości położonej przy wąwozie Taroko. Poprzedniego dnia się to nie udało, gdyż autostop zacząłem łapać dopiero po południu. Według zaprzyjaźnionych Tajwańczyków, szanse na złapanie okazji na drugą stronę łańcucha górskiego są tylko z samego rana.

Gdy wychodzę przez drzwi mojego zakwaterowania, momentalnie mam ochotę się wycofać. Siąpi deszcz, jest bardzo wilgotno i zimno (na oko jakieś 5 stopni), a mgła ogranicza widzialność do jakichś 20 metrów. Pogoda idealna na autostop!

Robię krok wstecz do wnętrza domku. Nie wracam jednak do ciągle wygrzanego łóżka (jak w ogóle można mnie o takie zamiary podejrzewać?!). Nic nie może mnie zatrzymać! Dopinam kurtkę pod szyję, zakładam kaptur na głowę, rękawiczki na ręce i … pozwalam nieść się przygodzie.

Łapanie stopa we mgle do najłatwiejszych zadań nie należy. Zwłaszcza, gdy ma się rower w ramach bagażu. Po godzinie oczekiwania na tego jednego życzliwego kierowcę mgła się rozrzedza, wreszcie przestaje padać deszcz. Ruch jest niewielki, minęło mnie kilkadziesiąt samochodów, głównie minibusy oraz miniciężarówki. Jeden nawet się zatrzymał, ale się nie dogadaliśmy.

Czekam dalej. Po kolejnych 30 minutach zatrzymuje się minibus z kierowcą i dwiema emerytkami. Zawiozą mnie prosto do celu! Warto było wstać tak rano, zmoknąć i zmarznąć!

Droga jest kręta i coraz węższa i prowadzi coraz wyżej. Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że Tajwańczycy wykazali się sporym sprytem budując drogi jednokierunkowe na takich półkach skalnych. Po kilku minutach okazuje się, jak bardzo się myliłem.



Po godzinie zatrzymujemy się na rozciągniecie kości w bodaj najwyższym punkcie przeprawy (3275 m n.p.m).

Zagaduje mnie kierowca minibusa zaparkowanego obok nas. Ni z gruszki, ni z pietruszki zaczyna mnie przepraszać za to, że się nie zatrzymał, gdy stałem na skraju drogi. Podobną empatię w stosunku do mnie wykazują pasażerowie jego busika. Nie rozumiem, o co chodzi. Wyjaśnia, że miał komplet pasażerów, więc jedyne, co mógł zrobić, to zadzwonić do kierowcy innego busika jadącego za nim, aby mnie wypatrywał na skraju drogi i koniecznie mnie stamtąd zabrał. Szczęka mi opada. Dziękuję mu z całego serca i wnet postanawiam, że muszę to koniecznie tu opisać – to jedyny sposób, w jaki mogę się tym wielce serdecznym ludziom odwdzięczyć.

Wąwóz Taroko okazuje się bardzo malowniczy. Po zakwaterowaniu w schronisku młodzieżowym udaję na popołudniowy spacer. Niestety tłumy turystów z Chin kontynentalnych przywożone autobusami odejmują temu miejscu uroku. Narzekają na nich wszyscy, włącznie z Tajwańczykami – sęk jednak w tym, że gospodarka regionu (a także cały kraj) w coraz większym stopniu jest od chińskich turystów zależny.

Mimo dobrych chęci, znowu kładę się spać z kurami. Podobnie jak w innych odwiedzonych na Tajwanie miejscowościach, większość atrakcji zamykana jest tu o zmroku, albo i wcześniej. Dłużej otwarte pozostają tylko niektóre restauracje, na jakąkolwiek inną rozrywkę trudno liczyć poza dużymi miastami. Nie ma tego złego – wczesne wstawanie bez budzika z ambitnym planem na dany dzień jest czystą przyjemnością.

Wakacje pełną gębą!

Tajwan. Droga do Sun Moon Lake.

Rowerem po Tajwanie cz.2

Drugi dzień wyprawy z zachodu na wschód Tajwanu zaczynam boleśnie. Nadzieję na to, że będzie lepiej, daje mi nowe, wygodniejsze siodełko, które dzień wcześniej pośpiesznie zakupiłem w centrum Puli.

