Misja Philly cd.

Po ponad 14 godz. w powietrzu wylądowałem w Filadelfii w celu konsumpcji weekendu. Jest piątek, ósma rano. Zegar tyka nieubłaganie, już jutro o tej porze będę się odprawiał na rejs powrotny do Doha. Nie ma na co się oglądać, zwiedzanie czas zacząć.

Pomimo długiego lotu mam mnóstwo energii. Pospiesznie melduję się w hotelu. W międzyczasie poranna mgła, która towarzyszyła mi przy lądowaniu, zanika i wychodzi słońce. Pogoda inspiruje mnie by spędzić ten dzień na powietrzu. Szybkim krokiem przechadzam się po historycznym centrum tego jednego z najstarszych miast Ameryki. Jednak zwiedzanie nie jest moim głównym zamierzeniem.



Odnajduję wypożyczalnię rowerów (Fairmount Bicycles: 35$ za dzień lub 7$ za godz.) i dopiero od tego momentu zaczyna się prawdziwa przygoda. Wkrótce jadę ścieżką wzdłuż rz. Schuylkill, zgodnie ze wskazówkami uzyskanymi w wypożyczalni, kieruję się w stronę wioski East Falls, a następnie wjeżdżam na historyczną trasę przez las – tzw. Forbidden Drive. To piękna ścieżka wzdłuż rzeczki, z dala od samochodów i miasta. Wokół złote liście, pełnia jesieni. 

Okazuje się, że Forbidden Drive to popularne miejsce na rodzinne spacery. Jest późny poranek, Ameryka właśnie budzi się po Święcie Dziękczynienia, które obchodzono poprzedniego wieczora. 

Obserwuję, jak wielopokoleniowe rodziny odbywają świąteczny spacer. To dla nich prawdopodobnie jedyna okazja w roku na spotkanie w takim gronie, bez pośpiechu. Nasuwa mi się skojarzenie z rodzinnymi spacerami po wielkanocnym śniadaniu w Polsce. Ten poranek należy do nich, być może już następnego dnia poszczególni członkowie tych rodzin wrócą do swoich miast, do swojego codziennego życia. Zupełnie jak ja. Tymczasem wszyscy zdają się chłonąć te cenne chwile. Ja też! Mam wrażenie, jakbym właśnie teleportował się z obcego świata (arabskiej pustyni) do magicznej (leśnej!) krainy, która właśnie przeżywa najbardziej intymne rodzinne chwile.



Spacer w lesie to wcale nieoczywisty sposób na spędzenie tego dnia. Dzień po Świecie Dziękczynienia to przecież Czarny Piątek, czyli szaleństwo zakupowe obejmujące cały kontynent, a ostatnio chyba świat. Jak bardzo się cieszę, że zdołałem to zjawisko ominąć!

Po tak aktywnie spędzonym dniu starcza mi jeszcze sił na zupełnie spontaniczne wyjście do teatru (fantastyczna sztuka o Dr. Ruth – dość przaśne wspomnienia w formie monologu amerykańskiej edukatorki seksualnej, odpowiedniczki Michaliny Wisłockiej).

Sympatycznym epilogiem Misji Philly okazuje się spacer po mieście późnym wieczorem – w niektórych zakątkach centrum panuje błogi spokój, gdzie indziej widać barowo-klubowe zwiastuny rozpoczynającego się dla niektórych weekendu. Dla mnie weekend jednak ma się ku końcowi. Po krótkiej nocy w hotelu z samego rana muszę gnać na lotnisko, by w niecałe 13 godz. teleportować się z powrotem na pustynię i kontynuować moją karierę w biurowcu.

I kto twierdził, że teleportacja możliwa jest tylko w filmach sf?



Status misji: zakończona z pełnym sukcesem! I rekordem – w trakcie tego szalonego weekendu spędziłem więcej czasu w powietrzu, niż na ziemi. Trudno będzie pobić taki rekord …

Do podsumowania przyda się precyzja 🙂

 

Misja Philly

Jak bardzo można rozciągnąć weekend w czasie i przestrzeni? Postanowiłem znaleźć odpowiedź organizując miniprojekt pod kryptonimem Misja Philly.
Philly, czyli Filadelfia – jedyne miasto w Ameryce, które można odwiedzić bez brania dnia wolnego, czyli w trakcie katarskiego weekendu właśnie. Brzmi szalenie? Być może. Ale czemu by nie spróbować?

