Epilog

Projekt QRexit już za mną. Niedługo minie rok, odkąd zacząłem go realizować. Było to prawdziwe wyzwanie, ale szczęśliwie obyło się bez ofiar. Po wyprowadzce z Kataru kontynuowałem wpisy na blogu, wspominające przeszłość, może nawet do znudzenia. Mimo że nowy życiowy rozdział jest ekscytujący, takie podsumowanie bardzo długiego czasu spędzonego na Bliskim Wschodzie i w branży lotniczej było mi potrzebne, niejako w ramach „terapii uzależnień”.

Podsumowanie w stylu „chmury” (jak na lotnika przystało) – najczęściej występujące tagi na blogu od jego powstania w 2007r.

Przez ponad 10 lat pisałem tego bloga z własnej inicjatywy, by zaspokoić własne ego oraz ciekawość czytelników. Poza tym, te 140 tys. wyrazów składające się na ponad 450 wpisów było bezinteresowne, prosto z serca, umysłu i duszy. Mimo sugestii i domniemanego potencjału, nigdy nie zdecydowałem się na komercję i zarabianie na tym blogu, a przecież w ostatniej dekadzie blogowanie wyrosło na całkiem dochodową branżę.

Na zakończenie – eksperyment, bo czymże byłoby życie bez odwagi na eksperymenty?

Być może zainspirowałem Cię do życiowej zmiany, przeprowadzki w nieznane, sięgania do marzeń, dalekich podróży w szalonym stylu? Być może pod wpływem moich wpisów odkryłeś/odkryłaś swój własny styl podróżowania? A może przydały Ci się moje porady dotyczące podróży na biletach standby? W ramach eksperymentu postanowiłem dać Ci szansę odwdzięczenia się za mój wysiłek.

Kupując mi książkę na kindla wesprzesz mój umysł i duszę w dalszym rozwoju oraz odkrywaniu nowych pasji.

Lotnictwo zawsze pozostanie moją pasją, lecz otwieram się także na nowe branże. Ostatnio mój czas zabierają projekty o charakterze społecznym, jednym z nich jest kampania wspierająca osoby starsze. O kolejnych usłyszysz wkrótce.

Wesprzyj mnie w odkrywaniu nowych pasji (kliknij tu by kupić mi książkę).

Jeśli planujesz podróż i poszukujesz noclegu, możesz mnie też wesprzeć korzystając ze specjalnych linków do wyszukiwarek hoteli itp.: booking.com (kliknij tu) lub agoda.com (kliknij tu)

Przyjaciele wiedzą, że od wielu lat używam właśnie tych wyszukiwarek, bo moim zdaniem są najlepsze (z mojego doświadczenia też najtańsze!). Szczerze polecam je każdemu.

Korzystając z tych linków pozwalasz mi na zarobienie prowizji, która w przeciwnym wypadku byłaby zarobkiem korporacji. Cena dla Ciebie będzie taka sama. Skopiuj linka, zapisz w zakładkach. I tak jak ja korzystaj, ile dusza zapragnie! Tym prostym gestem pomożesz mi w realizacji kolejnych życiowych marzeń.

Dziękuję 🙂

Booking.com

Korzystaj z tego linku do agoda.com i wspieraj moje pasje

P.S. Wraz z zamknięciem rozdziału katarskiego, „zejściem na ziemię” i zmianą stylu życia, nie widzę sensu kontynuacji tego bloga. Moje potrzeby pisania znajdą ujście na innej platformie, której obecnie poszukuję. Bądźcie czujni (i cierpliwi 🙂 Ciekawe jakie słowa kluczowe będą mi towarzyszyć w nowym rozdziale życia?

Największe przygody ostatniej dekady

Zebrało mi się na podsumowania – to mój osobisty sposób na pogodzenie się z utratą przywilejów pracowniczych. Przebieranie we wspomnieniach to bardzo przyjemne, lecz również czasochłonne zadanie. Jak z repertuaru przygód rozciągającego się na ponad 10 lat wybrać te najlepsze?

Zamiast ubierać je w ranking i karkołomne sortowanie, moje przygody warte wspomnień podzieliłem na dwie kategorie: epickie i adrenalina.

Epickie.

Wyjazdy, które uwielbiam wspominać krok po kroku, dokładnie tak jak zostały tu opisane, często z naciskiem na proces. Pomimo upływu lat przeżywam je równie mocno. Mógłbym na ich podstawie napisać całą książkę …

W garbie jumbo jeta

Misja Philly

Podróżując do przeszłości

Japonia – miejska gra na orientację

W pogoni za słońcem

Bliskie spotkania z naturą w Salalah

Tajwan na rowerze autostopem

Weekend w Bollywood

Przystanek: adrenalina.

Gdy przygoda wspierana hormonem mocnych wrażeń staje się epicentrum wspomnień.

O rozciąganiu czasoprzestrzeni

Co mi zrobisz jak mnie złapiesz

Uczta dla zmysłów: spotting na Maho Beach

Lądowanie i start na St. Martin

Thriller niepolityczny – o przesiadce w Rangunie

Przygoda w Etiopii + Epilog do niej

Skacząc po wyspach Pacyfiku

W 6 dni dookoła świata

Wakacje w sułtanacie

Bollywódzki dramat w moim mieszkaniu

Śledzeni przez tajemniczego mercedesa

Magia podsumowań

Po prawie jedenastu latach od rozpoczęcia tego bloga przychodzi czas na podsumowania. Regularnie starałem się tu uchwycić najważniejsze wydarzenia i przemyślenia. Z roku na rok zmieniała się moja perspektywa, jednak niezmiennie towarzyszyła mi pasja do statystyk. Najlepszym podsumowaniem będzie przywołanie … podsumowań sprzed lat. Summa summarum, jak statystycznie podsumować podsumowania?

