Tbilisi! Gruzja!!!

Jak może się skończyć wystawienie do wiatru przez kumpla, który na 105 (!) minut przed wylotem wycofał się ze wspólnych weekendowych planów podróżniczych do dalekiej Azji?

Taka sytuacja wyjściowa, trzeźwość umysłu (niekoniecznie była to błahostka o pierwszej w nocy!), kilka nerwowych telefonów do przyjaciół i szczypta spontaniczności – tylko tyle i aż tyle wystarczyło, aby spędzić fantastyczne dwa dni na wschodnich krańcach … Europy i przy okazji dokonać odkrycia na wagę złota.

Cóż takiego jest w Gruzji, że większość turystów (jeśli nie każdy) wyjeżdża z niej zauroczona? Jak to się dzieje, że latać do Gruzji uwielbiają nasze załogi, w tym zazwyczaj wybredni Azjaci? Z kim w Katarze bym nie rozmawiał, chciałby do Tbilisi wrócić, i to jak najprędzej. Ostatnio też się do tej grupy zaliczam.

Autor jednego z przewodników po mieście ocenił, że Tbilisi jest odświeżająco ludzkie. Coś w tym jest. Znana z innych miejsc powszechna komercjalizacja, towarzyszące jej agresywny marketing, dbałość o spójność wizerunkową globalnych marek i cała reszta tej powtarzalnej nudy jeszcze się tu nie zadomowiły (Starbucks’a nie uświadczysz!). Powoli się to zmienia, ale to stare, bo założone ponad 1500 lat temu, miasto, tak łatwo globalizacji nie ulegnie, bo jego mieszkańcy noszą w sobie dumę. Z korzyścią dla nich samych i turystów. W tej samej publikacji doczytałem się stwierdzenia, że w Tbilisi panuje „szczere niedołęstwo”. Z jednej strony kosztowne renowacje starych budynków, których efektem jest przesadna sterylność, a z drugiej rudery o każdym możliwym stopniu (nie)używalności.

Tbilisi urzeka pod wieloma względami. Jak tu nie ulec zalotom tego stołecznego miasta, skoro na każdym kroku, w środku lata, można kupić świeże, dojrzałe pomidory, śliwki, arbuzy, morele, brzoskwinie…  I to wcale nie idealne z wyglądu, lecz z naturalnymi wadami – tu plamka, chropowatość, tam przypalenie słońcem, gdzie indziej ślad po robaku. Czym ja się zachwycam!? Zrozumieją ci, którzy tak jak ja mieszkają na pustyni i w sklepach do wyboru mają „plastikowe” warzywa i owoce bez smaku.

O zaletach gruzińskich napitków produkowanych z winogron rozpisywać się nie trzeba. Mnogość sklepów winiarskich z ofertą pod turystów początkowo mnie przeraziła, ale któż by się przejmował, skoro ceny są umiarkowane, a w Katarze trwa właśnie Ramadan?  Wino do obiadu, wino do deseru, wino do kolacji. Do wyboru, do koloru. W doborze pomógł nam Giorgi – świeżo upieczony magister o winnej specjalności (!), którego zapoznaliśmy na degustacji w sklepie, w którym pracował. Zaproponował, że w swoim wolnym dniu obwiezie naszą paczkę po okolicy. Zapaleni couchsurferzy takich ofert nie odrzucają!

Pomiędzy kolejnymi stakanami wina należało coś przegryźć. Również i pod tym względem Gruzja nie zawodzi. Chinkali (czyli mięsne pierożki z rosołkiem), chaczapuri (zapiekane placki z serem i innymi dodatkami), szaszłyki cielęce i wieprzowe, phali ze szpinakiem lub burakami z dodatkiem granatu i orzechów włoskich, do tego najróżniejsze sery, surówki. Prawdziwy raj dla kubków smakowych! Do wypróbowania pozostało wiele innych tradycyjnych dań gruzińskich. Nie mam wyjścia, muszę do Tbilisi wrócić!

Tak oto, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, niejako z rozbiegu (acz z międzylądowaniem w Baku), Gruzja wskoczyła na jedno z czołowych miejsc w moim plebiscycie na Odkrycie Dekady. Czy przyszłe doświadczenia potwierdzą, że zasługuje na tę silną pozycję?

Więcej zdjęć na Picasa.