Nie poddaję się, choć okazji ku temu było już po drodze kilka. Jestem na wakacjach, całe pięć wspaniałych dni przede mną! Już wiem, że cała wyprawa jest opóźniona o jeden dzień. Na razie nie mam za bardzo możliwości niczego przyspieszyć, bo nocleg w Sun Moon Lake, oddalonym o tylko 30 km, jest obowiązkowy. Dzień zapowiada się spokojnie, bo od celu na dziś dzieli mnie jedyne 400 m w pionie.



Wspinam się bezpośpiesznie jadąc poboczem drogi, po której co chwilę przejeżdżają autokary wypełnione turystami. Nachylenie odpowiednie dla autokarów, więc o ostrych wzniesieniach z dnia poprzedniego mogę tylko wspominać. Jest bezstresowo, więc podziwiam krajobraz.

W połowie drogi zatrzymuję się przy straganie ze świeżymi owocami i kupuję pęk przepysznych, małych bananów, które dadzą mi energię na resztę wspinaczki. Gdy właściciel straganu dodatkowo częstuje mnie świeżo pokrojonym ananasem, nie potrafię odmówić. Mój wdzięczny uśmiech (bo tylko takim językiem mogłem się z tym przemiłym panem komunikować) sprawia kolejny cud – wkrótce do moich rąk trafia gorąca zupa z ziół („na zimowe dni”). Bezcenne.



Sun Moon Lake to jezioro położone pomiędzy górami na wysokości 800 m n.p.m., prawie jak Morskie Oko. Jest celem wielu wycieczek, ale największą popularność zawdzięcza nowożeńcom. Po przyjeździe na miejsce znajduję tani hotelik pod wymowną nazwą Love Hotel. Na okrążenie jeziora potrzebne jest kilka godzin, a ja wolę oszczędzić siły na kolejne dni. Wybieram się więc na piesze zwiedzanie okolicy. Okolica jest przepiękna, zwłaszcza widziana z gondoli kolejki linowej, która łączy brzeg jeziora z okalającymi je górami.



Kolejny dzień zaczynam równie wcześnie rano. Na początek szybki i przyjemny zjazd z powrotem do Puli, a następnie obieram kierunek na Cingjing Farm. Ma być konkretna wspinaczka, której nawet jeszcze nie zacząłem, a kolano boli mnie coraz bardziej, najpierw jedno, potem drugie. Burza w myślach – ambicja właśnie stawia czoła zdrowemu rozsądkowi.

Poddaję się.

O wracaniu do Tajpej nie ma mowy. Z rowerem i dwiema sakwami na stanie próbuję więc łapać stopa. Taką opcję awaryjną miałem w zanadrzu, ale w trakcie planowania trudno ją było traktować poważnie. Przecież to jest ledwie moje drugie autostopowanie w życiu, przy czym pierwsze samodzielne, i to z takim bagażem!

Mimo, iż sytuacja wydaje się beznadziejna, próbuję uśmiechać się w kierunku przejeżdżających samochodów. Po pięciu minutach zatrzymuje się terenowe mitsubishi. Tłumaczę sympatycznemu panu w średnim wieku moją sytuację. O dziwo, zapakowanie roweru do samochodu nie stanowi problemu, a jakby cudów było mało, to okazuje się, że zostanę dowieziony bezpośrednio do dzisiejszego celu, czyli Cingjing Farm!

Z moim wybawcą porozumiewam się przy użyciu prostego angielskiego. Po drodze zostaję poczęstowany zielonymi pomarańczami z domowego ogrodu (kilogramową porcję „na zapas” też później dostałem!). – Gahm shiah, dziękuję!

Do Cingjing (Qingjing wedle alternatywnej pisowni) dojeżdżamy po prawie dwóch godzinach. Jest chłodno, bo znajdujemy się na wysokości ponad 1700 m n.p.m.; wokół góry i kotliny, w których nieśmiale zbierają się chmury.



Miejsce to słynie z rolnictwa – panujący tutaj wyjątkowy klimat pozwala na uprawy warzyw i owoców, m.in. brzoskwini, gruszek, śliwek oraz kiwi. Dla Polaka brzmieć to może mało egzotycznie, więc przypomnę, że mowa jest o tropikalnym Tajwanie!

