To miał być najdłuższy lot w moim życiu. I był, prawie. Do rekordu zabrakło kilkunastu minut. Wszystko przez wiatr i pilotów, którym prawdopodobnie spieszyło się na plażę i legendarny zachód słońca. Trudno się dziwić, bo w końcu chodzi o rejs z pustynnej Dohy do wymarzonego przez załogi Los Angeles.
Mimo wszystko nie żałuję – pocieszeniem niech będzie fakt, że siedziałem bliżej dziobu niż ogona, i to z widokiem – najpierw na zachód, a później na wschód. Jak to możliwe bez zmieniania miejsca w samolocie?
Bezpośrednie połączenie między Doha a Los Angeles to nowość w siatce Qatar Airways, uruchomione na początku roku. To jedno z najdłuższych rozkładowych połączeń na świecie – prawie szesnaście godzin w powietrzu. Jest to tzw. trasa polarna, która wiedzie przez Arktykę, w okolicy bieguna. Leci się najpierw na północ, a potem na południe.
Wylot z Doha jest przed ósmą rano. W drodze na lotnisko obserwuję wschód słońca nad pustynią.
Po niecałych ośmiu godzinach lotu zbliżamy się do północno-wschodnich wybrzeży Grenlandii. Słońce właśnie zachodzi, wszystkie grzeczne misie w okolicy (przepraszam, białe niedźwiedzie) wykonują pewnie codzienną rutynę: siusiu, paciorek i spać. A my? – lecimy dalej – dla nas ten dzień się jeszcze nie kończy. Ten dzień się dopiero zaczyna! – i to nie dlatego, że coraz bliżej mamy do L.A. …
Na zachodzie Grenlandii, niecałe dwie godziny później, budzi się do życia nowy dzień, a w zasadzie dzień wczorajszy. Widzę, jak ponad lodowy horyzont wschodzi leniwie słońce – trudno się dziwić, skoro robi to po raz drugi tego samego dnia! Bezskutecznie próbuje stopić iskierki lodu na oknie samolotu. Widoki zapierają dech w piersiach.
W południe czasu lokalnego lądujemy wreszcie w LAX. Po dwu przeżytych tego dnia wschodach słońca przydałby się drugi zachód do kolekcji. Najlepiej na płaży, z palmą w tle. Staje się to najważniejszym celem na resztę dnia.
Tymczasem po dojechaniu do hotelu ledwo zdążyłem wziąć prysznic, gdy się okazało, że słońce zaczyna się rumienić i schodzić coraz niżej. Biegniemy do samochodu w nadziei, że zdążymy na jedną z kalifornijskich plaż. Zachodzące słońce ledwo łapiemy w ujęcia aparatu przy wyjeździe z hotelowego parkingu.
Kto by się spodziewał, że słońce na południu Kaliforni może zajść przed 17.30?!
Niewiele brakowało, a byłbym zmuszony całą wycieczkę z dwoma wschodami i dwoma zachodami w ciągu tego samego dnia powtórzyć…
Udało się, lecz niewiele brakowało!