Przygotowania

Wylot z Doha planowany na piątek tuż po północy. Lądowanie po całonocnym locie z samego rana, o 7 czasu lokalnego. Pogoda do lądowania: 18 st. w dzień, 9 st. w nocy, bezchmurne niebo, słonecznie, piękny dzień. Nic, tylko się pakować!

Ryzyko misji

Opóźnienie rejsu, nawet najdrobniejsze, przyczyni się do istotnego skrócenia pobytu (od przylotu do wylotu następnego dnia rano mam tylko 26 godz.) Czas spędzony na przekroczenie granicy po wylądowaniu też może mieć negatywny wpływ na powodzenie planu.

Przebieg misji 

Startujemy z drobnym opóźnieniem, którego nie udaje się nadrobić w powietrzu. To zdecydowanie jeden z najdłuższych lotów, jakich doświadczyłem – całe 14 godz. i 14 minut w powietrzu! Przez większość czasu towarzyszy mi niezwykły widok za oknem – pełnia księżyca! Aż trudno oderwać wzrok od tego niby-zwyczajnego zjawiska, lecz w nietypowej odsłonie – szum silników w tle, bezkresna ciemna noc, światło księżyca i ja, szczelnie zamknięty w pędzącej, metalowej puszce.

Podejście do lądowania po tak długim locie może być tylko magiczne. I takie właśnie było! W trakcie zniżania mijamy Nowy Jork i Long Island, które próbują łapać pierwsze promienie ospale wschodzącego zimowego słońca. Dalej, w okolicy Filadelfii – gęste, białe chmury pod nami, a nad nami – błękitne niebo. Kontynuujemy zniżanie. Jesteśmy już na ostatniej prostej, gdy zauważam, jak z tego chmurnego dywanu wystaje, oświetlona słońcem, charakterystyczna wieża filadelfijskiego mostu. Jest jakby wbita w chmury i tylko ona, bo wokół nie ma żadnych innych znaków sugerujących, że niedaleko pod nami jest ziemia (o dużym mieście nie wspominając). Wkrótce samolot zanurza się w tej białej kołderce i, po kilkunastu sekundach, przyziemia z prawie zerową widocznością pasa. To zdecydowanie najlepsze lądowanie w moim życiu!

Po takim podejściu i lądowaniu czuję się jak nowo narodzony. Katharsis? A może Qatharsis? Tak chcę się czuć.

Obawy o kolejki przy paszportach okazują się niepotrzebne – w Filadelfii w porze przylotu Qatar Airways w ogóle nie ma kolejki do kontroli paszportowej! Dodatkowe przepytywanie w celu weryfikacji historii moich niestandardowych podróży zapisanych w paszporcie też okazuje się błahostką, a wręcz pozytywnym doświadczeniem, zupełnie odwrotnie niż kilka lat wcześniej w Miami.

Misja Philly nieźle się zaczyna. Jak będzie dalej? Czytaj ciąg dalszy tutaj.

Lądowanie z morza i marzeń

Jak się ląduje na plaży?

Dolecieć na Saint Martin niełatwo, zwłaszcza na biletach pracowniczych, co sam udowodniłem. W obie strony musiałem przetestować swoje umiejętności przewidywania i planowania sytuacji awaryjnych oraz uruchamiania i bieżącego modyfikowania tych planów w praktyce. Schematycznie wyglądało to tak:

DOH-AMS-SXM   /   AMS-LHR-MIA-SXM    /  MIA-SXM   /   SXM-CUR-AMSDOH   /   SXM-CDG-DOH

Już samo lądowanie na Saint Martin jest przeżyciem, jakich mało – uczestniczy się bowiem w niezwykłym przedstawieniu, które gromadzi na przylotniskowej plaży tłumy gapiów. Zaznaczyć warto, że scena jest tu jednocześnie widownią, a widownia sceną.

Praktycznie każde lądowanie na Princess Juliana International jest filmowane – zarówno przez podekscytowanych pasażerów w samolocie, jak i spotterów zgromadzonych na plaży. I właśnie wzięcie udziału w tym przedstawieniu było jednym z moich marzeń.

Moim planem było uczestniczyć w wyczekiwanym przez tłumy legendarnym lądowaniu Boeinga 747 pomalowanego w królewski błękit KLMu. Zamiast tego na Saint Martin przybyłem na pokładzie samolotu z kadłubem prawie niepomalowanym, czyli robiącego nieco mniejsze wrażenie Boeinga 757 w „barwach” American Airlines.

Jak to wyglądało z wewnątrz pokazuje film na youtube.

