10 najbardziej spontanicznych wyjazdów

Od lat twierdzę, że moje podróże są zawsze spontaniczne, prawie zawsze zbyt krótkie, często szalone, a czasami wręcz nieracjonalne.

Oto zestawienie „Top 10” tych najbardziej spontanicznych. Były one możliwe nie tylko dzięki determinacji mojej, lecz także osób, z którymi podróżowałem. Jeśli miałeś w tym swój udział – dziękuję i gratuluję 🙂

10. Ups! Muszę wziąć urlop na żądanie…


9. Praktyka elastyczności: Przez KUL do SIN


8. Malediwy odkryte na nowo


7. Projekt SXM: marzenia definiowane spontanicznie

6. Wystawiony do wiatru na spontan: Tbilisi! Gruzja!!!


5. Dylematy uprzywilejowanych: Cypr


4. Weekendowy debriefing z załogą na Phuket


3. Déjà vu jak bumerang: na weekend do Perth


2. Tokio: na sushi i z powrotem

… i wreszcie na najwyższym miejscu podium …

 

1. Szczyt spontaniczności: czy da się leżąc w łóżku i piżamie zdążyć na rejs odlatujący za 60 min?


Jak podróżować na standby – dla zaawansowanych

Taryfa serwis? Bilet pracowniczy potwierdzony lub bilet pracowniczy bez prawa do potwierdzonego miejsca? Zerówki? ID90? ID50? ZED? PP90? Buddy pass? Subload?

Jeśli te terminy wyglądają znajomo, najpewniej należysz do grupy użytkowników przywilejów pracowniczych w liniach lotniczych. Po opanowaniu podstaw w podróżowaniu na standby, czas na porady dla zaawansowanych. Dzięki nim masz szansę, jak ja, pokochać podróże na standby.

1. Adaptuj marzenia do rzeczywistości

Z biletami zniżkowymi podróżowanie po świecie staje się tak proste, że marzenia same mogą się spełniać … Czasem trzeba im w tym jednak pomóc. Zacznij od zdefiniowania – co w danym marzeniu jest dla ciebie najważniejsze? Na jakie ustępstwa możesz pójść? Jakie są alternatywy?

Zamiast marzyć (jak miliony ludzi na tej planecie) o obejrzeniu na żywo ten jedyny raz legendarnego pokazu fajerwerków w Sydney w ostatni dzień roku, wolałem odwiedzić to niezwykłe miasto wiele razy, lecz o innych porach roku. W Sydney, podobnie jak w wielu innych miejscach, można się zakochać poza sezonem turystycznym – nawet jesienią czy zimą. Rzeczywiście czasem może być deszczowo, ale ogólnie pogoda jest wtedy idealna na rower i spacery – wolę to, niż 40-stopniowe upały w styczniu. Szanse na miejsce ze standby też są wtedy większe.

2. Chwytaj okazje

Nie odkładaj planów i marzeń na za tydzień, jeśli jest cień szansy, że zrealizujesz je już dziś. Wsłuchaj się w intuicję, zamiast analizować wszystkie za i przeciw. Jeśli nie ma poważnych przeciwwskazań do wyjazdu – leć!

Wiele razy na blogu wspominałem o spontaniczności moich podróży – rzeczywiście takie podejście było kluczem do sukcesu. Szczytem spontaniczności była dla mnie decyzja o wyjeździe na 55 minut przed odlotem (dodam, że wtedy byłem w domu w piżamie!). Nie zawsze jednak musi być tak ekstremalnie – przykładem niech będzie mój ostatni wypad do Seulu – doszedł do skutku tylko dlatego, że intuicja mi podpowiedziała, by go nie odkładać. Istniało duże ryzyko niezabrania się na wylocie z Doha. Rozważałem odłożenie wycieczki o tydzień, bo prognozy obłożenia były wtedy przychylniejsze. Na szczęście posłuchałem intuicji i postanowiłem spróbować. Jakimś cudem znalazło się dla mnie miejsce, i to obok znajomych, których nie widziałem od lat. Gdybym obstawiał moje szanse na następny weekend lub kolejne, o wyjeździe do Seulu mógłbym w ogóle zapomnieć – jak łatwo się domyślić, początkowo przychylna moim planom prognoza rozminęła się z rzeczywistością.

3. Bądź elastyczny w swoich planach

Twoje plany mogą zostać pokrzyżowane – zaadaptuj się do nich, zamiast się im opierać. To może być najtrudniejsze do wprowadzenia w życie – w naszych marzeniach o podróżach naturalnie zawieramy wiele szczegółów. Realizacja wszystkich może okazać się niemożliwa. Adaptacja do zastanych warunków jest często najlepszą – jeśli nie jedyną – strategią. Nauczyłem się tego pomocnego podejścia dość wcześnie w moich podróżach – przy okazji wycieczki do Singapuru. Gdy na lotnisku okazało się, że dostanie miejsc na rejs bezpośredni okazało się niemożliwe, natychmiast postawiłem na najbliższą dostępną alternatywę i wkrótce wylądowałem w Kuala Lumpur. Adaptując się do sytuacji, przez kilka dni zwiedzałem największe miasto Malezji – zamiast Singapuru, samotnie – zamiast z przyjaciółmi, spontanicznie – zamiast wedle planu. Do Singapuru i przyjaciół dojechałem po kilku dniach autobusem. Dzięki elastyczności upiekłem dwie pieczenie na jednym ogniu.

4. Biegnij

Nawet jeśli wydaje ci się, że nie zdążysz. Biegnąc, zwiększasz swoje szanse! Gdy będziesz zasapany, łatwiej będzie agentowi uwierzyć w twoją historię i być może potraktuje cię wyjątkowo. Agenci są przyzwyczajeni do dziwnych historii życiowych, którymi ludzie usprawiedliwiają swoje spóźnienia na rejs, jednak tylko mała garstka z nich jest wiarygodna. Do zasapania dodaj pozytywną energię i uśmiech na twarzy. Nic to nie kosztuje.

5. Nie przesadzaj z analizą sytuacji

Co tu analizować? Aż do wylotu, rejs pusty może się wypełnić, a na rejsie pełnym może znienacka pojawić się sto wolnych miejsc. Lista czynników wpływających na to, czy się zabierzesz, jest bardzo długa. Co ciekawe, każdy z nich może działać na twoją korzyść lub niekorzyść. Zamiana samolotu, z mniejszego na większy, z większego na mniejszy? Przesiadający się pasażerowie, którzy z powodu opóźnienia zwalniają miejsca na jednym rejsie i są przerzucani na kolejny? Duża rodzina lub grupa decydująca się nie lecieć bez brakującej osoby (np. przypadek medyczny, odmowa wstępu na pokład, itp.).

Albo overbooking? W mojej karierze wiele razy overbooking na jednym rejsie powodował, że pasażerowie byli przerzucani na pustszy rejs, w który celowałem i miejsca po prostu znikały w mgnieniu oka. Jednak w innych sytuacjach, na przekór, nawet overbooking działał na moją korzyść. Na wypełnionym ponad miarę rejsie pojawiały się miejsca, których mogłem się nie spodziewać. Istotą overbookingu jest przewidzenie, ilu pasażerów nie zjawi się do odprawy. Jak to bywa z prognozami – zdarzają się błędy, w jedną lub drugą stronę. Weźmy przykład rejsów z Bliskiego Wschodu do Hong Kongu – na nich standardem jest sprzedawanie 10-15 proc. biletów więcej niż miejsc. Wystarczy, że nie zjawi się 1-2 p. proc. więcej niż się spodziewano i na rejsie, na który od dawna nie dało się kupić nawet najdroższego biletu pełnopłatnego, pojawiają się wolne miejsca dla pasażerów z biletem bez gwarancji miejsca. Jedni widzą w tym cud, inni – zbieg okoliczności o określonym prawdopodobieństwie.

Przesadna analiza rezerwacji pracowniczych też może niepotrzebnie namieszać w głowach. Gdy planowaliśmy grupowy wyjazd na Maledywy, kilka osób poddało się po analizie swoich szans – było ponad 80 (!) rezerwacji pracowniczych i tylko garstka wolnych miejsc. Mimo to, miejsca dostali wszyscy, którzy pofatygowali się na lotnisko. Cała reszta albo została w domu (bo uwierzyła, że sytuacja jest beznadziejna), albo zabrała się preferowanym rejsem (np. do Kolombo na Sri Lance – MLE było dla nich tylko „planem B”, z którego nie musieli korzystać).