Zauważyłem, że długość takich wpisów na przestrzeni lat miała interesujący trend. Pierwsze wpisy miały konkretną treść, 300-400 słów, trend rosnący z roku na rok, jednak potem przyszło nagłe załamanie, gdy z okazji trzeciej rocznicy przybycia na pustynię zdobyłem się na jedyne 11 słów podsumowania. Brakowało słów, początkową ekscytację zastępowała rutyna. W kolejnych latach znów tworzyłem konkretnie długie podsumowania (nawet dłuższe niż początkowo), po czym znowu przychodziło załamanie trendu z coraz krótszymi wpisami. Jednak w ostatnim, na zakończenie 2017 r., przeszedłem samego siebie (tego można było się spodziewać) – na podsumowanie ostatniego roku wykrzesałem prawie dwa razy więcej słów niż poprzedni rekord.

Oto podsumowania sprzed lat prezentujące całkiem wyrazisty cykl życia.

To już rok

Bezcennie w 2009

Mijają 3 lata

5 lat w Katarze

7 lat w Azji

9 lat w Katarze

10 lat w Katarze

2017 przechodzi do historii

Największe cuda w podróży

Podróże są niezwykłą czasoprzestrzenią, w której może dojść do cudów. Nie chodzi tu tylko o przypadki „cudownego” dostania miejsca z listy standby, o których pisałem niedawno. Mając dużo czasu „do zabicia”, można go wykorzystać na uważnej obserwacji otoczenia i otworzyć się na dostrzeżenie piękna tego świata i właśnie cudów, o których nigdy nie śniliśmy.

Po całej dekadzie podróżowania prezentuję niezwykłe zestawienie wpisów o cudach i magii w podróżach oraz bardziej przyziemnych przemyśleniach. Uwaga – czasem będzie poetycko… Przyjemnej podróży!

 

Nieproszony gość

 

Jak przetrwać weekend na Malediwach? 

 

Jawa czy sen

 

Wesele na bali

 

Czego nie robiłem w Kambodży?!





Buntowniczy Sylwester 2016



 

Lotniczy dzień świstaka

 

Rowerem po Melbourne

 

Czy Doha rozpieszcza?

 

Trefna opowieść

Statystyka po 10 latach podróży

Gdy aplikowałem o pracę w Qatar Airways nawet mi się nie marzyło, że będą temu towarzyszyć takie przywileje. Ponad 10 lat temu, zanim jeszcze aktywowano mi przywilej biletów pracowniczych, dziwiłem się koleżance z Filipin, która latała „co miesiąc (na weekend) do rodziców do Manili (bagatela ponad 9h lotu) żeby przywieźć sobie żarcie, w tym głównie zupki … chińskie w proszku.”

Uśmiecham się do siebie widząc ten komentarz sprzed lat: „bagatela 9h lotu” … Przecież dziś sam mam na koncie wiele wyjazdów weekendowych, w jeszcze dalsze kierunki i w ogóle mnie to nie szokuje. Jak czas zmienia człowieka! Wtedy pisałem o podróżach na standby jako czymś nieznanym, wspomagając się opowieściami bardziej doświadczonych kolegów. Co tu owijać w bawełnę – dziś sam mam największe (statystycznie) doświadczenie wśród osób, które znam! Nawet czuję się tym zmęczony, lecz zamiast narzekać, przejdę od razu do statystycznego podsumowania dekady pełnej podróży.

Proszę czytać uważnie – na końcu będzie quiz 😉 (wciąż jestem zainspirowany pomysłem mojego zespołu, który na moją 9. rocznicę w ramach cotygodniowego „quizu z wiedzy o branży lotniczej” przepytał mnie z moich własnych statystyk podróżniczych!) 

Zacznijmy od tego, że w głowie mi się kręci, jak patrzę na te statystyki oraz moją kolekcję kart pokładowych.

Na koniec 2017 mam na koncie 811 startów i lądowań* (plus jeden przerwany start!). Pokonałem dystans 3 mln km (odpowiadający ośmiu podróżom na Księżyc lub 76 okrążeń Ziemi). Sumuje się to do ponad 5 miesięcy w powietrzu. Czy mam szansę konkurować z astronautami?

Wraz z nabywanym doświadczeniem przyspieszałem tempo – w ostatnich latach podróżowałem coraz częściej i coraz dalej. Najwięcej lotów odbyłem w 2016 r. (aż 104!), lecz najdłuższy dystans pokonałem w 2017, pomimo mniejszej liczby lotów (nieważne ile – ważne dokąd: np. 8x Australia między styczniem i sierpniem).

Latanie może być jak dla niektórych wódeczka: pierwsza setka na rozgrzewkę, a potem to już „się leci” – już przed laty postawiłem taką tezę i teraz mam na nią kolejny dowód. Na pytanie o ilość lotów na koncie często nie byłem w stanie precyzyjnie odpowiedzieć. Kolejne setki pojawiały się w bazie danych niemal niezauważone. Tymczasem od ostatniej takiej analizy, pomiędzy piątą i ósmą setką, konsekwentnie poprawiałem wynik, aż w końcu osiągnąłem niemożliwe: 100 lotów w niecały rok!

Od spoglądania na moją mapę też można dostać oczopląsu. Na pewno robi wrażenie na osobach, które nie miały okazji lub ochoty podróżować po świecie. Jednak ja do jej wyglądu już się przyzwyczaiłem. Tak naprawdę od kilku lat niewiele się zmieniała – zamiast odkrywać nowe zakątki świata, ostatnio najczęściej wybierałem sprawdzone miejsca (np. Seul, Sydney, Kuala Lumpur). Z mojej perspektywy możliwość powrotu do ulubionych miejsc (i przyjaciół!) stała się bardziej wartościowa niż odkrywanie nowych punktów na mapie. Pokazuje to rozkład odwiedzanych miast – w czołówce zestawienia są miasta i kraje odwiedzane bardzo wiele razy. W wypełnionym po brzegi kalendarzu nie miałem miejsca dla „średniaków”.

