Kuwejt – fiesta!!

Wycieczka z kategorii Oczekiwania żadne – rozczarowanie żadne.

Dlaczego jechałem zatem? Bo jak nie teraz, to za pół roku, albo i później – zima się kończy, a wraz z nią pogoda, przy której da się zwiedzać region Zatoki Perskiej. Wystarczający powód?

Daulat al Kuwajt – państwo o połowę większe od Kataru, ponad dwa razy więcej mieszkańców; równie zamożne, choć wydaje się, że z tego bogactwa potrafi korzystać trochę dłużej. Z powodu bogactwa w przeszłości Kuwejt nieco cierpiał, np. w 1990 roku, gdy został najechany przez Irakijczyków. Pamięć o wojnie w Zatoce Perskiej i operacji Pustynna burza powoduje, że państwo to jest chyba lepiej rozpoznawalne na świecie, niż taki np. Katar. Tę pamięć o tej wojnie można zauważyć również w samym Kuwejcie, chociażby widząc takie tabliczki:

Schron publiczny w Kuwejcie

Co widziałem ponadto? W zasadzie nowoczesne państwo, z dobrze (lub wręcz bardzo dobrze jak na ten region) rozwiniętą siecią komunikacji publicznej – doliczyliśmy się kilkunastu linii autobusowych obsługiwanych przez dwie konkurencyjne firmy! Wieżowce, owszem, choć na szczęście nie tak liczne jak w Emiratach Arabskich. Sieć dróg też super. W ciągu całego dnia pobytu niestety nie dostrzegłem tego, czego się tam spodziewałem najbardziej, a co dyktowała mi moja (nadal bujna) wyobraźnia – złotych klamek, długich limuzyn itp. (fakt faktem – biedy nie było widać).

Z całej jednodniowej wycieczki nie zapomnę na pewnego jednego – sposobu celebrowania święta niepodległości przez Kuwejtczyków. Jakimś sposobem znaleźliśmy się w samym środku wielkiej fiesty. A warto dodać, że fiesta taka jest bardzo kolorowa.

Kolory! Fiesta! Kuwejt!

Symfonia klaksonów ogarnęła całe miasto od południa aż po samą noc. Samochody (w tym samochody obcokrajowców) dumnie paradowały ulicami, w tę i z powrotem. Nie mogło zabraknąć wszechobecnych wizerunków władców. Nawet na szybach samochodów.

Lud Kuwejtu kocha swych władców

O dobrej zabawie decydował jeszcze jeden mały szczegół – fieście towarzyszyła piana. Taka ze sprayu, którą zabawiały się nie tylko dzieci, ale również dorośli. Przejazd przez miasto z otwartą szybą lub – o zgrozo! – niezablokowanymi drzwiami mógł skończyć się źle dla pasażerów. Nawet dla pasażerów taksówki takich jak my. Momentami więc świętowanie przeradzało się w zwykłe chuligaństwo. Zauważam bardzo bliskie podobieństwo do naszego polskiego śmigusa-dyngusa.

Śmigus-dyngus po kuwejcku

Podsumowując – jeśli ktoś w ogóle zamierza jechać do Kuwejtu na jeden dzień, to niech to będzie właśnie 25 lutego, czyli święto niepodległości. Nudzić się nie będziecie, a przy okazji można przeżyć osobliwego śmigusa-dyngusa.

Chcących obejrzeć bardziej obszerny fotoreportaż z Kuwait City zapraszam jak zwykle do kliknięcia tutaj .

Szarapowa za mocna na Radwańską

Za mocna tym razem tylko. Bo ten ich wczorajszy mecz to był jedynie rewanż za mecz na zeszłorocznym US Open, który wygrała nasza Isia. Powiedziałbym, że wczoraj przegrała w dobrym stylu (4:6 3:6 to chyba dobry wynik?). Wybaczcie, że znowu o tenisie, ale my tu tym żyjemy i jeszcze długo żyć będziemy….

Trybuny już pełne przy półfinałach

Okazało się, że nie wszyscy kibicowali rosyjskiej blond-piękności. Polka zdobyła całkiem sporo fanów, którzy czasem wspierali ją okrzykami i oklaskami (Polaków też było sporo, choć mniej niż na ostatnim meczu reprezentacji piłkarzy). Wśród kibiców znaleźli się więc Arabowie, Azjaci, Francuzi, Brytyjczycy. Szarapowa ze względu na sławę miała kibiców liczniejszych i głośniejszych. Długo nie zapomnę kolesia (Rosjanina), który siedział tuż obok mnie i przed prawie każdą piłką krzyczał na cały głos: „Masza wierim!", „Masza dawaj”, itd. Sędzia próbowała go uspokoić wiele razy, bezskutecznie… Ciekawe czy było to słychać (i widać) w telewizji. Mam wrażenie, że w związku z tym, że siedział dosłownie obok mnie, wszyscy myśleli, że to akurat ja robię wiochę. Ale wiocha!