6. Podejmuj ryzyko. Uwierz w cuda

Skoro dostanie miejsca ze standby zależy od tak wielu czynników, po prosto warto ryzykować. Większość lotów jest pełnych z założenia – przecież dzięki temu połączenia lotnicze mają szanse istnieć. Po podsumowaniu 10 lat moich podróży na standby okazało się, że aż połowa wszystkich moich rejsów miała co najmniej 90 proc. obłożenia, a co piąty był wypełniony w 100 proc.! Co by się stało, gdybym postanowił unikać najbardziej obłożonych rejsów? Z pewnością nie doleciałbym tak daleko. Zwłaszcza między GDN a MUC, gdzie aż w 80% przypadków moje rejsy były prawie pełne, a na co trzecim „cudem” dostawałem ostatnie miejsce!

Akceptacja z listy standby to jak najlepszy zastrzyk hormonalny. Podejmując ryzyko, dajesz sobie szansę. Otwierasz się na euforyczną przygodę, o której pasjonaci potrafią rozmawiać godzinami – można się od niej uzależnić…

7. Unikaj tłumów. Nie zważaj na pogodę.

Zupełnie jak z prognozą obłożenia samolotów, przewidywanie pogody nie zawsze jest dokładne. Gdyby się nim kierować, liczba destynacji do wyboru zmalałaby blisko zera. Ponadto, popytem w lotnictwie rządzi sezonowość – najlepsza pogoda przyciąga najwięcej ludzi (wysoki sezon). Oznacza to niemożliwie wysokie obłożenie na rejsach, a także wyższe koszty pobytu. W moich podróżach, zamiast przejmować się ryzykiem deszczu, staram się wybierać termin, w którym mam szansę na miejsce w samolocie. Bez takiego podejścia nie odkryłbym, że Maledywy czy Bali w sezonie deszczowym mogą być równie piękne (i tanie!); tropikalne ulewy też można pokochać – są niezwykle orzeźwiające.

Tę sezonowość moich podróży widać na wykresie – poza grudniem najbardziej intensywny w podróże był dla mnie maj (niski sezon), a najmniej latałem w sierpniu (wysoki sezon dla przewoźników bliskowschodnich).

8. Komunikuj się efektywnie

Zacznij od uśmiechu nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Nie jest to łatwe, lecz uśmiech może tylko pomóc. Warto pamiętać, że większość agentów przy odprawie naprawdę jest pomocna i robi wszystko co w ich mocy, by znaleźć miejsce dla ciebie. Przynajmniej do momentu, w którym puszczą ci nerwy…

Nie potrafię doliczyć się sytuacji, w których pojawiał się albo problem z moim biletem, albo listingiem, o braku miejsc nie wspominając. Za każdym razem traktowałem te sytuacje jak ćwiczenia z efektywnej komunikacji. W wielu – z pozoru beznadziejnych – okolicznościach naprawdę da się znaleźć zadowalające rozwiązania. Nawet gdy się krąży jak zaginiony atom po błędnym kole procedur idealnej skądinąd Lufthansy. Przydarzyło mi się to, gdy podróżowałem na moim ostatnim bilecie ZEDowym.

Wedle infolinii, w mojej sytuacji (zmiana daty listingu) pomóc mogli tylko agenci na lotnisku. Stawiam się więc na lotnisku i czekam na werdykt. – Nie da się, nie mają uprawnień w systemie. Wyjaśniam sytuację, dodając nutkę optymizmu. Odsyłają mnie na błędne koło do kroku, przez który próbowałem przejść od tygodnia. Doprecyzowuję szczegóły mojej sytuacji i podkreślam, że wierzę w ich zdolności. Szukają rozwiązania w systemie, ale bezskutecznie. Czekam, choć nie wiem jeszcze na co. Cóż mam innego do roboty o 5 rano na gdańskim lotnisku? Widzą, że się nie poddaję. Obiecują, że skonsultują sytuację z lokalnym szefostwem. Wkrótce okazuje się, że systemu i procedur Lufthansy nawet szefostwo nie może złamać. Sytuacja jest tak beznadziejna, że po prostu czekam na cud. Już nie proszę o nic – to oni proszą, bym nie miał nadziei, gdy z własnej inicjatywy dzwonią w mojej sprawie do centrali. To najdłuższe 10 min. mojego życia. Oczywiście, że się udało. Przydały się umiejętności komunikacyjne, cierpliwość i odrobina szczęścia, by trafić na obrotnego pracownika, który z empatią podszedł do sytuacji i po prostu dokonał niemożliwego, poświęcając mojej sprawie prawie pół godz.!

9. Bądź produktywny w podróży

Przygotuj się na oczekiwanie. Podróże zajmują dużo czasu, tym bardziej, jeśli stają się stylem życia – sposobem na spędzenie każdego weekendu w innym miejscu dzięki biletom standby. To nie tylko czas spędzony w samolocie czy w autobusie na lotnisko, lecz także w kolejce do paszportów czy wielogodzinne oczekiwanie na przesiadkę. Przy odpowiednim podejściu wcale nie będzie to czas stracony. Oczywistość? Moje podejście idzie o krok dalej – książka nie jest dla mnie sposobem na zabicie nudy w samolocie czy w terminalu. Przeczytanie rozdziału lub nauka słówek w podróży jest dla mnie celem równie ważnym jak sam wyjazd. Podobnie jak inspirująca rozmowa z towarzyszem podróży lub nieznajomym, na którą w innych okolicznościach nie byłoby czasu, ani przestrzeni. Oczekując na kartę pokładową wolę skupić się na „tu i teraz” zamiast wpatrywać się w ekran telefonu pokazujący status mojego rejsu i znikające wolne miejsca (lub inne głupoty). Oczekiwanie to przecież doskonała okazja do medytacji.

Podróż jest magiczną czasoprzestrzenią, w której mamy okazję oderwać się od codziennych zajęć i skupić na tym, czego w zabieganej codzienności czasami brakuje. Wykorzystaj ją jak najlepiej.

10. Zamień sztampę na unikalne doświadczenia

Miej odwagę, by definiować marzenia dla siebie, pod siebie, a nie innych. Zamień sztampę na unikalne doświadczenia, które na zawsze zapadną w pamięć. Realizowanie własnych marzeń daje większą satysfakcję niż odhaczanie kolejno pozycji sugerowanych przez magazyny podróżnicze.

Zgodnie z koncepcją zaprezentowaną przez Simona Sineka, najlepiej jest „zaczynać od DLACZEGO”. W mojej filozofii ważniejsza jest inspiracja do marzeń niż marzenia bez inspiracji. Na przestrzeni lat moje marzenia ewoluowały, a niektóre wręcz wyparowały, np. wejście na szczyt Kilimandżaro (zrozumiałem, że wrzuciłem je na listę marzeń z chęci dorównania innym, co w pewnym momencie straciło na znaczeniu). Podglądanie goryli w rwandyjskiej dżungli nigdy na moją listę marzeń nie trafiło, podobnie jak pływanie z rekinami (ludojadami czy nie). Po prostu nie są w obszarze moich zainteresowań (choć to gorący temat wśród globtroterów).

Gdy skakałem między wyspami Pacyfiku na pokładzie legendarnego rejsu CO957, moim celem były nie tylko wrażenia zmysłowe (np. widoki), lecz także obserwacja, jak taki lot-tramwaj łączy odległe społeczności ze sobą i ze światem. Z kolei inspiracją do niedawnego przelotu nad Południowym Pacyfikiem była podróż do przeszłości, odzyskanie utraconego dnia oraz przetestowanie ciała pod kątem ekstremalnych zmian stref czasowych.

Każdy z nas ma swoje unikalne motywacje. Wsłuchaj się w nie i zamień sztampę na unikalne doświadczenia.

 

Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj. (Mark Twain)

Praca w liniach lotniczych oraz podróże w trybie standby były dla mnie przygodą życia pełną wrażeń i niezastąpionym źródłem adrenaliny. Dzięki temu unikalnemu podejściu moje marzenia spełniały się jedno po drugim, jak na taśmie produkcyjnej, nierzadko niezauważone… Korzystałem z tego przywileju zgodnie z sugestią Marka Twaina.