Większość wyjazdów była albo w kierunku Azji i Australii, albo Europy, zwłaszcza Polski. Pozostałe kontynenty musiały zaoferować coś wyjątkowego by zyskać moją przychylność, np. być na trasie podróży dookoła świata. Nie zmieniło się to do dziś.

Najczęściej wylatywałem lub lądowałem w Polsce (oczywistość), Niemczech (wygodne tranzyty!) oraz Azji Płd.-Wsch. Z Tajlandią i Malezją o moje weekendy (i nie tylko) zawzięcie konkurował Oman zamykający pierwszą piątkę rankingu. Wysoko ląduje też dość rozdrobniona Australia, z wieloma portami, wśród których ulubione Sydney zdobyło ostatnio przewagę nad ulubionym niegdyś Melbourne. Moje zamiłowanie do Azji ukazuje silna (kolektywna, a jakże!) pozycja Dalekiego Wschodu: Singapur, Hong Kong, Korea Płd. i Japonia (wybieranie między nimi było za każdym razem trudne; na wykresie widać, że żadnego z tych krajów nie faworyzowałem).

Zaskakuje utrzymanie się w czołówce Frankfurtu i Monachium (w sumie 97 startów i lądowań). W dorobku mam tylko jedną podróż, która miała na celu odwiedzenie Monachium, wszystkie pozostałe wizyty na tych lotniskach były w celu przesiadki. Tranzyt przez Niemcy był dla nas standardem, zwłaszcza przed uruchomieniem przez Qatar Airways połączenia między Doha i Warszawą. Przecież pierwsze 5 lat moich podróży do Polski z emigracji oznaczało przesiadki, przesiadki, przesiadki … Szanowna młodzież, obecnie rozpieszczana bezpośrednim rejsem 2x dziennie(!), może tych czasów nie pamiętać!

Najczęstszym modelem samolotu pozostaje Airbus A330 (statystykę wspierają ostatnio loty tym modelem z Doha do Warszawy 🙂 Blisko za nim próbuje nadgonić Boeing 777 oraz Airbus A320. Daleko poza zasięgiem podium wszystkie inne modele z Boeingiem 737, Boeingiem 787 i Airbusem A380. Wśród nowinek, ostatnio moją największą sympatię i szacunek zdobył najnowszy model Airbusa A350, który wszedł do służby ledwo trzy lata temu, wytrwale pnie się do góry i mam nadzieję, że kiedyś znajdzie się w czołówce (uważam, że zasługuje na nią bardziej niż Boeing 787, ale to już oddzielna historia).

W tej kategorii na wspomnienie zasługują także pozycje z dołu listy. Wśród nich są starzejące się i coraz rzadziej spotykane modele. Tym bardziej cieszę się, że w mojej karierze miałem przyjemność przynajmniej ten jedyny raz doświadczyć Airbusa A300, Saaba 2000, BAe 146/Avro RJ, MD80 czy Fokkera 100. Nie udało się na czas zorganizować podróży legendarnym MD-11, który już został wycofany z rozkładowych lotów; a także Tupolewem oraz archaiczną wersją jumbo jeta (747-100) – oba były „w zasięgu ręki”, wykorzystywane przez irańskich przewoźników, lecz pomysły te spadły na liście moich priorytetów, aż w końcu zabrakło motywacji i czasu do ich realizacji.

Podsumowując … (same smaczki)

# Podróże na standby były bardziej kuszące niż pozostawanie w Katarze na weekend, o urlopie nie wspominając. Na większość weekendów (52 proc.) wybierałem się gdzieś w świat.

# Po doliczeniu dni wolnych i urlopu wychodzi, że prawie 1/3 mojego pobytu w Katarze spędziłem … poza Katarem

# Były to w sumie 264 wyjazdy w 10 lat!

# Wyjazdy były coraz częstsze – w raporcie po 5 latach wyliczyłem, że średnio wylatywałem z Doha co 19 dni, lecz w kolejnym pięcioleciu już tylko co 11 dni (a w latach 2016-17 nawet co 9 dni)

# 58 razy odwiedzałem Polskę, czyli średnio 5-6 razy w roku – niezły wynik jak na daleką i egzotyczną emigrację

# 42 razy zabrakło dla mnie miejsca w samolocie, czyli trafił mi się tzw. offload

# Ze względu na brak innych miejsc 3 razy trafił mi się jumpseat w kabinie (czyli składane siedzenie dla załogi) – raz na krótkim rejsie z Dubaju (1 godz.), a dwa razy na dość długim Bangkoku (6-7 godz., do przeżycia …)

# Jeden raz posadzono mnie w kokpicie, nie miałem wyboru, bo innych miejsc już nie było 😉

# Zdecydowaną większość moich podróży odbyłem prywatnie (tylko sześć wyjazdów służbowych)

# Miałem pierwsze miejsce w firmie (wśród tysięcy pracowników) pod względem pokonanego dystansu w podróżach prywatnych w 2016 r. Danych za 2017 r. nie mam, lecz pokonując jeszcze więcej mil w krótszym czasie mogłem moją pozycję tylko umocnić.

# Po tylu latach intensywnych podróży lotniczych wciąż uwielbiam oglądać piękno świata przez okno samolotu. Zamiast dudnienia silników wolę charakterystyczny świst w pobliżu kokpitu – bardzo mnie to uspokaja, a czasem usypia (zwłaszcza Boeing 777, w którym w sumie spędziłem najwięcej czasu).

My Flightdiary.net profile

Za mną 10 lat podróży: zawsze spontanicznych, prawie zawsze zbyt krótkich, często szalonych, a czasami wręcz nieracjonalnych. Kiedyś powiedziało by się, że to była „jazdeczka bez trzymanki”. Aby opatrzyć to bardziej nowoczesnym określeniem trzeba by zejść na ziemię, a ja dopiero się tego uczę od kilku tygodni.