Zdjęcie chyba na konkurs - niestety nie moje, lecz Agi B.

W ogóle zaskakująca była ilość Rosjan na trybunach – skąd oni się tu nagle wzięli? Znajomi w pracy sugerowali, że po prostu jeżdżą tak za Szarapową po całym świecie (jestem w stanie w to uwierzyć, zwłaszcza biorąc pod uwagę liczbę „noworuskich" latających z nami na Seszele, Malediwy i inne takie tam – jest ich tak dużo, że na każdym locie potrzebna jest co najmniej jedna stewardesa mówiąca po rosyjsku).

Isia serwuje

Tak sobie myślę, że może to i dobrze, że Radwańska już dzisiaj nie gra w finale, bo to codzienne chodzenie na mecze prosto z pracy trochę mnie już zmęczyło. A dodatkowo przez tą pogodę nabawiłem się przeziębienia (cały posiadany arsenał swetrów nie wystarczył, a rękawiczek i czapki nie miałem czasu poszukać w szafie (naprawdę je tu mam, i na stadionie im. Khalifa w Dausze 🙂 byłyby jak znalazł, serio). A do Dubaju, w którym Isia już od dziś rozgrywa kolejny turniej (idzie jak burza podobno) na razie się nie wybieram.

W tym roku półfinał, a za rok?

I znowu coś się działo. I znowu na nudę w Katarze nie można narzekać. Poczekajmy do lata (czyli miesiąc jakiś), wtedy w Katarze nastanie znowu prawdziwy marazm.

BTW (jak to się tłumaczy na polski? – może „a propos”?, pomóżcie, bo już głupieje!). Tak czy inaczej – BTW:

Gdy pisałem to, co właśnie przeczytaliście, to jednocześnie oglądałem Vivę Polska (nadal niezastąpiona) i leciała reklama Lady Speed Stick z … Szarapową. Znam tę reklamę od dawna, prawie na pamięć. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że ta panienka na ekranie to ta sama, którą wczoraj widziałem na żywo walczącą na korcie. Niby fajnie, ale co z tego? No właśnie…

Dauha: Radwańska w półfinale

Zaczęło się niewinnie:

 

Radwańska gra w super-turnieju w Katarze

Radwańska pomściła siostrę

Radwańska lepsza od Amelie Mauresmo

WTA w Dausze – Radwańska w ćwierćfinale!

Doha: niesamowity bój, Radwańska w półfinale! Teraz Szarapowa!

 

Takie właśnie nagłówki pojawiają się w ostatnich kilku dniach w Polsce. Wszyscy się pewnie zastanawiają, co to za Katar i gdzie on w ogóle jest. I co to jest ta Dauha. Oto śpieszę wyjaśnić (uwaga, relacja z pierwszej ręki).

Williams, Szarapowa, Cibulkova - odwiedziły wioskę Doha!!!

Dauha, czy też Ad-Dauha to spolszczona nazwa stolicy Kataru zwanej powszechnie Doha (spolszczona po arabsku). I do tej Ad-Dauhy właśnie zleciały się gwiazdy światowego tenisa, w tym Amelie Mauresmo, Maria Szarapowa, Venus Williams i … Agnieszka Radwańska. Ta ostatnia świeci coraz jaśniej. Aż miło popatrzeć. Dowód? Wystarczy spojrzeć na wspomniane nagłówki – dzień po dniu coraz większe napięcie i zaskoczenie. Z olbrzymią satysfakcją przyznaję, że mam okazję te sukcesy śledzić na żywo. Dwie z tych gwiazd nie doszły nawet do ćwierćfinałów. A nasza?

Dziś Radwańska weszła do półfinału po fascynującym trwającym trzy godziny (wiem bo swoje zmarzłem) meczu z Dominką Cibulkovą. Jakoś tak się złożyło, że siedziałem obok kibiców słowackich trzymających olbrzymią flagę, co niestety zarejestrowały kamery Al Jazeery (mam nadzieję, że nikt nie dojrzał w tym zdrady narodowej…). Porażki też widzieliśmy – na przykład wczorajszą zaskakującą przegraną Venus Williams – pokonała ją w pięknym stylu dzisiejsza partnerka Polki. Pokonała Venus, żeby przegrać z Radwańską. Wow!