P.S. Wpis zawiera osobiste opinie autora. Za konsekwencje stosowania się do nich autor nie odpowiada. Przed bezrefleksyjnym wcieleniem powyższych porad w życie (które jest bezpłatne), autor gorąco poleca uważne skonsultowanie z ostatnim punktem („Zamień sztampę …”).

5 porad na udane podróże na standby

Praca w liniach lotniczych może być pasją samą w sobie, a po dodaniu przywilejów w postaci biletów pracowniczych dla wielu staje się wręcz sposobem na życie. Któż nie marzył o dalekich podróżach po świecie, choćby w dzieciństwie?

Dla wielu osób sama możliwość kupienia biletu zniżkowego to zwykle klucz do spełniania marzeń, a przydzielone miejsce z listy standby jest jak wygranie na loterii. Nie jest to jednak loteria dla każdego – poznałem wiele osób, które szybko się zniechęciły. Gdy planujesz podróż na standby przygotuj się m.in. na:

  • niepewność (oczekiwanie na miejsce aż do ostatniej chwili);
  • niewygodne przesiadki (bezpośrednie rejsy nie zawsze mają wolne miejsca);
  • dziwaczne z pozoru wymagania (schludny ubiór i wygląd nie idą w parze z wakacjami).

Bez odpowiedniego podejścia każda podróż na standby może stać się koszmarem. Znalazłem na to sposób. Po wielu latach doświadczania tego wspaniałego przywileju (ponad 750 lotów na standby oraz 43 nieudane próby) uważam, że standby to nie tylko sposób na podróże. Standby to stan umysłu, który takie podróże wspiera.

Oto zasady, dzięki którym przywilej zniżkowych biletów dał mi niezapomniane 10 lat podróży – zawsze spontanicznych, prawie zawsze zbyt krótkich, często szalonych, a czasami wręcz nieracjonalnych. Była to największa przygoda życia!

1. Check: Bądź poinformowany

Odnotuj szczegóły swoich lotów, zwłaszcza godziny odlotów. Podróż na standby jest często jak „życie na krawędzi”, więc błędna informacja może dużo kosztować. Pięć minut może zrobić dużą różnicę gdybyś miał się spóźnić do odprawy. Inne przydatne informacje to numer terminala, a także rodzaj samolotu. Podróżom towarzyszy zmęczenie, a w takich warunkach łatwo przeoczyć ostrzegawcze sygnały z otoczenia lub po prostu się zagapić. Założę się, że znasz co najmniej jedną osobę, której to się przytrafiło. Strefy czasowe to dodatkowe utrudnienie. Jeśli nie chcesz polegać na własnej pamięci i skomplikowanych obliczeniach skorzystaj z kalendarzowych aplikacji (np. Kalendarz Google), które nie tylko zapamiętają w twoim imieniu wszystkie krytyczne szczegóły, lecz również uwzględnią zmiany czasu.

2. Cross-check: upewnij się co mówi twój bilet i karta pokładowa

W lotnictwie wiele procedur wymaga tzw. „cross-checków”, czyli podwójnego sprawdzania. Warto je stosować również w życiu osobistym. Czasem sytuacja wymusza na nas kupienie biletu w pośpiechu, może nawet pod wpływem emocji lub stresu. Łatwo tu o pomyłkę. Pamiętaj, by przeczytać wszystkie krytyczne szczegóły: datę, przewoźnika, skąd masz lecieć i dokąd, a także imię i nazwisko pasażera. Czy zgodne są z tym czego się spodziewasz? Warto to zrobić zanim będzie za późno na ewentualną korektę.

Przekonałem się o tym osobiście w trakcie przesiadki pewnego ranka we Wiedniu. Miałem lecieć do Krakowa i ku mojej uciesze od razu dostałem potwierdzone miejsce. Ponad 2 godz. później w czasie boardingu moja karta pokładowa nieprzyjemnie zapiszczała po przeskanowaniu. Agent grzecznie zwrócił mi uwagę, że wejście na „mój rejs do Warszawy” rozpocznie się za chwilę na stanowisku obok! Błąd, dotąd niewyobrażalny, był oczywiście po mojej stronie i popełniłem go już przy kupowaniu biletu! Niestety, nawet mając mnóstwo czasu (ani po kupieniu biletu, ani tym bardziej po dostaniu karty pokładowej!), nie wykorzystałem żadnej szansy na sprawdzenie, czy wszystko się zgadza, przez co wylądowałem w Warszawie zamiast w Krakowie!

Innym razem, w trakcie boardingu w Doha, zauważyłem, że jegomościowi stojącemu w kolejce przede mną właśnie przyznano upgrade i wręczono kartę pokładową z … moim imieniem! Asertywne zakomunikowanie mu tego było wyzwaniem, które bezzwłocznie podjąłem – gra była tego warta!

3. Pakuj się lekko i wygodnie

Za stosowanie się do tej rady podziękują ci plecy i umysł. Poczujesz się lżej, zamiast martwić się o targany dobytek. Unikaj nadawania walizek – to często czynnik decydujący o tym czy się zabierzesz na rejs. Agentowi przy odprawie nie tylko zależy na przyznaniu ci miejsca (jeśli tylko się znajdzie), ale także na punktualnym wylocie danego rejsu. W niektórych sytuacjach na nadawanie walizek jest po prostu za późno. Bagaż będzie tym większym ciężarem, gdy masz przesiadkę (planowaną lub nie). Skoro i tak zdroworozsądkowo przygotowujesz się na wypadek jego zagubienia (awaryjne kosmetyki i ciuchy w podręcznym), to jaki jest w ogóle sens zabierania dużego bagażu z domu?

Wygoda też ma znaczenie. Tu wspominam wyjazd z przyjaciółmi na Perhentiany (Malezja) – umówiliśmy się, że wyjazd będzie miał koncepcję „backpackerską”, więc każdy spakował się do małej walizeczki na kółkach. Jakież było zdziwienie osoby spoza branży, która do nas dołączała!  Nie po to wynaleziono koło, aby z niego nie korzystać. Bieganie po terminalach lotniskowych z małą walizką na kółkach jest po prostu łatwiejsze niż z plecakiem średniej wielkości.

Pamiętam też, jak bez wygodnego (w bieganiu) bagażu podręcznego nie miałbym szans w niejednej podbramkowej sytuacji, np. gdy na starym lotnisku w Doha wręczono mi kartę pokładową na rejs do Warszawy na 23 min. przed odlotem (czyli 3 min. przed zamknięciem wyjścia!). Zdążyłem, ale tylko biegiem.

 

4. Ćwicz cierpliwość

Nie poddawaj się – przynajmniej, dopóki szanse nie spadną do absolutnego zera. Tu oznacza to czekanie na cud nawet do momentu zamknięcia drzwi w samolocie. Okazując cierpliwość dajesz cudom szansę, by się wydarzyły. Przecież bez nich podróże na standby nie byłyby tak magiczne.

Gdy wracałem z SYD do DOH niespodziewanie, już na pół godz. przed zamknięciem odprawy, poinformowano wszystkich oczekujących, że nie mają szans na miejsce. Większość natychmiast wróciła zrezygnowana do domu. Tymczasem ja nie zamierzałem się poddawać – nie miałem nic do stracenia. Cierpliwie czekaliśmy (trzy pełne optymizmu osoby), podczas gdy lotnisko ze względu na późną porę zaczęło się wyludniać – wokół nas było coraz ciszej, nawet niektórzy agenci z naszego rejsu już opuścili stanowiska. Kwadrans po zamknięciu odprawy, czyli 45 min przed rozkładowym odlotem, w tej niezwykłej ciszy, wśród obsługi pojawiło się poruszenie, którego tak bardzo wyczekiwałem – nagle agenci zaczęli nas wywoływać do odebrania kart pokładowych. Nasza cierpliwość została nagrodzona. Od zajęcia wymodlonego miejsca w samolocie dzieliła nas tylko przebieżka przez terminal. Bułka z masłem! Z moim doświadczeniem ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że tak to się skończy!

Gdy samolot odlatuje bez ciebie – rozchmurz się i zrób zdjęcie. Jak często możesz obserwować odlot twojego rejsu z takiej perspektywy?