Widząc moją pasję do tych obliczeń można odnieść wrażenie, że wszystkie moje podróże miały na celu poprawianie statystyk, lecz byłoby to dalekie od prawdy. Traktuję te liczby jako mierzalne odbicie swobody życiowych wyborów, dokonywanych niezależnie od ich konsekwencji na statystyki. Opisywane tu podróże były dla mnie coweekendową rutyną, którą zresztą praktykuje wielu pracowników linii lotniczych, a ja po prostu opanowałem ją do perfekcji 🙂

Więcej grzechów nie pamiętam. Niczego nie żałuję. Obiecaną poprawę już widać – po 10 latach w powietrzu zszedłem na ziemię. Wyjątkowo dobrze się z tym czuję i do latania mnie nie ciągnie.

Co z tą kolekcją kart pokładowych? Skoro jest tak imponująca, to zamierzam kiedyś wytapetować nią pokój. Póki co, w duchu minimalizmu i redukcji wszelkiego zbieractwa, przestałem zbierać karty pokładowe. Nowe życie, nowe zasady.

Życie jest piękne!

QUIZ P.S. Oto obiecane pytanie: ile weekendów spędziłem w Katarze?

a. Co najmniej 264; b. Ponad 50%; c. 260; d. Między 500 a 550.

* powyższe wyliczenia obejmują wszystkie loty z mojego życia. Przed przyjazdem do Kataru miałem na koncie tylko 29 lotów, więc mają znikomą wagę w tych statystykach.

A tu wizualizacja wszystkich moich lotów z wykorzystaniem fantastycznego narzędzia flowmap.blue. Swoją drogą, ileż bym dał, aby takie narzędzia były dostepne kilka /naście lat temu, gdy intensywnie analizowaliśmy schematy przemieszczania się ludzi po świecie i opracowywaliśmy strategie rozwoju siatki połączeń w linii lotniczej!

Khalas. Czas na zmiany.

Od wielu lat standardem było dla mnie bicie własnych rekordów podróżniczych – z coraz mniejszym wysiłkiem, a ostatnio nawet bez zauważenia (wcześniej wręcz wydawały się nie do pobicia). Z upływem lat było tylko intensywniej. Praca w tygodniu, a potem wyjazd na drugi koniec świata – na weekend lub dłużej. Po powrocie (koniecznie w tej kolejności): praca, odsypianie (we własnym łóżku), znów praca, życie towarzyskie i znów odsypianie (tym razem już w samolocie – w drodze w świat).

Przez wiele lat byłem pochłonięty tą przyjemną rutyną. Miałem pełną swobodę wyboru miejsca, w którym chciałbym spędzić najbliższy weekend. Intensywnie korzystałem z tego luksusu, o którym większość może tylko pomarzyć. Jednocześnie definiowałem styl życia, o którym wcześniej nawet nie słyszałem. Sam dla siebie byłem wzorem do naśladowania, gotowym do pokonywania kolejnych wyzwań, inspirowałem do działania. Wyznaczałem sobie cele, podnosiłem poprzeczkę i z dumą jej dosięgałem. Była to dla mnie wartościowa lekcja: koordynacji (znów ta logistyka!), efektywności, cierpliwości, adaptacji (np. do niepewności), dążenia do wyznaczonego celu, itd. Jednak przede wszystkim była to lekcja o sobie.

Dobrze jest wiedzieć, kiedy ze sceny zejść…

Mam za sobą niejeden maraton podróżniczy – ostatni trwał aż pięć miesięcy, w których każdy weekend spędzałem bez wytchnienia gdzieś za granicą. Uczestniczenie w maratonie wiąże się z pokonywaniem własnych słabości, jest to bardziej wyścig z samym sobą, okazja do zajrzenia w głąb siebie. Jak przy innych intensywnych doświadczeniach, łatwiej wtedy usłyszeć intuicję. Jednak pokierowanie się nią wymaga niezmiernie dużo odwagi. W tych szczególnych okolicznościach największym wyzwaniem jest podjęcie decyzji o zwolnieniu albo wręcz zatrzymaniu się.

Myśli o życiowej zmianie kiełkowały w mojej głowie od pewnego czasu. Przełomowy okazał się wieczór, kiedy nie mogłem zasnąć. Przez prawie trzy godz. kręciłem się w łóżku i doznawałem olśnienia, jednego po drugim. Doświadczenie to było tak intensywne, że co jakiś czas musiałem zapalać światło, by robić notatki. Nawet aplikacja w telefonie, śledząca jakość snu, zarejestrowała te przełomowe momenty. Niespokojny umysł najwyraźniej przetwarzał wszystkie przemyślenia z ostatniego czasu. Zebranie ich w jednym momencie pozwoliło zobaczyć szerszą perspektywę. Podobnie jak przy układaniu puzzli, które staje się dość prostym zadaniem: mając przed sobą wszystkie elementy możemy podpierać się wzorem obrazka na pudełku.

Wyjazd z Kataru (tzw. QRexit) i rozpoczęcie nowego rozdziału życia był dla mnie właśnie taką układanką. Po pamiętnym „wieczorze olśnień”, gdy w końcu zobaczyłem mój kolejny cel w szerszej perspektywie, byłem gotowy do działania. Resztą po prostu zajął się logistyk drzemiący we mnie.

Czy ta decyzja mogła być aż taką błahostką? Przecież jest tyle zakątków świata, do których jeszcze nie dotarłem… Po pierwsze, wyjazd z Kataru nie musi oznaczać zaprzestania podróży. Po drugie, moim celem nigdy nie było zwiedzenie wszystkiego. Raczej nieprzypadkowo na mojej liście priorytetów na ostatnie wyjazdy nie znalazł się żaden nowy kierunek – były to raczej powroty do moich ulubionych miejsc! Pomogło mi to utwierdzić się w przekonaniu, że pozostając w dotychczasowym, spontanicznym i intensywnym trybie podróży niczego nowego nie odkryję.