Fascynujący pojedynek Williams - Cibulkova

W sobotę Radwańska będzie grać w półfinale z Szarapową. Której z nich niesamowicie wietrzna pogoda będzie sprzyjać bardziej?

Jaki nagłówek będzie jutro? A jaki w niedzielę, gdy poznamy wyniki meczu finałowego?

Do boju Agnieszka! Agnieszka Radwańska! My tu w Katarze w Ciebie wierzymy! I urywamy się z pracy, żeby zobaczyć Ciebie na żywo.

Oj, dzieje się, dzieje, nawet tu – na końcu świata.

Kto wygra mecz? Polska!

Kto?! Polska! Kto???!!! Polska, Polska, Polska!!! Do boju, do boju, do boju Polacy!!!!

O co chodzi w ogóle? Ano o to, że takie właśnie okrzyki można było usłyszeć ostatnio na jednym z dohowych stadionów (stadionami, kilkunastoma chyba, to Doha akurat może się pochwalić, serio!!!). Mieliśmy tu w Katarze zaszczyt gościć reprezentację Polski juniorów w piłkę nożną, która brała udział w międzynarodowym turnieju towarzyskim o puchar Emira czy coś takiego.

Z ośmiu zgłoszonych drużyn (w tym Niemcy) nasi reprezentanci doszli do półfinału, w którym wygrali z Uzbekistanem. Sukces należy zawdzięczać między innymi gorącemu dopingowi licznie zgromadzonej Polonii. Chyba wszyscy byli tym dopingiem na obczyźnie zaskoczeni – piłkarze, działacze, sama Polonia, no i ja. Nie spodziewałem się, że jest nas tu aż tak dużo i że tak się potrafimy zebrać (pomogła koordynacja akcji przez ambasadę). Około osiemdziesiąt osób praktycznie bez przerwy przez cały mecz zdzierało gardła skandując najróżniejsze profesjonalne okrzyki stadionowe (nie obyło się nawet bez zaskakująco wzruszającej w tych okolicznościach przyśpiewki „…bo wszyscy Polacy to jedna rodzina, starszy czy młodszy, chłopak czy dziewczyna …” – odśpiewana na szczęście tylko raz …). Drużyna przeciwna nie miała praktycznie żadnej widowni (a nawet jeśli miała, to była ona absolutnie niewidoczna i niesłyszalna).

Profesjonalny doping za granicą

Tym naszym zachowaniem zaskoczeni, lub wręcz przerażeni, byli stadionowi ochroniarze, którzy zaczęli od wąchania butelek z napojami przy wejściu do obiektu (chyba w poszukiwaniu procentów :), w czasie meczu w miarę gdy entuzjazm naszych okrzyków nie siadał, zaczęła się koncentracja sił ochroniarskich wokół naszego (jedynego) sektora, a tuż przed ostatnim gwizdkiem sędziego stworzyli swoisty kordon w (nieuzasadnionej przecież) obawie, że podnieceni na maksa wtargniemy na płytę stadionu.

Skąd to podniecenie? – wygraliśmy 1:0 i tym samym weszliśmy do finału turnieju.

O samym finale to już jednak może lepiej nie opowiadać, bo młodzi Japończycy byli wyraźnie lepsi od młodych Polaków (technicznie i strategicznie). W każdym razie nasz szczery doping nie pomógł. Strzelili nam aż sześć goli – to były jedyne gole w polskiej bramce w czasie całego turnieju! Tak sobie trochę tłumaczymy, że wszystko to wina głównego sędziego, który miał na imię Banjor, czy jakoś tak … [czyta się „bandzior”].