5. Nastaw się optymistycznie i dorzuć szczyptę realizmu

Optymizm niewiele kosztuje. Warto jednak być gotowym na inne opcje, a w zasadzie na wszystko. Co będzie moim pierwszym krokiem, gdy sytuacja się wykolei? Naładowany telefon to absolutne minimum – gotowy do użycia, gdy konieczne jest wprowadzenie w życie planu B (zamiast liczyć na doładowanie w samolocie, zrób to przed wyjściem z domu/hotelu). Ileż to razy wbiegałem w ostatniej chwili na lotnisko by się odprawić i agent nie mógł odnaleźć mojej rezerwacji?! To chyba oczywiste, że numer biletu miałem przezornie zapisany w telefonie, by w razie potrzeby go przedstawić? Gdy pozostawało 5 min. do zamknięcia odprawy, nie byłoby czasu na szukanie gniazdek i kabelka, by uruchomić rozładowany telefon. W podróżach na standby zdarza się wiele niespodzianek. Szczypta realizmu i niebranie wszystkiego za pewnik pomaga się na nie przygotować.

Bilety pracownicze wywołują skrajne emocje. Jedni je uwielbiają, inni nienawidzą. Jeśli jesteś w drugiej grupie, dzięki tym poradom twoje podróże na standby mają szansę stać się mniej uciążliwe. Jeśli czujesz niedosyt to zapraszam na drugą część – jak pokochać podróże na standby – dla zaawansowanych. Już wkrótce.

Statystyka po 10 latach podróży

Gdy aplikowałem o pracę w Qatar Airways nawet mi się nie marzyło, że będą temu towarzyszyć takie przywileje. Ponad 10 lat temu, zanim jeszcze aktywowano mi przywilej biletów pracowniczych, dziwiłem się koleżance z Filipin, która latała „co miesiąc (na weekend) do rodziców do Manili (bagatela ponad 9h lotu) żeby przywieźć sobie żarcie, w tym głównie zupki … chińskie w proszku.”

Uśmiecham się do siebie widząc ten komentarz sprzed lat: „bagatela 9h lotu” … Przecież dziś sam mam na koncie wiele wyjazdów weekendowych, w jeszcze dalsze kierunki i w ogóle mnie to nie szokuje. Jak czas zmienia człowieka! Wtedy pisałem o podróżach na standby jako czymś nieznanym, wspomagając się opowieściami bardziej doświadczonych kolegów. Co tu owijać w bawełnę – dziś sam mam największe (statystycznie) doświadczenie wśród osób, które znam! Nawet czuję się tym zmęczony, lecz zamiast narzekać, przejdę od razu do statystycznego podsumowania dekady pełnej podróży.

Proszę czytać uważnie – na końcu będzie quiz 😉 (wciąż jestem zainspirowany pomysłem mojego zespołu, który na moją 9. rocznicę w ramach cotygodniowego „quizu z wiedzy o branży lotniczej” przepytał mnie z moich własnych statystyk podróżniczych!) 

Zacznijmy od tego, że w głowie mi się kręci, jak patrzę na te statystyki oraz moją kolekcję kart pokładowych.

Na koniec 2017 mam na koncie 811 startów i lądowań* (plus jeden przerwany start!). Pokonałem dystans 3 mln km (odpowiadający ośmiu podróżom na Księżyc lub 76 okrążeń Ziemi). Sumuje się to do ponad 5 miesięcy w powietrzu. Czy mam szansę konkurować z astronautami?

Wraz z nabywanym doświadczeniem przyspieszałem tempo – w ostatnich latach podróżowałem coraz częściej i coraz dalej. Najwięcej lotów odbyłem w 2016 r. (aż 104!), lecz najdłuższy dystans pokonałem w 2017, pomimo mniejszej liczby lotów (nieważne ile – ważne dokąd: np. 8x Australia między styczniem i sierpniem).

Latanie może być jak dla niektórych wódeczka: pierwsza setka na rozgrzewkę, a potem to już „się leci” – już przed laty postawiłem taką tezę i teraz mam na nią kolejny dowód. Na pytanie o ilość lotów na koncie często nie byłem w stanie precyzyjnie odpowiedzieć. Kolejne setki pojawiały się w bazie danych niemal niezauważone. Tymczasem od ostatniej takiej analizy, pomiędzy piątą i ósmą setką, konsekwentnie poprawiałem wynik, aż w końcu osiągnąłem niemożliwe: 100 lotów w niecały rok!

Od spoglądania na moją mapę też można dostać oczopląsu. Na pewno robi wrażenie na osobach, które nie miały okazji lub ochoty podróżować po świecie. Jednak ja do jej wyglądu już się przyzwyczaiłem. Tak naprawdę od kilku lat niewiele się zmieniała – zamiast odkrywać nowe zakątki świata, ostatnio najczęściej wybierałem sprawdzone miejsca (np. Seul, Sydney, Kuala Lumpur). Z mojej perspektywy możliwość powrotu do ulubionych miejsc (i przyjaciół!) stała się bardziej wartościowa niż odkrywanie nowych punktów na mapie. Pokazuje to rozkład odwiedzanych miast – w czołówce zestawienia są miasta i kraje odwiedzane bardzo wiele razy. W wypełnionym po brzegi kalendarzu nie miałem miejsca dla „średniaków”.

Większość wyjazdów była albo w kierunku Azji i Australii, albo Europy, zwłaszcza Polski. Pozostałe kontynenty musiały zaoferować coś wyjątkowego by zyskać moją przychylność, np. być na trasie podróży dookoła świata. Nie zmieniło się to do dziś.

Najczęściej wylatywałem lub lądowałem w Polsce (oczywistość), Niemczech (wygodne tranzyty!) oraz Azji Płd.-Wsch. Z Tajlandią i Malezją o moje weekendy (i nie tylko) zawzięcie konkurował Oman zamykający pierwszą piątkę rankingu. Wysoko ląduje też dość rozdrobniona Australia, z wieloma portami, wśród których ulubione Sydney zdobyło ostatnio przewagę nad ulubionym niegdyś Melbourne. Moje zamiłowanie do Azji ukazuje silna (kolektywna, a jakże!) pozycja Dalekiego Wschodu: Singapur, Hong Kong, Korea Płd. i Japonia (wybieranie między nimi było za każdym razem trudne; na wykresie widać, że żadnego z tych krajów nie faworyzowałem).

Zaskakuje utrzymanie się w czołówce Frankfurtu i Monachium (w sumie 97 startów i lądowań). W dorobku mam tylko jedną podróż, która miała na celu odwiedzenie Monachium, wszystkie pozostałe wizyty na tych lotniskach były w celu przesiadki. Tranzyt przez Niemcy był dla nas standardem, zwłaszcza przed uruchomieniem przez Qatar Airways połączenia między Doha i Warszawą. Przecież pierwsze 5 lat moich podróży do Polski z emigracji oznaczało przesiadki, przesiadki, przesiadki … Szanowna młodzież, obecnie rozpieszczana bezpośrednim rejsem 2x dziennie(!), może tych czasów nie pamiętać!

Najczęstszym modelem samolotu pozostaje Airbus A330 (statystykę wspierają ostatnio loty tym modelem z Doha do Warszawy 🙂 Blisko za nim próbuje nadgonić Boeing 777 oraz Airbus A320. Daleko poza zasięgiem podium wszystkie inne modele z Boeingiem 737, Boeingiem 787 i Airbusem A380. Wśród nowinek, ostatnio moją największą sympatię i szacunek zdobył najnowszy model Airbusa A350, który wszedł do służby ledwo trzy lata temu, wytrwale pnie się do góry i mam nadzieję, że kiedyś znajdzie się w czołówce (uważam, że zasługuje na nią bardziej niż Boeing 787, ale to już oddzielna historia).

W tej kategorii na wspomnienie zasługują także pozycje z dołu listy. Wśród nich są starzejące się i coraz rzadziej spotykane modele. Tym bardziej cieszę się, że w mojej karierze miałem przyjemność przynajmniej ten jedyny raz doświadczyć Airbusa A300, Saaba 2000, BAe 146/Avro RJ, MD80 czy Fokkera 100. Nie udało się na czas zorganizować podróży legendarnym MD-11, który już został wycofany z rozkładowych lotów; a także Tupolewem oraz archaiczną wersją jumbo jeta (747-100) – oba były „w zasięgu ręki”, wykorzystywane przez irańskich przewoźników, lecz pomysły te spadły na liście moich priorytetów, aż w końcu zabrakło motywacji i czasu do ich realizacji.