Gdy opowiadałem przyjaciołom i kolegom z pracy o moich zamiarach, reagowali z niedowierzaniem. Przecież wheyman w Katarze był obok konieczności płacenia podatków jedną z niewielu rzeczy na tym świecie, której można było być pewnym. W oczach wielu byłem po prostu dinozaurem. Nie dziwi zatem, że wraz z moim wyjazdem ogłoszono koniec pewnej epoki, że to będzie koniec legendy… Tymczasem dla mnie to raczej koniec rozdziału, w którym stałem się legendą, przede wszystkim dla samego siebie.

Ostatnio nawet osoby skłonne do wyolbrzymiania przestały za mną nadążać: znana z tego Weronika C. usiłowała przedstawić mnie jako eksperta od Omanu tłumacząc, że byłem tam „z dziesięć razy”. W obliczu tego przekłamania byłem zmuszony ją poprawić – przecież mam na koncie 22 wyjazdy do Omanu! Taki błąd … Niech Bóg ma ją w opiece!


Po pięciu latach w Katarze czułem się niesamowicie spełniony, lecz i spragniony więcej. Po wyliczeniu wspaniałych wspomnień pytałem sam siebie: co bym dał, żeby to powtórzyć? Co się zmieniło? Dziś, po kolejnym pięcioleciu już nie tęsknię do tych doświadczeń sprzed lat i nie mam zamiaru niczego powtarzać.

Wygodne życie w Katarze wypełnione swobodnymi podróżami w najdalsze zakątki świata było rutyną, którą miło wspominam. Dobrze jest wiedzieć, kiedy ze sceny zejść… Podobno biegacz, zwłaszcza dalekodystansowy, nie czuje zmęczenia, aż się zatrzyma. Tak było i w moim przypadku. Był też i syndrom odstawienia. Jednak te odczucia szybko zastąpiło spełnienie. Nawet ostatnia lista kierunków, które „musiałem” zaliczyć przed rezygnacją, została wykonana w ponad 100 proc (zamiast raz w Seulu i Adelajdzie wylądowałem po dwa razy, a w Sydney aż pięć!).

Ostatnie dziesięć lat było wypełnione spełnianiem marzeń, o których wyjeżdżając do Kataru nawet nie śniłem. Pełne spełnienie.

Życie traktuję jako podróż, a podróże z kolei widzę jako proces. Zmienia się świat, zmieniamy się my, byle na lepsze! Wraz z tą życiową zmianą będę miał okazję spełniać się w innych aspektach. W inny sposób. W innym klimacie i kulturze. Z innymi celami na horyzoncie. I – zgodnie z życzeniami od przyjaciół z pustynnego kraju – zakocham się w magii nowych początków.

Wielu wyleczyło się z Kataru i wyjechało w rozczarowaniu po roku lub dwóch latach. Ja postanowiłem mojego Kataru nie leczyć, dzięki czemu trwał aż 10 lat i cztery miesiące. Najwspanialsze lata mojego życia, do tej pory.

Ma’assalama Katar!

P.S. To wcale nie jest moje ostatnie słowo na tym blogu. Już wkrótce statystyki podsumowujące 10 lat moich podróży (bez tego przecież się nie obędzie!) oraz ekstra: najważniejsze porady na udane podróże w trybie standby – dla nowicjuszy i nie tylko.





Moje odkrycia 2017

Każdy rok jest szczególny pod jakimś względem, co starałem się tu ukazywać w okolicznościowych wpisach. Lecz w porównaniu z poprzednimi latami 2017 był po prostu nadzwyczajny w wielu wymiarach. Już sam jego początek był wyjątkowy – buntowniczo spędzony Nowy Rok prognozował coś wielkiego i niekonwencjonalnego, ale jednocześnie nowy standard. Swoisty przełom? Co z tego wynikło?

Zacznijmy od podróży. Gdzie doleciałem w 2017?

Na Księżyc, a nawet dalej. Jak z każdym rokiem, i tym razem było i więcej, i szybciej, i dalej. W kończącym się roku doświadczyłem w sumie mniej startów i lądowań („tylko” 80), jednak pokonałem większą odległość niż w rekordowym 2016 (104 loty). Lotniczy dziennik podpowiada, że w powietrzu spędziłem 23 doby (549 godz.). Latałem bez wytchnienia, zwłaszcza między marcem i sierpniem – to był prawdziwy maraton lotniczy z 23 weekendami z rzędu poza Doha. Z łatwością pobiłem tym samym poprzedni rekord z 2016 (14 weekendów). Czy leci z nami lekarz psychiatra?

Co odkryłem w 2017?

Samochód kempingowy (kamper) – nowy ulubiony sposób podróżowania, do którego najwidoczniej trzeba dojrzeć. Wakacje w kamperze to kwintesencja obcowania z naturą i niezależności w przestrzeni. Idealnie, gdy nie ma zasięgu – można się odstresować i skupić na zadaniach krytycznych do przeżycia. Doceniam także elastyczność, jaką daje dach nad głową z całym dobytkiem (żadna pogoda mi niestraszna!) oraz doskonałą okazję do przećwiczenia kolaboracji i CRM w praktyce: koordynacja na ziemi i w kabinie (np.: „drzwi przygotowane i sprawdzone”), podział zadań w kokpicie (pilot lecący/pilot monitorujący). Pierwszą próbę miałem już rok wcześniej: w doskonałym towarzystwie (kobieta z kotem) wybraliśmy się na wycieczkę po Australii (z Adelajdy do Alice Springs – 2260 km przejechane w cztery dni). W tym roku byłem na aż trzech podobnych wycieczkach (1x Nowa Zelandia + 2x Australia) i marzą mi się kolejne.