Fot. Kuba

Wylot z Princess Juliana również zapada w pamięć. Strasznie dziwne to uczucie, siedzieć w gigantycznym samolocie kołującym w kierunku progu pasa startowego i w momencie nawrotu zobaczyć te tłumy ludzi oczekujące pod płotem na nasz start. Nasz pilot z pewnością też im pomachał na pożeganenie.

Jak długo będzie czekał na zgodę na start?

Ruszy od razu czy zdążę cyknąć fotkę spod ogona nie ryzykując utraty zdrowia ani życia?

Co czują pasażerowie wewnątrz, dla których jest to najczęściej epilog wakacji na Karaibach?

Te pytania sam zadawałem sobie na plaży Maho kilka dni wcześniej, gdy obserwowałem przygotowania do startu Airbusa A340. Aż w końcu przyszła kolej na zamianę ról.

Szczęśliwie załapałem się na to właśnie wczesnowieczorne przedstawienie w wykonaniu Air France à destination de Paris Charles de Gaulle. Kilka godzin wcześniej okazało się, że – pomimo szczerych chęci – spektakl holenderski Bestemming Amsterdam Schiphol będę musiał oglądać z poziomu plaży, a nie samolotu. Trudno narzekać, gdy dostępne są takie alternatywy.

Airbus A340 ustawia się w osi pasa.

Piloci zaciągają hamulec ręczny.

Po chwii silniki przyspieszają. Samolot nadal stoi w miejscu.

Widownia na plaży doznaje ekscytacji. Jedni zapewne uciekają jak najdalej, inni zrywają się znad kufla piwa sączonego w plażowym barze i biegną w kierunku epicentrum wydarzeń. Wszyscy jednak mają w dłoniach aparaty fotograficzne i kamery.

Piasek na plaży ulega potężnej mocy silników odrzutowych i po raz kolejny tego dnia daje się odkurzyć.

Piloci zwalniają hamulce. Maszyna zrywa się do rozbiegu.

Poziom adrenaliny w żyłach pasażerów gwałtownie skacze. Czy pilotów też?

Cztery silniki rozpędzają się tak bardzo ile fabryka pozwoliła.

Full load. Masa startowa bliska maksymalnej w tym scenariuszu. Na osi pasa wzgórze. Do pokonania 6745 km nad Atlantykiem.

A później już tylko pyszne francuskie wino …

Kiedyś na Saint Martin wrócę!

Tego się nie zapomina. Podobnych emocji doświadczyłem dwa lata temu skacząc między wyspami na Pacyfiku.

Spotting na Maho Beach

Jest taka plaża, na której leżenie plackiem lub kąpiel w morzu do głównych atrakcji bynajmniej nie należą. Zapaleńcy z całego świata przybywający na Maho Beach na St. Martin cel mają jeden – godzinami oglądać lądujące i startujące samoloty, przy czym często bardziej o doświadczanie i przygodę niż o samo „podglądanie” chodzi.

Doświadczać można na plaży, w wodzie, albo stojąc pod płotem lotniska. Niektórzy nawet się na nim wieszają by odfrunąć na wyziewie ze startującego silnika.

Wizyta na Maho Beach to istotnie uczta dla zmysłów, spotting w najlepszym światowym wydaniu.

Wzrok. Nieźle trzeba go wytężyć, aby wyłapać na horyzoncie samolot wchodzący na prostą (chyba, że mowa o jumbo jecie, bo tego trudno przegapić). Jeśli się uda, satysfakcja gwarantowana.

Słuch – huk silników odrzutowych na początku rozbiegu przy tej bliskości plaży jest nie do opisania i może u niejednego wywołać palpitacje serca. Lądowania z kolei bywają magiczne – w miarę, gdy samolot zbliża się do plaży (tzn. do lotniska!) powoli natęża się gwar silników, aż w końcu – gdy maszyna przelatuje nad głowami – osiąga maksimum. Tuż po tym, w mgnieniu oka, następuje nieprawdopodobna cisza. I w tej ciszy, przy odrobinie szczęścia, można usłyszeć pisk przyziemiających w oddali opon. Pośród szumu fal. Bezcenne.

Węch. Po kilkunastu chwilach, przy sprzyjającym wietrze, zapach owych „przypalonych” opon dociera do plażowiczów. O zapachu benzyny lotniczej i emocjach z nią związanych wspominać chyba nie trzeba.

Dotyk. Niektóre maszyny przelatują tak nisko nad plażą, że prawie można je łapać za podwozie. Poza tym, w przypadku największych maszyn – coraz szybciej (subiektywnie) zbliżający się do pasa jumbo jet powiększa się w perspektywie do niewiarygodnych (tj. rzeczywistych!) rozmiarów, z których zdajemy sobie sprawę, gdy jest już za późno, żeby gdziekolwiek uciekać. Wrażenie bywa przeszywające.