Podsumowując … (same smaczki)

# Podróże na standby były bardziej kuszące niż pozostawanie w Katarze na weekend, o urlopie nie wspominając. Na większość weekendów (52 proc.) wybierałem się gdzieś w świat.

# Po doliczeniu dni wolnych i urlopu wychodzi, że prawie 1/3 mojego pobytu w Katarze spędziłem … poza Katarem

# Były to w sumie 264 wyjazdy w 10 lat!

# Wyjazdy były coraz częstsze – w raporcie po 5 latach wyliczyłem, że średnio wylatywałem z Doha co 19 dni, lecz w kolejnym pięcioleciu już tylko co 11 dni (a w latach 2016-17 nawet co 9 dni)

# 58 razy odwiedzałem Polskę, czyli średnio 5-6 razy w roku – niezły wynik jak na daleką i egzotyczną emigrację

# 42 razy zabrakło dla mnie miejsca w samolocie, czyli trafił mi się tzw. offload

# Ze względu na brak innych miejsc 3 razy trafił mi się jumpseat w kabinie (czyli składane siedzenie dla załogi) – raz na krótkim rejsie z Dubaju (1 godz.), a dwa razy na dość długim Bangkoku (6-7 godz., do przeżycia …)

# Jeden raz posadzono mnie w kokpicie, nie miałem wyboru, bo innych miejsc już nie było 😉

# Zdecydowaną większość moich podróży odbyłem prywatnie (tylko sześć wyjazdów służbowych)

# Miałem pierwsze miejsce w firmie (wśród tysięcy pracowników) pod względem pokonanego dystansu w podróżach prywatnych w 2016 r. Danych za 2017 r. nie mam, lecz pokonując jeszcze więcej mil w krótszym czasie mogłem moją pozycję tylko umocnić.

# Po tylu latach intensywnych podróży lotniczych wciąż uwielbiam oglądać piękno świata przez okno samolotu. Zamiast dudnienia silników wolę charakterystyczny świst w pobliżu kokpitu – bardzo mnie to uspokaja, a czasem usypia (zwłaszcza Boeing 777, w którym w sumie spędziłem najwięcej czasu).

My Flightdiary.net profile

Za mną 10 lat podróży: zawsze spontanicznych, prawie zawsze zbyt krótkich, często szalonych, a czasami wręcz nieracjonalnych. Kiedyś powiedziało by się, że to była „jazdeczka bez trzymanki”. Aby opatrzyć to bardziej nowoczesnym określeniem trzeba by zejść na ziemię, a ja dopiero się tego uczę od kilku tygodni.

Widząc moją pasję do tych obliczeń można odnieść wrażenie, że wszystkie moje podróże miały na celu poprawianie statystyk, lecz byłoby to dalekie od prawdy. Traktuję te liczby jako mierzalne odbicie swobody życiowych wyborów, dokonywanych niezależnie od ich konsekwencji na statystyki. Opisywane tu podróże były dla mnie coweekendową rutyną, którą zresztą praktykuje wielu pracowników linii lotniczych, a ja po prostu opanowałem ją do perfekcji 🙂

Więcej grzechów nie pamiętam. Niczego nie żałuję. Obiecaną poprawę już widać – po 10 latach w powietrzu zszedłem na ziemię. Wyjątkowo dobrze się z tym czuję i do latania mnie nie ciągnie.

Co z tą kolekcją kart pokładowych? Skoro jest tak imponująca, to zamierzam kiedyś wytapetować nią pokój. Póki co, w duchu minimalizmu i redukcji wszelkiego zbieractwa, przestałem zbierać karty pokładowe. Nowe życie, nowe zasady.

Życie jest piękne!

QUIZ P.S. Oto obiecane pytanie: ile weekendów spędziłem w Katarze?

a. Co najmniej 264; b. Ponad 50%; c. 260; d. Między 500 a 550.

* powyższe wyliczenia obejmują wszystkie loty z mojego życia. Przed przyjazdem do Kataru miałem na koncie tylko 29 lotów, więc mają znikomą wagę w tych statystykach.

A tu wizualizacja wszystkich moich lotów z wykorzystaniem fantastycznego narzędzia flowmap.blue. Swoją drogą, ileż bym dał, aby takie narzędzia były dostepne kilka /naście lat temu, gdy intensywnie analizowaliśmy schematy przemieszczania się ludzi po świecie i opracowywaliśmy strategie rozwoju siatki połączeń w linii lotniczej!

Khalas. Czas na zmiany.

Od wielu lat standardem było dla mnie bicie własnych rekordów podróżniczych – z coraz mniejszym wysiłkiem, a ostatnio nawet bez zauważenia (wcześniej wręcz wydawały się nie do pobicia). Z upływem lat było tylko intensywniej. Praca w tygodniu, a potem wyjazd na drugi koniec świata – na weekend lub dłużej. Po powrocie (koniecznie w tej kolejności): praca, odsypianie (we własnym łóżku), znów praca, życie towarzyskie i znów odsypianie (tym razem już w samolocie – w drodze w świat).

Przez wiele lat byłem pochłonięty tą przyjemną rutyną. Miałem pełną swobodę wyboru miejsca, w którym chciałbym spędzić najbliższy weekend. Intensywnie korzystałem z tego luksusu, o którym większość może tylko pomarzyć. Jednocześnie definiowałem styl życia, o którym wcześniej nawet nie słyszałem. Sam dla siebie byłem wzorem do naśladowania, gotowym do pokonywania kolejnych wyzwań, inspirowałem do działania. Wyznaczałem sobie cele, podnosiłem poprzeczkę i z dumą jej dosięgałem. Była to dla mnie wartościowa lekcja: koordynacji (znów ta logistyka!), efektywności, cierpliwości, adaptacji (np. do niepewności), dążenia do wyznaczonego celu, itd. Jednak przede wszystkim była to lekcja o sobie.

Dobrze jest wiedzieć, kiedy ze sceny zejść…

Mam za sobą niejeden maraton podróżniczy – ostatni trwał aż pięć miesięcy, w których każdy weekend spędzałem bez wytchnienia gdzieś za granicą. Uczestniczenie w maratonie wiąże się z pokonywaniem własnych słabości, jest to bardziej wyścig z samym sobą, okazja do zajrzenia w głąb siebie. Jak przy innych intensywnych doświadczeniach, łatwiej wtedy usłyszeć intuicję. Jednak pokierowanie się nią wymaga niezmiernie dużo odwagi. W tych szczególnych okolicznościach największym wyzwaniem jest podjęcie decyzji o zwolnieniu albo wręcz zatrzymaniu się.

Myśli o życiowej zmianie kiełkowały w mojej głowie od pewnego czasu. Przełomowy okazał się wieczór, kiedy nie mogłem zasnąć. Przez prawie trzy godz. kręciłem się w łóżku i doznawałem olśnienia, jednego po drugim. Doświadczenie to było tak intensywne, że co jakiś czas musiałem zapalać światło, by robić notatki. Nawet aplikacja w telefonie, śledząca jakość snu, zarejestrowała te przełomowe momenty. Niespokojny umysł najwyraźniej przetwarzał wszystkie przemyślenia z ostatniego czasu. Zebranie ich w jednym momencie pozwoliło zobaczyć szerszą perspektywę. Podobnie jak przy układaniu puzzli, które staje się dość prostym zadaniem: mając przed sobą wszystkie elementy możemy podpierać się wzorem obrazka na pudełku.

Wyjazd z Kataru (tzw. QRexit) i rozpoczęcie nowego rozdziału życia był dla mnie właśnie taką układanką. Po pamiętnym „wieczorze olśnień”, gdy w końcu zobaczyłem mój kolejny cel w szerszej perspektywie, byłem gotowy do działania. Resztą po prostu zajął się logistyk drzemiący we mnie.

Czy ta decyzja mogła być aż taką błahostką? Przecież jest tyle zakątków świata, do których jeszcze nie dotarłem… Po pierwsze, wyjazd z Kataru nie musi oznaczać zaprzestania podróży. Po drugie, moim celem nigdy nie było zwiedzenie wszystkiego. Raczej nieprzypadkowo na mojej liście priorytetów na ostatnie wyjazdy nie znalazł się żaden nowy kierunek – były to raczej powroty do moich ulubionych miejsc! Pomogło mi to utwierdzić się w przekonaniu, że pozostając w dotychczasowym, spontanicznym i intensywnym trybie podróży niczego nowego nie odkryję.