Australia – w każdym aspekcie: krajobrazy, atmosfera, ludzie, wino… Australia ma osobliwe pole grawitacyjne, które przyciąga wybrane jednostki, w tym mnie. Taka swojska egzotyka, która sprawia, że czuję się tam jak w domu (zdarzał się ścisk w gardle, gdy przekraczałem granicę, naprawdę!). Choć trudno w to uwierzyć, ten kontynent odwiedziłem w 2017 r. aż osiem razy w osiem miesięcy (dziewięć, jeśli by uwzględnić wycieczkę z grudnia 2016). Oprócz wspomnianych wyjazdów w stylu kempingowym przez prerie i winnice, bywałem także w miastach, i to nawet na weekend (Sydnej, Adelajda). Takie spontaniczne wyprawy na drugi koniec świata na jedną dobę zawdzięczam mojej determinacji i sprzyjającemu rozkładowi lotów. Mimo zmęczenia (różnica czasu, długi lot) za każdym razem wracałem do domu i pracy naładowany pozytywną energią. Nigdy tego nie zapomnę!

Kangury celują w chłodnice samochodowe – odkrycie z kategorii śmiesznych po jakimś czasie. Wcale do śmiechu nam nie było, gdy uderzaliśmy frontem kampera w kangura (tzn. kangur uderzał w nas). Przestrogi mówiły by unikać jazdy przez australijską prerię o zmierzchu, a my raz jedyny zdaliśmy się na szczęście i od razu taki dramat. Zacznijmy od tego, że kangur przeżył – po chwili odkicał z powrotem do buszu. Nie przeżyła nasza chłodnica, dzięki czemu mieliśmy sponsorowaną przez ubezpieczenie przejażdżkę lawetą. Ale frajda!

 

Vancouver i Kanada – długo wyczekiwany wyjazd, po powrocie z którego opowiadałem o moich wrażeniach godzinami. Mnóstwo pozytywów (dużo podobieństw do Australii), na które w tym wpisie nie znajdę miejsca. Ze względu na odległość Kanada była dla mnie niezbadanym do tej pory terytorium, tym większym szokiem było doświadczenie jej w tak pozytywnym świetle. Jak to się stało, że wcześniej tam nie trafiłem?

Nowa Zelandia – zasługuje na wspomnienie bardziej jako anty-odkrycie. Uważam, że z perspektywy Europejczyka, (prawie) wszystko co Nowa Zelandia ma do zaoferowania nie jest warte wyprawy dookoła świata (koszt przelotu, wysokie ceny na miejscu, o wykańczającej różnicy czasu nie wspominając). Owce na zielonych pastwiskach można zobaczyć w Szkocji, fiordy w Norwegii, a jak komuś się marzy pustelnia to zapraszam w nasze Bieszczady. Nie mam nic przeciwko temu krajowi, ale w moim rankingu w tym regionie świata Australia wygrywa w przedbiegach.

Ile kosztuje godzina przyjemności (w powietrzu, rzecz jasna!) – do tego odkrycia wystarczyła empiria i kalkulator. Odpowiedź waha się między 30 a 50 dol. Tyle kosztuje przyjemność lotu klasą biznes na długich rejsach na biletach pracowniczych. Najtaniej wychodzi lot do Nowej Zelandii (ok. $30 na godz.), a najdrożej Adelajda ($50 – rejs trwa tylko 12-13 godz. więc jest krótszy od AKL prawie o 1/3, ale w sumie droższy ze względu na wysokie podatki lotniskowe). Warto być świadomym tej różnicy, gdy się planuje taką podróż tylko w celu doświadczenia klasy biznes.

Co za dużo, to niezdrowo – to odkrycie jest kwintesencją tego roku. Do tej konstatacji doszedłem, gdy przestało mi smakować wino i jedzenie w klasie biznes (bywały takie okresy, w których dwie noce (czasem nawet trzy!) w każdym tygodniu spędzałem w wygodnym łóżku w … samolocie). Jednocześnie zacząłem się interesować koncepcją minimalizmu, do którego jak ksiądz z ambony nawoływałem na ostatnim spotkaniu Toastmasters. Tak oto życie lubi sobie z nas zażartować …

 

Czego doświadczyłem w 2017?

Najdłuższy lot świata – historyczne wydarzenie dla branży, dla firmy oraz dla mnie jako zbieracza statystyk. Więcej szczegółów o moim rejsie z Auckland do Doha w dedykowanym wpisie sprzed kilku miesięcy.

Lądowania w Sydney, które o zachodzie słońca bywają po prostu magiczne. Na podejściu do pasa 16R, siedząc po lewej stronie, obserwowałem panoramę miasta: malownicze osiedla wzdłuż rzeki, porty jachtowe i wreszcie centrum miasta z operą i charakterystycznym mostem. Taki widok to swego rodzaju nagroda po długim locie, na którą warto było czekać. W 2017 zafundowałem sobie taką przyjemność pięć razy – w zależności od pory roku było to po zmroku, o zmierzchu albo niedługo przed zachodem słońca. Każde doświadczenie było lepsze od poprzedniego, uzależniające wręcz, nic dziwnego więc, że było ich aż tyle.