Smak. Gdy wreszcie znudzi się stanie pod płotem lub kąpiel w wodzie, alternatywną perspektywę podglądania i doświadczania daje zlokalizowany tuż przy plaży legendany Sunset Bar, uznany przez Travel Channel za jeden z trzech najseksowniejszych barów plażowych na świecie. Tu, niejako przy okazji, można wzbogacać wrażenia o zmysł smaku – sącząc napoje z dolewką karaibskiego rumu.

O dominacji Maho Beach nad innymi plażami na wyspie świadczą gromadzące się dzień w dzień tłumy, zwłaszcza w godzinach popołudniowych, gdy na pasie 28 lotniska Princess Juliana siadają największe odrzutowce, tzn. Airbus A340 w barwach Air France i Boeing 747 KLMu. Sądząc po liczbie oczekujących na to wydarzenie, bez cienia przesady można by powiedzieć, że takie lądowanie to kulminacja dnia na tej małej karaibskiej wyspie.

Na małych wariatów z jednym lub dwoma śmigłami, nadlatujących niemal co chwilę z każdej strony, nikt tu prawie nie zwraca uwagi – chyba, że udowadniają właśnie, że są … wariatami. Na przykład gdy podchodzą naprawdę nisko (np. DHL na zdjęciu poniżej), albo gdy popisują się przed turystami na plaży – kołują do startu, zawracają tuż przy płocie prawie zahaczając o niego skrzydłem. Po ustawieniu się w linii pasa niespodziewanie zaczynają … cofać w stronę publiczności za płotem, co niechybnie wywołuje ekscytację. Zaciskają hamulec, zwiększają obroty silnika i, dopiero po kilku chwilach, ruszają z kopyta, pozostawiając po sobie tylko kurz w powietrzu, hałas i niniejsze wspomnienia.

Jak widać, nawet piloci chętnie urozmaicają całe to przedstawienie. Ci mniej wyczynowi sumiennie machają do publiczności przez okna w kokpicie podczas zawracania na pas.

Z wyjątkowości tego miejsca zdają sobie sprawę nie tylko ludzie – potrzebę adrenaliny w życiu wykazują również psy – choćby ten, który wybrał plażę Maho na miejsce codziennej toalety. Na jego pysku widać podwójne skupienie: na wykonywanej czynności per se oraz wnikliwej analizie sytuacji.

Zdążę, czy nie zdążę zanim ten gigantyczny trójnogi ptak za płotem zacznie się rozpędzać?

Ograniczoną z kolei świadomość sytuacji miewają mniej lub bardziej przypadkowi przechodnie na Maho Beach. Przelatujące tuż nad głową, albo, co gorsza, startujące samoloty stanowią zagrożenie dla zdrowia i życia, o czym wyraźnie informują znaki.

Na jednym z filmów uchwyciłem, jak rozpoczynający rozbieg MacDonnel Douglas zmiótł z plaży dwie niczego nieświadome starsze kobiety. Z jednej strony piach i gorący wyziew z ograniczoną ilością tlenu przez kilkanaście sekund, z drugiej fala wody.

Innym razem, pozbawiony wyobraźni (bo świadomość, że jest przy lotnisku, najwyraźniej miał) młodzieniec, który usiłował zrobić zdjęcie zza ruszającej do startu maszyny. Podmuch z silnika momentalnie zmiótł w stronę brzegu pozostawiony na piasku plecak, co zdezorientowany mocą silników właściciel zauważył, gdy plecak od dawna pływał w wodzie. Inna osoba próbowała schronić się od podmuchu uciekając w stronę brzegu, gdzie zaskoczyła ją … dwumetrowa fala. I strasznie, i śmiesznie.

Więcej filmów ze spottingu na Saint Martin znajdziecie na kanale youtube.

 Fot. Kuba

Podsumowując, przekonałem się na własnej skórze, że plaże na Saint Martin, a zwłaszcza ta przy lotnisku 😉 bynajmniej nie są przereklamowane. Liczba ludzi, którzy gromadzili się na Maho Beach, przerosła moje oczekiwania – to jedno z niewielu miejsc na świecie (jeśli nie jedyne), gdzie spotterami, obok starych wyjadaczy, stają się na masową skalę osoby niezainteresowane na co dzień lotnictwem. I potrafią czerpać z tego przyjemność!