Gdy opowiadałem przyjaciołom i kolegom z pracy o moich zamiarach, reagowali z niedowierzaniem. Przecież wheyman w Katarze był obok konieczności płacenia podatków jedną z niewielu rzeczy na tym świecie, której można było być pewnym. W oczach wielu byłem po prostu dinozaurem. Nie dziwi zatem, że wraz z moim wyjazdem ogłoszono koniec pewnej epoki, że to będzie koniec legendy… Tymczasem dla mnie to raczej koniec rozdziału, w którym stałem się legendą, przede wszystkim dla samego siebie.

Ostatnio nawet osoby skłonne do wyolbrzymiania przestały za mną nadążać: znana z tego Weronika C. usiłowała przedstawić mnie jako eksperta od Omanu tłumacząc, że byłem tam „z dziesięć razy”. W obliczu tego przekłamania byłem zmuszony ją poprawić – przecież mam na koncie 22 wyjazdy do Omanu! Taki błąd … Niech Bóg ma ją w opiece!


Po pięciu latach w Katarze czułem się niesamowicie spełniony, lecz i spragniony więcej. Po wyliczeniu wspaniałych wspomnień pytałem sam siebie: co bym dał, żeby to powtórzyć? Co się zmieniło? Dziś, po kolejnym pięcioleciu już nie tęsknię do tych doświadczeń sprzed lat i nie mam zamiaru niczego powtarzać.

Wygodne życie w Katarze wypełnione swobodnymi podróżami w najdalsze zakątki świata było rutyną, którą miło wspominam. Dobrze jest wiedzieć, kiedy ze sceny zejść… Podobno biegacz, zwłaszcza dalekodystansowy, nie czuje zmęczenia, aż się zatrzyma. Tak było i w moim przypadku. Był też i syndrom odstawienia. Jednak te odczucia szybko zastąpiło spełnienie. Nawet ostatnia lista kierunków, które „musiałem” zaliczyć przed rezygnacją, została wykonana w ponad 100 proc (zamiast raz w Seulu i Adelajdzie wylądowałem po dwa razy, a w Sydney aż pięć!).

Ostatnie dziesięć lat było wypełnione spełnianiem marzeń, o których wyjeżdżając do Kataru nawet nie śniłem. Pełne spełnienie.

Życie traktuję jako podróż, a podróże z kolei widzę jako proces. Zmienia się świat, zmieniamy się my, byle na lepsze! Wraz z tą życiową zmianą będę miał okazję spełniać się w innych aspektach. W inny sposób. W innym klimacie i kulturze. Z innymi celami na horyzoncie. I – zgodnie z życzeniami od przyjaciół z pustynnego kraju – zakocham się w magii nowych początków.

Wielu wyleczyło się z Kataru i wyjechało w rozczarowaniu po roku lub dwóch latach. Ja postanowiłem mojego Kataru nie leczyć, dzięki czemu trwał aż 10 lat i cztery miesiące. Najwspanialsze lata mojego życia, do tej pory.

Ma’assalama Katar!

P.S. To wcale nie jest moje ostatnie słowo na tym blogu. Już wkrótce statystyki podsumowujące 10 lat moich podróży (bez tego przecież się nie obędzie!) oraz ekstra: najważniejsze porady na udane podróże w trybie standby – dla nowicjuszy i nie tylko.





Podróż w garbie jumbo jeta

Od wielu lat marzyłem o podróży w garbie jumbo jeta. – W czym? – spytałby niejeden przedstawiciel najmłodszego pokolenia. – W garbie, czyli na charakterystycznym górnym pokładzie jumbo jeta, czyli legendarnego na całym świecie samolotu Boeing 747. – Co w tym szczególnego? – Jumbo jet był w swoim czasie flagowym modelem niemal wszystkich liczących się przewoźników lotniczych na świecie, a jego górny pokład ikoną luksusu, niedostępną dla mas. Garb rozciągał się od dziobu na ok. ¼ długości samolotu, a względnie mała (krótka) kabina dawała poczucie elitarności – w zależności od konfiguracji mieściły się tam fotele klasy pierwszej/biznesowej lub salonik dla pasażerów tych klas.

Spełnienie mojego marzenia z roku na rok stawało się coraz trudniejsze, gdyż jumbo jety są stopniowo wycofywane ze służby. Ze względu na dostępność zniżkowych biletów w grę wchodziła jedynie Lufthansa. Krok po kroku zatem.

Środa rano. W przerwie w pracy robię szybką analizę rozkładów Lufthansy (oczywiście w excelu, z wykorzystaniem tabeli przestawnej).

Boston? – odpada, bo to tylko 7-8 godzin z Frankfurtu. Na tak krótkim locie nie da się w pełni docenić takiego doświadczenia. Szanghaj? – dłuższy rejs, ale w wybranych przeze mnie dniach istnieje ryzyko dostania miejsca „z tyłu” zamiast w garbie. Osaka? – podobnie. Przezornie sprawdzam odwrotny kierunek, czyli z Osaki do Frankfurtu: sytuacja wygląda obiecująco! Tylko jak ja się dostanę do Osaki, skoro nie ma już bezpośredniego połączenia z Kataru?

Środa popołudnie. Właśnie skończyłem pracę, na czwartek mam wzięty dzień wolny, a potem dwa dni weekendu. Wiem już przynajmniej tyle, że z Osaki do Frankfurtu będę odlatywał w piątek o 10 rano. Nadal nie mam pojęcia jak się tam dostanę. Pozostaje mi tylko znaleźć się w Osace…

Pierwsza myśl to oczywiście przesiadka w Tokio – skomplikowana sprawa, bo trzeba zmieniać lotniska. Ruszałbym z Doha po północy, więc plusem tej opcji jest to, że miałbym jeszcze sporo czasu na spakowanie i porządniejsze zaplanowanie wycieczki. Jak nie Tokio, to może przez Seul, też po północy? Opcja niezła, ale wymaga znalezienia noclegu w Osace, na co nie mam teraz ani czasu, ani ochoty. Szukam dalej ….

Bangkok? Przecież to nie po drodze! – ta nieśmiała myśl próbuje oprzeć się nokautowi wydumanej racjonalności. Z drugiej strony pomysł wydaje się niezły: jest nowatorski, out of the box. Wywołany tymi myślami dyskomfort próbuję ujarzmić wracając do wyszukiwania noclegu w … Osace. Ale to przecież nie pomaga … Dobrze znam to uczucie. Wstaję więc od ekranu komputera, przy którym siedzę bez przerwy od dwóch godzin. Łapię oddech i po krótkim spacerze po budynku spoglądam na sytuację z nowej perspektywy.

Mógłbym wyruszyć z Doha do Bangkoku już za 4 godz., tylko, że ja wciąż jestem w biurze, w środku burzy mózgów, bez zaplanowanej trasy, o kupowaniu biletów i pakowaniu nie wspominając. Gdyby jednak poczekać na kolejny rejs (po północy), miałbym tyle samo czasu na przygotowania, co inne opcje.

Tranzyt w Bangkoku w końcu zwycięża, bo oznacza, że dodatkowo będę miał okazję przelecieć się Japan Airlines, o czym też marzyłem już od dawna. Spełniamy marzenia, dwa w jednym!

Nagle czuję, jak kamień spada mi z serca. Mam ustaloną trasę, nareszcie kupuję bilety. Do tej pory wszystko było tylko pomysłem-marzeniem. Teraz wygląda na to, że ten szalony wyjazd ma szanse dojść do skutku.

Jak było więc?

Szczyt spontaniczności

Podróże lotnicze rzadko kojarzą się ze spontanicznością. Wielu pasażerów dniami i nocami planuje zakup biletu, wreszcie go kupuje, a po kilku tygodniach lub miesiącach w końcu wyrusza w tę długo wyczekiwaną podróż.

Gdzie leży granica spontaniczności?

Co jeśli decyzja o podróży pojawia się na 60 minut przed godziną odlotu? Czy to już jest za późno? Oczywiście – odpowiedziałby niejeden.