Ciekawe, czy juniorzy w drodze do Kataru, poza myślami typu „gdzie my kurde lecimy?”, mieli w swoich głowach wyobrażenie o tym, jak wielu będą mieli polskich kibiców na trybunach stadionu w takiej-sobie klasy turnieju odbywającego się 4000 km na południe od Warszawy. Okazało się w ogóle, że informacje o sukcesach naszych U-19 w tym dalekim kraju regularnie trafiały do polskiej prasy, sam PZPN też się tym wszystkim chwilił np. tu 

Biało-czerwoni w Katarze

Jeszcze zanim dowiedzieliśmy się o takiej imprezie, zupełnie przypadkiem w jednym z hoteli natknęliśmy się na tłumy ludzi ubranych w biało-czerwone dresiki. Tłumy dosłowne – opanowali całą recepcję hotelu, lobby, windy – podjeżdża winda, do której chcemy wsiąść na parterze, a z niej wysiadają akurat Polacy; winda zatrzymuje się w połowie drogi, dosiadają się do nas … Polacy! Oni tego dnia byli po prostu wszędzie. Cała ekipa (wraz z działaczami PZPN oczywiście) liczyła chyba z pięćdziesiąt osób. Przy założeniu, że w Katarze przebywa na stałe około stu Polaków, ci dodatkowi goście spowodowali wzrost naszej populacji o 50%. Jak widać, nie mamy tu powodów do narzekania, że mało się dzieje. Tymczasowo.

Rok po egzotycznej wycieczce

Pamiętam jakby to było wczoraj (to nie było wczoraj?!). Równo rok temu w sobotę o 6.30 rano wsiadłem do samolotu Polskich Linii Lotniczych i pofrunąłem sobie na weekend. Tak o. Nie jest łatwo obudzić się tak wcześnie rano pierwszego dnia weekendu po całym tygodniu ciężkiej pracy i stresujących przygotowań do wyjazdu. Nie jest łatwo też usnąć ostatniego wieczora przed takim wyjazdem.

Pierwsza w życiu przesiadka na mega-lotnisku we Frankfurcie. W sumie straszne rozczarowanie, zwłaszcza, że miałem już za sobą doświadczenia z bardziej przyjaznym dla pasażerów Amsterdamem. O trudach przepychania się przez terminale szybko się jednak zapomina w momencie gdy przy rękawie oczom ukazuje się takie cacko produkcji europejskiej.

Airbus 330 QR we Frankfurcie

Jest jeszcze przyjemniej, gdy człowiek sobie uświadomi, że zaraz będzie do tego pięciogwiazdkowego cuda wsiadał i leciał dalej zwiedzać świat. Pierwsza przygoda z Airbusem A330, pierwsza podróż w tamtą (nieznaną) stronę świata. Kolejna w moim życiu podróż samolotem sponsorowana przez kogoś innego. Głównie na tym skupiały się moje myśli.

Jako że byłem wtedy jeszcze niezbyt doświadczony w lataniu urzekało mnie absolutnie wszystko, co się działo na pokładzie. Zwłaszcza, gdy w klasie ekonomicznej dostałem do ręki menu z wyborem dań…

A potem już tylko lądowanie na pustyni w kraju, o którym jeśli ktoś w ogóle słyszał to praktycznie tylko dzięki telewizji Al Jazeera. Do dziś mam wrażenie, że tamto lądowanie było jakieś takie mistyczne (zwłaszcza, że światła w kabinie przytłumiono tak, że świeciły na niebiesko, wow!). To co po lądowaniu też było z lekka mistyczne – drogę z lotniska do hotelu na środku pustyni w autobusie marki japońskiej kierowanym przez Hindusa, obywatel polski usłyszał sączącą się muzykę Mozarta!!! Muzykę bądź co bądź z Europy. Pamiętam, że ponadto moją uwagę przykuło wtedy wszechobecne trąbienie samochodów, olbrzymi salon Lexusa tuż przy lotnisku, na ulicach mnóstwo białych terenówek i pick-up’y, a także kobiety z zasłoniętą twarzą – nawet bez dziury na oczy (dziś już sam nie wiem jak mnie to mogło wtedy dziwić?!)

Pół dnia spędziłem w Qatar Airways na rozmowach, a potem przyszedł czas na zwiedzanie. Niewiele zdążyłem zobaczyć – w pamięci pozostały palmy przy drogach, olbrzymie ronda i rozkopy na każdym kroku.

Już wtedy pomyślałem, że przyjemnie byłoby tam wrócić, a nawet zamieszkać na jakiś czas, ale nie było w tych myślach ani odrobiny wiary w to, że powrót kiedyś nastąpi. Brzmiało to wszystko zbyt mało prawdopodobnie. Jak już wcześniej wspomniałem ja tam poleciałem zwiedzać świat – bez najmniejszej nadziei, że coś z tego wyjdzie. Sam fakt odwiedzenia kolejnego zakątka globu za darmo był wystarczająco satysfakcjonujący.