29 tęczy w tydzień (w tym dwie podwójne) – czy to w ogóle możliwe? Otóż tak – w Australii Zachodniej, w okolicy Albany, na płd.-wsch. od Perth. Nieświadomi do czego to zmierza, po trzeciej tęczy zaczęliśmy je liczyć. A potem było już z górki – okazało się, że podróżujemy po Tęczowym Wybrzeżu, którego mieszkańcy nawet na podwójne tęcze nie zwracają uwagi (potrójne to co innego). Po pewnym czasie nawet nauczyliśmy się je prognozować: jedziemy kamperem, przestało padać, więc jest potencjał na tęczę. – Sprawdź w bocznym lusterku. – O, znowu tęcza! Nauczeni, że tęcze są trudne do uchwycenia i ulotne, po tygodniu staliśmy się ignorantami. – Ile można patrzeć w tęczę? – Najlepiej tak długo, jak trwa. – W Polsce może i tak, ale nie w Zachodniej Australii, gdzie tęcza potrafi trwać pół godz.!

Plenery Nad Niemnem oraz innych wymagających dzieł: Pan Tadeusz, Stary człowiek i morze, jak również nadmorskich wątków u Agathy Christie. Znowu ta Australia … Krajobrazy w tym kraju zapierają dech w piersiach i najczęściej można je podziwiać w samotności (poza głównym turystycznym szlakiem jest tak mało turystów, że każdej napotkanej osobie wypada się ukłonić!)

Huragan Debbie (w zasadzie resztki po nim) –  trafił nas w trakcie wycieczki po Nowej Zelandii dość niespodziewanie. O tym, że mamy do czynienia z Debbie dowiedzieliśmy się przypadkiem, z gazet na stacji benzynowej, dopiero gdy sytuacja się poprawiała. Przez dwa dni doświadczaliśmy nieprzerwanej ulewy i porywistego wiatru, co wcale nie pokrzyżowało planów, bo naszym głównym celem było objechanie części wyspy i podziwianie widoków. Debbie zza okna kampera nie wyglądało tak groźnie, choć następnym razem przy parkowaniu na noc nad strumykiem będę pamiętać by oszacować ryzyko, że do rana może zamienić się w rwący potok.

Podróż w dziobie jumbo jeta – znów z Lufthansą w roli głównej (z Buenos Aires do Frankfurtu, miejsce 2A). Ta część samolotu jest szczególna, bo w pierwszych 2-3 rzędach siedzi się bliżej dziobu niż piloci w kokpicie powyżej; dodatkowo okna są zwrócone pod kątem w stosunku do kierunku lotu by tworzyć aerodynamicznie wyprofilowany opływ dla strug powietrza. Po wcześniejszych sukcesach z podróżami w garbie mogłem w końcu porównać te doświadczenia. Oba są równie ekskluzywne, jednak kabina w dziobie jest bardziej przestrzenna, więc następnym razem będę prosił o 1A albo 2A!

Co za rok!

10 lat w Katarze

Dziesiątą rocznicę przyjazdu do Kataru spędzam w … Południowej Australii. To bez wątpienia czas na refleksje, których po tylu latach jest całe mnóstwo.

Od 2007 świat się zmienił znacząco. Zmieniłem się i ja. Za mną dziesięć lat podróży, przygody, odkryć oraz rozwoju osobistego.

Zastanawiam się, czy na mojej twarzy pojawiłoby się mniej zmarszczek w tym okresie, gdyby moje doświadczenie życiowe było uboższe o te 750 lądowań i startów (w tym ponad 200 lotów, na które udało się dostać mimo 100-proc. wypełnienia) oraz 40 „offloadów”, przy których szczęścia w walce o miejsce zabrakło.

A może te wszystkie podróże i adrenalina z nimi związana działają jak botoks albo wręcz zmarszczkom zapobiegają?
W sformułowaniu kolejnych refleksji pomoże mi wino, zwłaszcza Shiraz, zwłaszcza z Południowej Australii.

 

9 lat w Katarze. Czy widać koniec?

Mija właśnie dziewięć lat odkąd z bagażem w postaci dwóch walizek o masie sumarycznej 50 kg rozpoczynałem przygodę w kraju, którego nazwę, ze względu na zbieżność z potocznym określeniem jednego z symptomów choroby układu oddechowego, większość traktowała jako żart.

– Dokąd ty jedziesz?!

– Do Kataru.

– Katar to ja mam w nosie!

Zauważyłem, że coraz rzadziej pytany jestem o to, jak długo zamierzam tutaj zostać. Trudno się dziwić … Tym razem to ja wywołuję wilka z lasu i podpowiadam, że koniec widać, ale jakby we mgle. Niech resztę tydzień po tygodniu, weekend po weekendzie, dopisze historia.

W międzyczasie nie ustaję w przemieszczaniu się po świecie (zwiedzaniem bym tego nie nazywał). Biję własne rekordy – ostatnio najkrótszy pobyt w Doha zmniejszył się z ok. 12 godzin do 7 i pół. Tak jakoś wyszło …

Są i kamienie milowe – niedawno wróciłem z 50-tej wizyty w Polsce – tak się złożyło, że była przełomowa nie tylko pod względem statystycznym – o trendzie wizyt w Polsce na przestrzeni lat i innych ciekawych statystykach pisałem przy okazji pięćsetnego rejsu.

Wpisów na blogu coraz mniej – nie brakuje doświadczeń, którymi chciałbym się podzielić, lecz czasu. Co najmniej pięć solidnych notatek czeka na właściwy moment i magiczne przeistoczenie z brudnopisu-poczwarki w zadowalający mnie koncepcyjnie i stylistycznie wpis. Obyśmy mieli jak najwięcej takich problemów w życiu 🙂

Widok na West Bay z Muzeum Sztuki Islamskiej

7 lat w Azji

Siódmą rocznicę mojej pustynnej emigracji świętowałem właśnie w Singapurze. Myślałem, że wybór był przypadkowy, ale teraz, gdy o tym piszę, uświadamiam sobie, że ten region świata stał się po prostu bliski mojej duszy.