Fantastyczne to uczucie stać się na kilka chwil częścią międzynarodowego tłumu, którego jednoczy taka przygoda (bardziej niż pod fontanną Di Trevi w Rzymie!). Tym bardziej, jeśli pośród tego wyborowego towarzystwa znajdują się motywujący do spełniania marzeń przyjaciele.

Marzenia się spełniają!

O tym jak się dostać na Karaiby oraz emocjach towarzyszącym lądowaniu i wylotowi z magicznego lotniska na Saint Martin czytaj tutaj.

Więcej dowodów zdjęciowych ze spottingu na Princess Juliana na picasa.

Saint Martin

Saint Martin. Czyli Sint Maarten plus Saint-Martin. Wiele nazw, jedna wyspa a kilka innych wokół o równie skomplikowanym statusie politycznym, kilka tysięcy kilometrów od Europy. Jedyna bodajże granica lądowa między Francją i Królestwem Niderlandów i to poza strefą Schengen, a mimo to można ją swobodnie przekraczać (jednak równie trudno byłoby ją zauważyć).

Panie i Panowie. Witamy na Saint Martin, czyli jednej z wysp Małych Antyli na Karaibach!

Saint Martin to ponoć najmniejszy skrawek lądu dzielony pomiędzy większe państwa. Na południu osiedlili się Holendrzy (stąd nazwa Sint Maarten), a na północy rządzą Francuzi (Saint-Martin). Wyjaśnienia skomplikowanego statusu Sint Maarten się nie podejmuję (doskonale wyjaśnia to filmik na youtube), nadmienię jednak, że w 2010 roku stał się odrębnym państwem w ramach Królestwa Niderlandów.

Jak doszło do podziału tej małej wyspy na Karaibach pomiędzy dwa europejskie państwa? Holenderscy osadnicy na Saint Martin byli najbardziej zainteresowani wydobyciem soli i wysyłką jej do Europy. Wkrótce interes ten zwęszyli Hiszpanie i Holendrów przepędzili. Gdy ją opuścili, mieszkańcy wyspy ponownie przez pewien czas mogli cieszyć się spokojem. Po latach Holendrzy powrócili na wyspę i zbiegło się to w czasie, gdy próbowali osiedlać ją Francuzi, co doprowadziło do kilku potyczek zakończonych traktatem pokojowym z 1648r. Legenda mówi, że rzeczywista granica została ustanowiona w wyniku marszu dokoła wyspy w wykonaniu przedstawiciela Francuzów i Holendrów, który rozpoczęli ustawieni plecami do siebie. Tam gdzie spotkali się na koniec marszu, miała zostać ustanowiona oficjalna granica. Legenda dodaje, że część holenderska jest znacząco mniejsza, gdyż jej przedstawiciel niejako dla podtrzymania sił raczył się sporą ilością wysokoprocentowego trunku w trakcie marszu.

Mimo wszystko, mieszkańcy obu stron wyspy żyją w zgodzie. Oficjalnie wyspa jest podzielona do dziś, każda strona ma odrębny system prawny, a połączenia telefoniczne pomiędzy nimi traktowane są jak rozmowy międzynarodowe! Gdy dodać do tego obfitość innych wysp w najbliższj okolicy o odrębnym statusie państwowym i fakt, że każda z nich ma maszty nadawcze, można sobie tylko wyobrażać roamingowy bałagan. Uwierzyłby kto, że na St. Maarten są zarówno miejsca bez zasięgu, jak i takie, w których otrzymuje się wiadomość od operatora: „Witamy na Dominikanie”?!

O urokach wyspy rozpisywać się za bardzo nie będę. Wszak nie to było najważniejszym celem wyprawy.

Wypadałoby jednak wspomnieć, że jak na tak małą powierzchnię, St. Maarten / St. Martin może się poszczycić wspaniałą mieszanką kultur i ludzi. Foldery dla turystów używają nawet określeń typu unikalna i kosmopolityczna. Tak czy inaczej, skoro tyle tu kosmopolityzmu, to na pewno mało tu oczekiwanej egzotyki, przynajmniej wedle mojej definicji.

Przez stulecia krzyżowały się w tej okolicy drogi Europejczyków (Holendrów, Francuzów, Brytyjczyków) i ostatnio coraz wyraźniej – Amerykanów. I to właśnie ci ostatni dominują, co najbardziej widoczne moim zdaniem jest po liczbie kasyn, megahoteli z betonu (zwłaszcza część holenderska) i butików wolnocłowych, na które amerykańskich turystów i ich portfele wabić najłatwiej (przypominają mi się turyści japońscy na Guam).