A gdyby na te 60 minut przed odlotem siedzieć wygodnie w domu, w piżamie, będąc oswojonym z myślą, że nadchodzące dni spędzi się bez ruszania się z miejsca?

– Bez szans. A już tym bardziej bez biletu!

Miałem ostatnio okazję przetestować opisany powyżej scenariusz w wersji ekstremalnej, tzn. łóżko, piżama, relaks, brak biletu.

T: – 60 minut

Czwartkowy (tzn. weekendowy) wieczór. Dzwoni telefon. Koleżanka z pracy oznajmia, że właśnie się odprawiła na rejs do rodzinnego Kuala Lumpur i jest 45-minutowe opóźnienie. Miała nadzieję spotkać mnie na lotnisku w drodze „do Dokądś” (był przecież weekend…), a tu niespodzianka – wheyman siedzi w domu dobrze oswojony z myślą, że przed nim kolejny weekend w Doha.

– Dlaczego nie lecisz ze mną do KL? – pyta.

– Nie wiem – odpowiedam. Zamurowało mnie, bo naprawdę nie znam odpowiedzi na to wyjątkowo trudne pytanie.

– Baw się dobrze – życzę jej na zakończenie rozmowy, ale chwilę potem pojawia się burza myśli wraz z naczelnym pytaniem: – Dlaczego mnie tam nie ma?

Przez pięć minut walczę ze sobą w myślach.

T: – 55 minut (- 1h 40 minut uwzględniając opóźnienie)

Bez żadnej gwarancji, że z powodu opóźnienia odprawa nie została jeszcze zakończona, rzucam się w wir pakowania. Znajomość rutyny bardzo pomaga. Mały plecak, klapki, szczoteczka do zębów, bluza z długim rękawem do samolotu i paszport.

T: -45 minut (-1h 30 minut)

– Przecież ja nie mam biletu!

Na szczęście do tego potrzebny jest tylko komputer z internetem. Okazuje się, że nie można kupić biletu na mój rejs. Nic dziwnego – z rozkładu wynika, że właśnie powinien trwać boarding! Wybieram rejs na następny dzień. Pospiesznie robię telefonem komórkowym zdjęcie biletu wyświetlonego na ekranie.

T: -40 minut (-1h 25 minut)

Wybiegam z domu! Jedno rondo, dwa skrzyżowania ze światłami, które szczęśliwie przejeżdżam bez zatrzymywania, na zielonym 🙂 Parkuję jak zwykle przy hotelu Rotana pod lotniskiem. Klucze do plecaka, plecak na plecy. Rutynowy spacerek na terminal odlotów.

T: – 25 minut (-1h 10 minut)

Odprawa. Mimo moich obaw, nie ma najmniejszego problemu z tym, że przybyłem na tak krótko przed rozkładowym czasem odlotu (nie byłbym pewien, czy to kwestia procedury przy opóźnionych wylotach, czy jednak mojego szczęścia).

Kontrola paszportowa, kontrola bezpieczeństwa. Wolnocłówka.

T: -15 minut (-1h)

Spokojnym krokiem dochodzę do wyjścia do samolotu nr 10. Koleżanka oczom nie wierzy. Nie wierzyła, gdy jej mówiłem, że będę próbować.

Udało się! Jedziemy razem do Malezji!!!

Siadam i próbuję ogarnąć co się wydarzyło w ciągu ostatnich 40 minut. Próbuję sobie przypomnieć, czy zamknąłem samochód pozostawiony na parkingu. Żelazka na szczęście w ostatnich dniach nie używałem – przynajmniej w tej kwestii mam pewność…

Zaglądam do plecaka – wygląda na to, że mam wszystko, co potrzebne. Z dumą stwierdzam, że nawet o malezyjskiej walucie pamiętałem. A po chwili konstatuję:

– Przecież ja nie mam dolarów do wymiany! Ale mam kartę płatniczą. Uff.

A za moment drugi zonk:

– Nie mam absolutnie nic do czytania. Ale porażka! To będzie chyba pierwsza weekendowa podróż bez czytadeł, np. Tygodnika Polityka. Jak mogłem o tym zapomnieć?!?!

Tak wyglądał początek najbardziej spontanicznego weekendu poza Doha, jaki sobie sprezentowałem. Te 45 minut opóźnienia, dzięki którym to wszystko było możliwe, traktuję jako dar od losu. Tylko ode mnie zależało, czy zdecyduję się go wykorzystać.

Od lat udowadniam, że warto być w życiu spontanicznym. Tym razem przeszedłem samego siebie. Tegoż i Wam życzę!

Sky is the limit!

Tranzyt w Rangunie cz. 2

Ciąg dalszy thrillera niepolitycznego w odcinkach.

Otuchy dodaje towarzystwo wspomnianej stewki z Tajlandii. W pewnym momencie, chyba od niechcenia, wspomina, że jak nie odlecimy najbliższym rejsem do Bangkoku to mogą nas deportować z powrotem do Kataru. Już się to podobno zdarzało… Kto mówi o traceniu nadziei?

Dochodzi 6.30 rano, znikąd pojawia się pan w sandałach, zwyczajnych spodniach i zapinanej na zamek kreszowej bluzie z jakimś logo. Coś zagaduje do nas, a Tajka tłumaczy owemu Oficerowi Policji (!), którego ja wziąłem za lokalnego lumpa, że czekamy, że my w tranzycie, że zaraz sobie pójdziemy. Przez chwilę jeszcze kręci się wokół nas, a potem znika. Powraca z kolegą w równie dizajnerskim dresie i znowu coś wypytują, ale doświadczona w bojach Tajka ich zbywa. Co ja bym bez niej zrobił?!

Wreszcie po kolejnych 15 minutach wraca nasza agentka. Jest karta pokładowa, nawet ze wskazanym miejscem, ale ulga. Jest nawet paszport!

Teraz już tylko trzeba przejść do strefy tranzytowej i dalej do samolotu. Banalne? Odprowadza nas cała gromadka pracowników lotniska – jak na Azjatów przystało, są zafascynowani moim wzrostem.

Drzwi prowadzące do strefy tranzytowej są zamknięte, trzeba zawołać strażnika, który niechętnie je otwiera.

Udało się!

ATR - Bangkok Airways

Fot. malaysianwings.net

Skoro miejsce na rejs do Bangkoku dostałem, mogę się już odprężyć. Rozsiadam się wygodnie w ATRze Bangkok Airways.

Sielanka się kończy, a moje myśli zostają gwałtownie zawrócone z kursu na Tajlandię do lotniska w Rangunie w momencie, gdy podchodzi do mnie agent naziemny i pyta o numer paszportu. Grzecznie podaję i czekam. Co dalej, co dalej?!?! Spisuje numer i bez słowa wyjaśnienia odchodzi.

Po kolejnych kilku minutach agentka nr 3 podchodzi i pyta o paszport i kartę pokładową.

Nauczyłem się nie zadawać pytań w takich sytuacjach. Pani ma pretensje, że jej nie powiedziałem, że właśnie przyleciałem z Kataru i że byłem w tranzycie. Przecież oni muszą to odnotować! Nieważne, że widzę babkę pierwszy raz w życiu… Strzelam Głupio-Zdziwiono-Przepraszającą Minę w wersji nr 5 i wykrztuszam z siebie „A-aha-aa”.

Co dalej jeszcze mnie czeka? To wszystko moja wina – myślę – niezłe problemy musiałem im sprawić tą przesiadką.

W końcu słyszę, jak zamykają się drzwi w samolocie. Uff, z doświadczenia wiem, że prawdopoobieństwo problemów i dalszego nękania przez obsługę znika w tym momencie praktycznie do zera. Czy aby na pewno ta zasada ma zastosowanie przy wylocie z Birmy?

W pośpiechu odkołowujemy w stronę pasa startowego i wio. Na pokładzie tej regionalnej linii przyjemna niespodzianka. Kiedy ostatnio (czy kiedykolwiek?) mieli państwo okazję zjeść porządne śniadanie z omletem, jogurtem i świeżymi owocami, itp., w trakcie rejsu ATRem??

Nie bez powodu Bangkok Airways nazywa siebie ‘Asia‘s boutique airline’. A ich slogan reklamowy mówi: ‘Fly boutique, feel unique’. Już nie mogę się doczekać, gdy znowu będę miał okazję skorzystać z ich oferty. Może ponownie na trasie z Yangonu do Bangkoku?