W zasadzie jedynym celem wizyty w Singapurze było odwiedzenie przyjaciół, z którymi pracowałem w Katarze. W ciągu tych kilku lat przewinęło się ich przez nasz dział może dziesięcioro, w większości Chińczyków. Ostatnio powoli się wykruszali, narzekając na wszechobecny w Katarze kurz, kiepską infrastrukturę, a także pogodę – zwłaszcza wysoką wilgotność (sic!). Aż w końcu, z tej katarskiej wilgotności ulotnili się wszyscy i nie pozostał nikt.

Już nawet nie pamiętam, jak zacząłem się kumplować z azjatycką mafią. Przełomowym momentem bodajże było, jak połowa tej mafii wylądowała w jednym zespole ze mną. Tak się akurat złożyło, że przy czteroosobowym biurku siedziało dwoje Singapurczyków, Malezyjka i ja. Miejsce Malezyjki po jakimś czasie zajął … kolejny Singapurczyk. Nie było dla mnie ucieczki …

Mój początkowy entuzjazm z przebywania w tak egzotycznym dla przeciętnego Polaka otoczeniu przeradzał się we frustrację, jak tylko różnice kulturowe i problemy w komunikacji brały górę. Łatwo to sobie zresztą wyobrazić… Wkrótce jednak, na szczęście, entuzjazm powracał – zwłaszcza, gdy uświadamiałem sobie, że dużo nas jednak łączy.

Nicią porozumienia była bez wątpienia przynależność do nie-hinduskiej mniejszości w biurze. Pomagało również obeznanie „moich Azjatów” z Europą – jej kulturą i stylem życia, a, nierzadko – oczarowanie nią, połączone z moją azjatycką fascynacją.

Umiłowanie jedzenia (mowa o Singapurczykach i Malezyjczykach przecież!) też wytworzyło między nami wieź.  Na bieżąco obserwowaliśmy reakcje przy smakowaniu potraw własnych krajów. Przeważała ekscytacja, choć oburzenie i zdegustowanie też się zdarzało i zdarza do dziś – wystarczy, abym wspomniał o ryżu z truskawkami i śmietaną – połączenie smaków, które niemal każdemu Azjacie wydaje się profanacją.

Opinia o ryżu na słodko to nie jedyna różnica między nami. Różne są strefy klimatyczne krajów, z których pochodzimy, a, co się z tym wiąże – odmienna percepcja pogody w Katarze. Azjatyckie uwielbienie dla klimatyzacji niemal codziennie konfrontowane było z jego brakiem.

Moje możliwości adaptowania testowane były na najróżniejsze sposoby. Nawet do zdejmowania butów u progu mieszkania zdołałem się przyzwyczaić, a po pewnym czasie wszedłem na kolejny poziom zaawansowania i przestałem nawet na to przeklinać (!). Jednak na prawdziwą próbę mojego zaawansowania zostałem wystawiony ja, pewny siebie członek azjatyckiej mafii, gdy w trakcie wspólnej wyprawy za granicę, zostałem zganiony za niezdjęcie butów tuż przy drzwiach pokoju hotelowego. Kto by się spodziewał, że azjatycki obyczaj zdejmowania butów w domu obowiązuje także w hotelu w Ameryce?! Barwna opowieść z tego niechlubnego zajścia (!) krąży w niektórych kręgach do dziś…



Moja „sieroca” przyjaźń z Azjatami do dziś owocuje. Nauczyłem się od nich wiele, oraz od siebie – dzięki samemu obcowaniu z nimi. Dzień w dzień bombardowany byłem azjatyckim spojrzeniem na świat, któremu początkowo stawiałem opór – przecież stały za mną stare, zachodnie prawdy życiowe, dodatkowo najczęściej podparte nauką. Z czasem zaczęłem to azjatyckie, „nienaukowe” spojrzenie tolerować, akceptować, pochłaniać …

Do dziś jednak nie rozumiem, dlaczego w trakcie przeziębienia nie należy pić kawy, ani jeść pieczonego mięsa! A przecież tyle czasu spędziłem na debatach na ten temat!

Czy muszę dodawać, że debaty odbywały się w niezwykle melodyjnym, „singielskim” lub „mangielskim” akcencie, który wkrótce sam przy różnych okazjach zacząłem naśladować?



Z dzisiejszej perspektywy oceniam, że była między nami doskonała symbioza, choć dla ludzi z zewnątrz mogło to wyglądać, jakbym był czarną (białą!) owcą w „żółtym stadzie”…  

Tak bardzo w tę symbiozę uwierzyłem, że w trakcie przedstawiania się obcym osobom nieraz tłumaczyłem, pół-żartem, pół-serio, że jestem pół-Polakiem, pół-Singapurczykiem i … pół-Malezyjczykiem. Że trzy połowy to niby niemożliwe? – doskonale oddawało to dziwność, ale i autentyczność sytuacji, w której się znalazłem! Gdy próbowano dopytywać o to, która połowa jest większa, szybko i dyplomatycznie rozwiewałem wątpliwości dyskutantów przypominając, że o to chodzi w połowach, że wszystkie są równe…(Co to pustynne słońce robi ludziom z mózgu!?)

Co, gdybym na początku kariery nie był zmuszony do zaprzyjaźnienia się z obcymi na pierwszy rzut oka Chińczykami? Naturalnym jest chyba, że swoi lgną do swoich i dziś obserwuję, jak większość młodych Europejczyków w moim biurze wybiera swoje towarzystwo wedle tego klucza. Ja w moich czasach takiego wyboru nie miałem i wcale tego nie żałuję! Cieszę się natomiast, że do południowoazjatyckiego stada zostałem przyjęty i do dziś, choć coraz częściej jedynie przy grupowym wspominaniu, mam w nim honorowe miejsce.

To wspaniałe uczucie mieć przyjaciół w wielu zakątkach świata. Z moją ekipą z Azji Południowo-Wschodniej łączy mnie więcej, niż dzieli, co udowodniłem właśnie w trakcie kolejnej już wizyty w Singapurze.

Fot. Jaem Prueangwet