W zasadzie to wtedy się wszystko zaczęło. I trwa do dziś. Dalszą część historii już znacie, a jeśli nie to polecam lekturę wpisów z maja 2007.

Wiele się zmieniło od lutego zeszłego roku – również w Doha. Tam gdzie ulica była rozkopana, dziś już najczęściej budowa jest zakończona i czasem nawet kwiaty (prawdziwe pachnące!) rosną na trawniku. Tam, gdzie nie było rozkopane rok temu, z pewnością rozkopane jest dziś lub będzie jutro… I tylko o przystanku pod budynkiem technicznym QR ktoś zapomniał – w sumie to jedno z wielu miejsc gdzie prawie żadnego postępu nie widać.

Przystanek w lutym 2007 Ten sam przystanek w lutym 2008

 

Jak niepostrzeżenie wyleciałem, tak i wróciłem. O mojej egzotycznie szalonej wycieczce większość znajomych dowiedziała się wiele tygodni później. A może nawet dopiero dziś?

Rok temu… Łał! To była daleka podróż jak na podróż weekendową tylko… Jednocześnie daleki krok w przyszłość. Powinienem tę okazję jakoś uczcić? Mam nieśmiałe plany pojechać za tydzień na jeden dzień do Kuwejtu. Jeszcze tylko nie wiem po co.

Sprzątanie po katarsku

Mój nowy budynek ma jedną, ale za to olbrzymią klatkę schodową, którą w warunkach polskich, albo np. singapurskich, można by spokojnie przerobić na co najmniej dwa dodatkowe mieszkania na każdym piętrze (a piętra są trzy). Tak tu się po prostu buduje, a mieszkań cały czas brakuje i ceny idą w górę. Ale nie o tym, nie o tym …

Widziałem całą ekipę sprzątającą wchodzącą do tej olbrzymiej przestrzennie klatki – pięciu Hindusów (pięciu na trzy piętra!) – z mopami, wiadrami, smrodami typu środki czyszczące marki Dettol, itp. To jeszcze nie koniec opowieści – oni najnormalniej w świecie zdjęli buty (sandały raczej) przed wejściem do klatki i weszli do niej boso. Jak do własnego mieszkania. Tylko, że klatka była wtedy jeszcze nieposprzątana – ja rozumiem chodzenie na boso tuz po sprzątaniu, ale przed sprzątaniem? Czyjejś klatki schodowej? A mamy sam środek zimy…

Obuwie zostawili oczywiście na samym środku w drzwiach. Miałem w sumie spory problem, żeby taką stertę pięciu par butów ominąć.

Nareszcie coś mnie tu znowu zaskoczyło…

Doha, codziennie lepiej

To Danone był kiedyś codziennie lepszy. Ale okazuje się, że życie w Doha też takie jest. Przynajmniej w kwestii mieszkania.

Przeprowadzka poszła sprawnie dzięki pomocy przyjaciół (pomoc fizyczna i psychiczna też). Mój nowy pokój zalicza się do kategorii luksusowych. Dlaczego? – bo ma cichą klimę, meble jakby z epoki wiktoriańskiej, pozłacane (to udawanie słabo wygląda, ale na zwiedzających robi wrażenie). Jest także … toaletka z lustrem, hmm…

Przepych or what??

W kuchni jest pralka (automatyczna – jak ja się za nią stęskniłem! – stara ale dobra Frania została na starym mieszkaniu, już teraz w zasadzie jest mi jej żal). Do tego mikrofala, zmywarka, okna (!), otwierające się (!) na świat, z moskitierą. Łazienka też ma normalne okno, w związku z czym stoi przede mną kolejne wyzwanie – przyzwyczaić się do światła dziennego w kuchni i łazience i do nadzwyczaj świeżego powietrza wlatującego przez wspomniane otwarte okna – moje współlokatorki chyba lubią się wietrzyć. Zapewne do czasu, gdy skończy się zima. Dobre i to.

Jakiś taki powrót do normalności odczuwam, ale co z tego wyjdzie?

To dodam tylko, że ta normalność kosztuje ekstra – o 75% więcej niż na starym miejscu (naprawdę nic tańszego i akceptowalnego nie udało mi się znaleźć, a moje wymagania wcale nie wzrosły). Porównanie z polskimi realiami? – za miesięczny wynajem niespełna 20-metrowego pokoju w Doha płacę teraz tyle, co za pięć miesięcy wynajmowania podobnego pokoju  na Mokotowie. I wcale nie zarabiam pięć razy więcej.

Pozdrawiam serdecznie.