Przybywają na wszelakie sposoby – od najbardziej masowych (codziennie kilka wycieczkowców z tysiącami turystów na każdym z nich cumuje na kilka godzin w porcie w Philipsburgu, dzięki czemu niejeden mieszkaniec wyspy ma za co wyżywić rodzinę), przez „mniej masowe” (turystyczne czartery i regularne połączenia lotnicze z USA i Kanady) aż do luksusowo prywatnych (chyba nigdy nie widziałem tylu prywatnych odrzutowców na tak małych lotnisku).

Na rosnącą popularność Saint Martin wpływa niewątpliwie mała odległość od USA. Europejczyków o wiele dłuższa podróż przez Atlantyk na szczęście aż tak nie odstrasza – dzięki temu zamiast zadowalać się codziennym tuzinem wąskokadłubowych Boeingów, Airbusów i Bombardierów spotterzy na legendarnym lotnisku Princess Juliana International kilka razy w tygodniu mogą rozkoszować się widokiem szerokokadłubowych A340 i B747 przybywających prosto z Paryża i Amsterdamu.

Miało być o urokach wyspy, a mimo wszystko zeszło na jeden temat. Nie pozostaje mi nic innego, jak go rozwinąć, co nastąpi już wkrótce.

Nawet kilka zdjęć nielotniczych się znalazło!

Projekt SXM

Sokrates stwierdził, że każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Ja bym poszedł o krok wstecz – każda podróż zaczyna się od marzenia.

Różne marzenia podróżnicze miewają ludzie. Dla jednych może to być zdobywanie górskich szczytów, dla innych maraton po muzeach czy piramidach, dla jeszcze innych – przemierzanie jezior lub oceanów na jachcie albo po prostu wygrzewanie się na pięknej plaży.

A co jeśli marzenie o takiej plaży uwzględnia drinka w jednej ręce, a w drugiej aparat fotograficzny? W plecaku przydałby się również odbiornik radiowy nastawiony na częstotliwość „tower” okolicznej wieży kontroli ruchu lotniczego (choć da się obejść i bez niego). A jeśli mamy na myśli Maho Beach, to w pakiecie dostaniemy hałas silników odrzutowych oraz zapach (przecież nie smród!) kerozyny.

Taki właśnie wyjazd wymarzyło sobie dwóch studentów zamieszkujących w owym czasie na ulicy Puławskiej w Warszawie. O tym, że są pozytywnie zakręceni w tematach transportowo-lotniczych dodawać nie trzeba.

Postanowili: Dajemy sobie 5 lat, żeby tam się znaleźć.

Czy dotrzymali słowa?



 

Między Katarem i Argentyną

Wycieczka do Buenos Aires oznaczała dla mnie spędzenie niemal 20 godzin w jednym samolocie bez przesiadek. Było co prawda międzylądowanie w Sao Paulo, ale bardzo krótkie i bez wysiadania. Warto wspomnieć, że Doha – Buenos Aires jest nadłuższym segmentem w siatce Qatar Airways. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale system rozrywki na pokładzie Boeingów 777 w katarskich barwach, a także wybór napojów (nie tylko bezalkoholowych 😉 sprawiły, że ten rejs – mimo, ze w klasie ekonomicznej, zleciał jakby w mgnieniu oka. Aha, dobrych kilka godzin wystałem w kuchni rozmawiając z załogą. Uwielbiam takie długie loty naszymi Triple Seven!

Dla większości pasażerów ten 20-godzinny odcinek stanowił część niewyobrażalnie długiej podróży – Doha była dla nich tylko punktem przesiadkowym, bo kilka chwil wcześniej przylecieli rejsami z Dalekiego Wschodu, zwłaszcza Chin i Japonii (co zajęło kolejne 10-14 godzin lotu!). Analiza powodów, dla których na locie między Katarem a Argentyną można spotkać tak wielu, a w zasadzie większość skośnookich pasażerów, jest podstawą mojej pracy. Podczas gdy odpowiedź na pytanie dlaczego wybierają Qatar Airways jest banalna (przede wszystkim bardzo mało alternatyw!), o wiele bardziej interesujące jest zrozumienie w jakim celu tam się udają, zwłaszcza z całymi rodzinami, a to bywa zaskakujące.

Jeśli któregoś z czytelników fascynuje to tak samo, jak mnie, to zachęcam do rozważenia kariery w dziale zarządzania przychodami w którejś z globalnych linii lotniczych, najlepiej w sekcji analiz popytu. Jest co analizować, zwłaszcza w naszym globalizującym się świecie!

