Po ponad 14 godz. w powietrzu wylądowałem w Filadelfii w celu konsumpcji weekendu. Jest piątek, ósma rano. Zegar tyka nieubłaganie, już jutro o tej porze będę się odprawiał na rejs powrotny do Doha. Nie ma na co się oglądać, zwiedzanie czas zacząć.
Pomimo długiego lotu mam mnóstwo energii. Pospiesznie melduję się w hotelu. W międzyczasie poranna mgła, która towarzyszyła mi przy lądowaniu, zanika i wychodzi słońce. Pogoda inspiruje mnie by spędzić ten dzień na powietrzu. Szybkim krokiem przechadzam się po historycznym centrum tego jednego z najstarszych miast Ameryki. Jednak zwiedzanie nie jest moim głównym zamierzeniem.
Odnajduję wypożyczalnię rowerów (Fairmount Bicycles: 35$ za dzień lub 7$ za godz.) i dopiero od tego momentu zaczyna się prawdziwa przygoda. Wkrótce jadę ścieżką wzdłuż rz. Schuylkill, zgodnie ze wskazówkami uzyskanymi w wypożyczalni, kieruję się w stronę wioski East Falls, a następnie wjeżdżam na historyczną trasę przez las – tzw. Forbidden Drive. To piękna ścieżka wzdłuż rzeczki, z dala od samochodów i miasta. Wokół złote liście, pełnia jesieni.
Okazuje się, że Forbidden Drive to popularne miejsce na rodzinne spacery. Jest późny poranek, Ameryka właśnie budzi się po Święcie Dziękczynienia, które obchodzono poprzedniego wieczora.
Obserwuję, jak wielopokoleniowe rodziny odbywają świąteczny spacer. To dla nich prawdopodobnie jedyna okazja w roku na spotkanie w takim gronie, bez pośpiechu. Nasuwa mi się skojarzenie z rodzinnymi spacerami po wielkanocnym śniadaniu w Polsce. Ten poranek należy do nich, być może już następnego dnia poszczególni członkowie tych rodzin wrócą do swoich miast, do swojego codziennego życia. Zupełnie jak ja. Tymczasem wszyscy zdają się chłonąć te cenne chwile. Ja też! Mam wrażenie, jakbym właśnie teleportował się z obcego świata (arabskiej pustyni) do magicznej (leśnej!) krainy, która właśnie przeżywa najbardziej intymne rodzinne chwile.
Spacer w lesie to wcale nieoczywisty sposób na spędzenie tego dnia. Dzień po Świecie Dziękczynienia to przecież Czarny Piątek, czyli szaleństwo zakupowe obejmujące cały kontynent, a ostatnio chyba świat. Jak bardzo się cieszę, że zdołałem to zjawisko ominąć!
Po tak aktywnie spędzonym dniu starcza mi jeszcze sił na zupełnie spontaniczne wyjście do teatru (fantastyczna sztuka o Dr. Ruth – dość przaśne wspomnienia w formie monologu amerykańskiej edukatorki seksualnej, odpowiedniczki Michaliny Wisłockiej).
Sympatycznym epilogiem Misji Philly okazuje się spacer po mieście późnym wieczorem – w niektórych zakątkach centrum panuje błogi spokój, gdzie indziej widać barowo-klubowe zwiastuny rozpoczynającego się dla niektórych weekendu. Dla mnie weekend jednak ma się ku końcowi. Po krótkiej nocy w hotelu z samego rana muszę gnać na lotnisko, by w niecałe 13 godz. teleportować się z powrotem na pustynię i kontynuować moją karierę w biurowcu.
I kto twierdził, że teleportacja możliwa jest tylko w filmach sf?
Status misji: zakończona z pełnym sukcesem! I rekordem – w trakcie tego szalonego weekendu spędziłem więcej czasu w powietrzu, niż na ziemi. Trudno będzie pobić taki rekord …
Do podsumowania przyda się precyzja 🙂