Cingjing słynie również z najwyżej położonego sklepu sieci 7Eleven. Fakt ten jest godny odnotowania, bo wszechobecne sklepy tej sieci to jeden ze znaków rozpoznawczych Tajwanu. Podobnie jak w Bangkoku, każdy 7Eleven jest dla turystów jak oaza, tyle, że Tajwańczycy poszli o krok dalej – w tutejszych 7Eleven są toalety, stoliki z krzesłami, przy których można zjeść ciepłą strawę, bezprzewodowy internet, a w niektórych placówkach nawet … prysznic! To się nazywa rozbudowana infrastruktura!

W Cingjing kierowca proponuje wspólny obiad, za który próbowałem zapłacić, ale bezskutecznie. Na pożegnanie robimy wspólne zdjęcie.

W związku z tym, że pogoda nie jest najlepsza, postanawiam przeskoczyć autostopem do kolejnego celu, aby nadrobić stracony dzień, ale okazuje się to niemożliwe. Po ponad godzinie mojego wymachiwania ręką zatrzymuje się młody Tajwańczyk w starym leksusie ze skórzanymi siedzeniami i psem na przednim fotelu pasażera. Próbujemy się zrozumieć, lecz bezskutecznie; młodzieniec odjeżdza. Zaczyna kropić deszcz, a ja macham dalej, przecież nic innego nie przychodzi mi do głowy.



Po kilku minutach leksus powraca i jego kierowca bez słów przekazuje mi swój telefon, przez który kobiecy głos robi za tłumacza. Gdy po wielu wyjaśnieniach słyszę w słuchawce instrukcję, aby wsiąść do samochodu z rowerem, moje myśli bardziej skupiają się na „jak to zrobić”, niż „po co to zrobić” lub „dokąd chcieliby mnie zawozić”. Jak przygoda, to przygoda!

Później dopiero okazuje się, że młodzi Tajwańczycy doradzają łapanie stopa następnego dnia z samego rana i postanawiają mi pomóc w znalezieniu taniego noclegu, którym okazuje się pokój w czyimś domu. Jednak zanim ten będzie gotowy na moje przybycie, proponują mi przeczekanie w przydrożnej restauracji należącej do znajomych kierowcy leksusa.

Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda!

Z właścicielami restauracji, do której w ciągu dwóch godzin mojego oczekiwania nie zajrzał żaden klient, rozmawiam za pomocą usługi Tłumacz Google. Okazuje się, że Google tłumaczy bez problemu na wiele języków, ale z tajwańskim chińskim nie radzi sobie prawie w ogóle.

Zamawiam posiłek mając nadzieję, że chociaż w taki sposób będę mógł ich wynagrodzić za poświęcony czas i pomoc. I po raz drugi tego dnia nie pozwolono mi zapłacić. Zastanawiam się jakich to dobrych uczynków musiałem nagromadzić, żeby z przypadku trafić na tak wspaniałych ludzi?

Wieczorem postanowiłem przejść się jeszcze po okolicy. Naiwnie liczyłem, że mimo późnej pory czeka mnie jeszcze kolejna przygoda. Nie przeliczyłem się.

Postanowiłem zajrzeć do jedynej otwartej restauracji. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że restauracja należy do rodziny kierowcy leksusa, który wcześniej, w ciągu dnia, nagle zniknął i nawet nie zdążyłem mu podziękować za okazaną mi pomoc! Czyżby przeznaczenie? Psinę, która woziła się luksusowym samochodem, też odnalazłem – tym razem dzielnie stróżowała w recepcji restauracji.



Szczególnie głodny nie jestem, więc zamawiam tylko piwo, a przyniesiono mi piwo i … dwudaniową kolację. Lokal (notabene o intrygującej nazwie – Native Chicken) okazuje się dość wytworny, co potwierdzają moje zmysły – chrupiący kurczak w panierce i pieprzopodobnymi ziarenkami, polany słodkawym sosem, trafia do mojego Topu Wszechczasów.

I w ten sposób spożyłem trzeci (TRZECI!) tego dnia posiłek, który zaoferowano mi bezpłatnie w zamian za serdeczny uśmiech i wdzięczność. Jak tylko zdaję sobie z tego sprawę, już wiem, że doświadczenia z tego dnia zapadną mi w pamięci na długo.

Lekcja na dziś? Podążać za intuicją, ufać obcym ludziom i dać się uwieść ich serdeczności. Mieć zawsze uśmiech na twarzy, pozytywną energię w głowie, a cuda będą działy się same.