Śniadanie w Bangok Airways RGN-BKK

Podsumowując, pomysł z tranzytem w Rangunie jak najbardziej się sprawdził, choć muszę przyznać, że głównie dzięki zaangażowaniu i pomocy obsługi naziemnej. Strach pomyśleć, co by było gdyby któryś z Birmańczyków miał mniej cierpliwości …

PS. Należy się uzupełnienie. Wzbogacony nowymi doświadczeniami w Miami w zeszłym tygodniu stwierdzam, że opisane powyżej kłopoty przy przesiadce w Rangunie są śmiechu warte. W USA nie dość, że nie ma możliwości tranzytu znanego z większości krajów świata (w Rangunie były przynajmniej zakluczone drzwi), to ciężko o pomoc w trudniejszej sytuacji, o cierpliwym wysłuchaniu opisu owej sytuacji już nie wspominając. A wszystko to pod przykrywką walki z terroryzmem. Naprawdę szkoda czasu na opisywanie szczegółów…

ATR - Bangkok Airways

Fot. Wikipedia



Tranzyt w Rangunie

Podróżowaniu z biletami typu standby towarzyszy dodatkowa dawka adrenaliny. Przekonałem się o tym nieraz w ciągu ostatnich kilku lat. Kwestia wolnych miejsc już mnie niezbyt rusza, po jakimś czasie da się do tej niepewności przyzwyczaić.

Ciekawiej robi się, gdy trzeba się przesiadać po drodze. Zwłaszcza na nietypowych lotniskach, które na przyjęcie pasażera takiego, jak ja, nie wydają się przygotowane.

Na przykład Yangon. Konkretne zwiedzanie Birmy planuję już od dłuższego czasu, ale konieczność uprzedniego załatwienia wizy przed podróżą bardzo to utrudnia. Pomyślałem, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się w stolicy Birmy chociażby przesiąść. Uruchomione niedawno bezpośrednie połączenie z DOH do RGN na pierwszy rzut oka jest idealną alternatywą dla bezpośrednich rejsów do Bangkoku, które w czwartki wieczorem są notorycznie pełne. Yangon odlatuje z Doha 20 minut później, a połączeń miedzy RGN a BKK jest sporo. Nic tylko lecieć! Czy aby na pewno?

Upewniłem się u źródeł, że dla pasażerów w tranzycie wiza nie jest wymagana. Zgodnie z wymaganiami, zakupiłem bilet standby na rejs Bangkok Airways z Rangunu do Bangkoku, o który już w czasie odprawy w Doha mnie zapytano – podobnie jak w wielu innych krajach, bez biletu powrotnego lub tranzytowego linia lotnicza nie podejmie się ryzyka zabrania nas na pokład.

No to lecim!

DOH-RGN-BKK

Po przylocie do Yangonu, zgodnie z radą znajomego zgłosiłem się do pani z obsługi lotniska czekającej przy rękawie, aby pomógła w przejściu przez tranzyt. Okazuje się, że nie jestem jedyny – ten sam sposób dotarcia do Bangkoku wybrała pracująca w QR stewardessa z Tajlandii.

Podajemy wydruki biletów, idziemy krok w krok za agentką. Ta uzgadnia przez krótkofalówkę, co z nami zrobić. Chwila oczekiwania, agentka upewnia się u innych pracowników lotniska. Mam wrażenie, że cokolwiek z nami zrobią, nie do końca będzie to legalne. Zapowiada się interesująco. Idziemy dalej. Krok w krok. Agentka prosi o paszporty i każe czekać, tu i tylko tu, przy winklu obok windy. I znika w korytarzach terminala.

Czekamy cierpliwie, choć nie jest to najłatwiejsze. Dokąd ona pobiegła? Do czego potrzebne były nasze paszporty? Mija 10 minut, pomocnej pani jak nie było, tak nie ma. Wszędzie pusto, mimo że na innych lotniskach w takim miejscu przechodziłyby tłumy ludzi w drodze na tranzyt lub kontrolę paszportów.

Jestem w obcym, ostatnio niezbyt stabilnym politycznie kraju, w strefie między wyjściem z samolotu a kontrolą paszportową, a mojego paszportu nie widziałem od 20 minut. Co dalej?

Wyobraźnia sięga do zakamarków pamięci i odnajduje obejrzany dawno temu film „Terminal” z Tomem Hanksem, w którym bohater bez ważnego paszportu utknął w strefie przylotów lotniska JFK. Bezskutecznie próbuję sobie przypomnieć, czy film dobrze się skończył…

C.d.n.

Przeprawa przez Eid

 

Koniec Ramadanu oznacza wakacje. Zazwyczaj 3- lub 4-dniowe plus weekend (pracownicy instytucji rządowych w tym roku dostali prawie dwa razy tyle, nic to…)

Z tymi dniami wolnymi to jednak nie takie proste – dokładny dzień ich rozpoczęcia jest ogłaszany w ostatniej chwili (możliwe są przesunięcia o 1-2 dni), a to oznacza, że jakiś konkretny wyjazd trudno zaplanować. Skoro większość ekspatów woli spędzić wakacje poza Katarem (nic zaskakującego!), łatwo sobie wyobrazić całe zamieszanie z kupowaniem biletów na ostatnią chwilę (przy okazji jest to niezłe wyzwanie dla zarządzających przychodami w liniach lotniczych). Do tego straszny bałagan na lotnisku.

Robi się jeszcze ciekawiej, gdy pracownicy moich linii również chcą wyjechać na wakacje – nic dziwnego, bowiem któż chciałby zostać na sześć dni w Katarze, skoro za 200 riali w obie strony może się przelecieć do Bombaju i odwiedzić rodzinę! No właśnie – problem w tym, że prawie każdy. Każdy w swoją stronę świata naturalnie, ale jakoś tak się składa (naturalnie??), że najwięcej ludzi jednak do Indii, zwłaszcza do Bombaju. I tu najczęściej na chęciach się kończy. Najgorzej bywa w wieczór poprzedzający pierwszy dzień świąt.

Jak to wyglądało?

Doha-Bombaj – miał lecieć nasz największy Boeing 777 o pojemności 335. Liczba rezerwacji przekraczała pojemność o 6 (znaczy że overbooking 🙂 Ponadto 73 (siedemdziesiąt trzy!!) osoby chętne z biletem pracowniczym. Znaczy, że dużo. W kolejnych dniach takich Bombaj-owców nie było dużo mniej. Znaczy, że większość spędzi wakacje jednak w Doha.

Liczba stendbajów pracowniczych na pozostałych indyjskich kierunkach tamtego dnia to w sumie kolejne 80 osób. Dodać należy, że wszystkie rejsy do Indii odlatują mniej więcej o tej samej porze, a odprawa tychże pracowników odbywa się przy dwóch dedykowanych stanowiskach. Ponad 150 osób napierających (napierających dosłownie, bo mowa o Hindusach – a oni to akurat napierać umieją). Napierających na dwóch biednych, lecz całkiem nieźle sobie radzących,  panów od odprawy (też Hindusów, w tym przypadku powoływanie się na znajomego znajomego nie wystarczy, bo prawdopodobnie ten znajomy znajomego też czeka na to samo miejsce w samolocie!!). Do tego złość tych, którzy miejsca nie dostali (jakichś 140 osób albo i więcej), a szanse na miejsce następnego dnia wcale nie są większe (overbooking + konkurencja w postaci 140 osób…)

 

 

Airbus A330 Qatar Airways

 

 

 

A może firma powinna w przyszłości rozważyć wykonanie jednego lub dwóch rejsów do Bombaju i innych miast tylko dla pracowników, najlepiej czymś pojemnym, może Super Jumbo? (jak już go dostaniemy!!). Te 200 riali przecież piechotą nie chodzi, a paliwo mamy ponoć za półdarmo.

No tak, tyle o rejsach do Indii, a co z pozostałymi destynacjami? Tu sprawa wcale nie wyglądała lepiej wszak szczyt przewozowy dla „normalnych” pasażerów pokrywa się zawsze ze szczytem przewozowym pracowników (logiczne chyba, prawda?). Ja na przykład próbowałem się dostać do Singapuru. I się dostałem – przejeżdżając mostem na pokładzie autobusu z Kuala Lumpur. Ale o tym, to już następnym razem.