Boeing 777 - Qatar Airways

Buenos Aires. Argentyna

Moje pierwsze kroki w Buenos Aires, czyli „mieście pomyślnych wiatrów”, były jednocześnie pierwszymi krokami w Ameryce Południowej. Był to przełomowy moment, gdyż tym samym domknęła się lista (zamieszkanych) kontynentów, które były do odkrycia. Nie spodziewałem się, że stanie się to tak szybko, ale to chyba dobrze – nadal twierdzę, że spontaniczność w podróżach i odchodzenie od utartych schematów to podstawa sukcesu.

Stolica Argentyny to fascynujące skrzyżowanie Madrytu, Rzymu, Paryża i kilku innych miast europejskich, co da się zauważyć w jej centralnych dzielnicach na każdym kroku. Oficjalnie jednak mówi się o Buenos Aires jako o „Paryżu Południa”. Jak na Latynosów przystało, przysłowiowa maniana też jest tam zauważalna, tyle, że niejako z większą intensywnością w porównaniu do południa Starego Kontynentu.

Buenos Aires, Argentyna

Obowiązkowym punktem programu był spacer po deptaku Florida i Lavalle, a także Plaza de Mayo, połączony z nieudaną próbą wmieszania się w tłum.

Potem przejażdżka linią A metra, która do dziś obsługiwana jest przez drewniane składy, co jest nie lada gratką dla turystów. Sieć podziemnej kolejki w Buenos Aires wybudowano w 1913r., co czyni ją najstarszą na całej półkuli południowej.

Nie obyło się bez wizyty w zamożnej dzielnicy Recoleta i wypicia cafe con leche w towarzystwie argentyńskich elit w jednej z klimatycznych kawiarni. W okolicy tej jest cmentarz, na którym znajdują się groby najbardziej zasłużonych obywateli Argentyny, w tym charyzmatycznej Evy Peron. Zaliczone.

Nekropolia Recoleta, Buenos Aires, Argentyna

W końcu wizyta w San Telmo – jednej z najładniejszych dzielnic Buenos Aires. Zachowana w secesyjnym stylu słynie przede wszystkim z niedzielnego targu staroci, który przyciąga mnóstwo turystów. San Telmo słynie również z pokazów tanga na ulicy. Wedle jednego z przewodników, większość par tańczy tam pod publiczkę, a dzielnica stała się w pewnym sensie metaforycznym muzeum tego tańca dla turystów. My takiego wrażenia nie mieliśmy.

Buenos Aires, Argentyna

Wybornie było pod względem kulinarnym. Na śniadanie przepyszne bułeczki i rogaliki – z marmoladą lub bez, ale koniecznie z dodatkiem dulce de leche – kremu karmelowo-mlecznego, który okazał się bardziej uzależniający od nutelli! W porze obiadowej pizza w argentyńskim wydaniu albo olbrzymie steki (zwłaszcza w wersji napolitana – z serem i szynką na wierzchu). Ślinka cieknie też na samą myśl o empanadach – pierożkach z najróżniejszym farszem – mięsem, warzywami, serem i cebulą, itp.

Dulce de leche i rogaliki, Buenos Aires

Na deser oczywiście lody – mówi się, że włoskie lody mogą konkurować tylko z argentyńskimi. Moje jednorazowe doświadczenie tezę tę potwierdza. Życie jak w Madrycie!

I ponad wszystko … wino. Z tej krótkiej wyprawy do Argentyny przywiozłem wiele wspomnień, ale najważniejsze z nich to zapach i smak dziesięciu gatunków wyśmienitych win, które dane mi było skosztować w sklepie Lo de Joaquin Alberdi. Oprócz wspomnień przywiozłem – raczkującą co prawda – umiejętność tych win oceniania.

Vinoteca Alberdi, Buenos Aires, Argentyna

Pierwsze koty za płoty. Do Ameryki Południowej wrócę, ale nieprędko. Ciągnie mnie do Azji, a konkretniej Dalekiego Wschodu. Przecież, gdyby przyjrzeć się dokładniej, oczy mam – jak na Europejczyka – nieprzeciętnie skośne. W ostatnich miesiącach było mi dane doświadczyć ponownie dzikiej Afryki, była również wyluzowana Australia, teraz doszła przepełniona „manianą” Ameryka Południowa. A jednak w głębi serca tęskniłem do moich „azjatyckich korzeni”.

I jak tu żyć, Panie Premierze?

Więcej zdjęć na picasa/google+

W 6 dni dookoła świata

Miło jest mieć postanowienia noworoczne, jeszcze milej jest je realizować. Jakiekolwiek by nie były.

Rok temu wspomniałem tu o szalonym pomyśle oblecenia świata dokoła w kilka dni. Zupełnie na poważnie. A teraz – też zupełnie na poważnie – mogę dumnie zameldować wykonanie zadania. Nie obyło się bez przeszkód, które rosły w miarę jak zbliżała się godzina wylotu. W sumie jednak wszystko poszło naprawdę gładko.

Dubaj-San Francisco

Do idei oblecenia świata w tak krótkim czasie dodałem parametry jakościowe (żeby miało to jednak troche więcej sensu 😉 Postanowiłem w jak najmniejszym stopniu korzystać z siatki Qatar Airways i przy okazji wyrobić sobie opinie o innych liniach lotniczych:

1. Emirates Airline – rozrastający się do nieprzewidzianych przez nikogo rozmiarów kolos zza miedzy (powiedzmy, że zasłużyli na te cztery gwiazdki, ale na pewno nie więcej),

2. American Airlines – typowy dla całych Stanów Zjednoczonych przykład relatywnie niskiego standardu obsługi w liniach lotniczych (trzy stewardessy w średnim wieku z rozwianymi blond-włosami żujące gumę nie zawiodły moich oczekiwań!),

3. Asiana Airlines (z Korei Płd.) – Linia Lotnicza Roku 2010 wg Skytrax (poprzeczka bardzo wysoko, pokonana z dużym zapasem).

Los Angeles - Seul

Podsumowując, w Doha wylądowałem dokładnie po 146 godzinach i 10 minutach od wylotu, w czasie których:

– minęło 7 nocy (jeśli brać Katar jako punkt odniesienia), 3 z nich były nieprzespane (w powietrzu/na lotniskach),

– odbyłem 5 lotów na pokładzie czterech linii lotniczych, z czego dwie były 5-gwiazdkowe

– lądowałem w trzech strefach klimatycznych i czasowych – zmęczenie i przeziębienie pojawiły się dopiero po powrocie do Kataru (nadal śmiem twierdzić, że jet lag to wymysł pism kobiecych i ewentualnie branży farmaceutycznej)

– Katarowi przyznano prawo do organizacji Mundialu w 2022 roku, o czym dowiedziałem się na pokładzie samolotu lecącego do kraju, który z Katarem tę rywalizację przegrał, więc wszelkie świętowanie z tego powodu mnie ominęło

– pokonałem w sumie ponad 30 tys. km a w powietrzu spędziłem … hm, wiem, a jakże!, ale nie powiem – dosyć tych statystyk!

Powoli nadchodzi czas na podsumowanie roku, nad którym zacznę pracować już niebawem. Jakie szalone postanowienia na 2011 przyjdą mi do głowy? Strach się bać!

Więcej szczegółów podróży krok po kroku i wrażenia opisane są na zdjęciach na picasie.

Seul - Doha

Szczęśliwego Nowego Jorku

Po powrocie z Nowego Jorku zrozumiałem dlaczego mojej szefowej zdarza się tam polecieć nawet na dwa dni. Każdy ma pewnie swoją opinię na temat Big Apple – ja na przykład byłem sceptycznie nastawiony, ale właśnie zmieniłem zdanie.

To miasto mnie rzuciło na kolana pod wieloma względami. Bynajmniej nie chodzi o tempo życia mieszkańców czy ogrom drapaczy chmur na Manhattanie, lecz o mieszankę ras, języków, nieskończony wybór przyjemności kulinarnych – to po pierwsze. Ponadto w moim odczuciu nie jest to typowe miasto z wysokimi budynkami stanowiącymi o liczbie zlokalizowanych tam instytucji finansowych czy hoteli. Patrząc na te wszystkie wysokościowce widać historię całego XX wieku, a nie tylko kilku ostatnich dekad i to właśnie jest tak ekscytujące. Trudno nawet porównywać Manhattan z City w Londynie, La Defense w Paryżu czy – za przeproszeniem – Sheikh Zayed w Dubaju.

Cztery dni w jednym mieście i tyle wrażeń. Bezpośredni lot z Doha to przy dobrych wiatrach trzynaście godzin – mój najdłuższy lot w życiu. Pierwszy raz za Wielką Wodą. Bezcennie było cały czas, ale chyba nic nie przebije tych dwudziestu minut spędzonych w powietrzu nad Manhattanem. Tak, nadal spełniam marzenia! Jeśli chcecie podpatrzeć jak się to robi w Nowym Jorku, to zapraszam na zdjęcia.

Manhattan - widok na Empire State Building z wieży Rockefellera

Dolny Manhattan - widok z helikoptera