Wesele na Bali

Czy można odrzucić zaproszenie ślubne na Bali? Pewnie i można, ale nie warto, i to bez względu na koszt. Z tego właśnie założenia wyszedłem, gdy ku uciesze całej rodziny pana młodego potwierdzałem swój udział w tym wyjątkowym wydarzeniu. Czy ma znaczenie, że ani pana młodego, ani jego wybranki, w ogóle nie znałem?

Nie byłoby za bardzo o czym pisać, gdyby nie tło wydarzeń. Jak na filmach, tłem ceremonii zaślubin były: bezchmurny horyzont, zachodzące słońce i szum morza; ksiądz stojący tyłem do morza, młoda para przodem do księdza, za nimi elegancko ubrani goście – z wielu zakątków świata oraz przypatrujący się wszystkiemu ciekawscy goście hotelowi – leżący nad basenem w strojach kąpielowych. Tematem przewodnim była purpura, która okazała się całkiem fotogeniczna w tej scenerii.

Rozpisuję się tu o szczegółach scenografii, choć zupełnie nie o takie tło chodziło.

Najbardziej fascynujące było dla mnie to, jak się tam znalazłem i z kim miałem do czynienia.

Fot. Jaem Prueangwet

Po kolei. Rzecz działa się na Bali w Indonezji. Zaproszony zostałem jako przyjaciel rodziny przez brata pana młodego. A konkretniej – Hindusa z Malezji.

Zagadka nr 1: Jakim językiem porozumiewa się ze sobą rodzina pana młodego, na co dzień i od święta?

Odpowiedź do zagadki nr 1: Chińskim mandaryńskim.

Zagadka nr 2: Dlaczego „moja” rodzina Hindusów z Malezji nie porozumiewa się po tamilsku, czyli języku powszechnie używanym przez tę mniejszość?

Odpowiedź (banalna!): Ponieważ młode pokolenie w tej rodzinie tego języka akurat nie zna. Biegle posługuje się jedynie malajskim i angielskim. I chińskim, oczywiście! Ot, taka rodzinka. Wszelkie zarzuty o to, że idą na językową łatwiznę byłyby zatem niestosowne i ostrzegam, że będę takież odpierał własną piersią!

Wśród gości były różne nacje i grupy etniczne, w tym dwie sędziwe chińskie babcie. Wkrótce okazało się, że to one są kluczem do zagadki – jedna z nich jest babcią „z krwi i kości”, a druga – przyjacielem rodziny. Takich etnicznych kombinacji jest w tej części świata sporo, ale dopiero doświadczenie ich z pierwszej ręki uświadamia siłę takich rodzinnych więzów i co może z nich wynikać.

Zagadka nr 3: W jakim jeżyku odbywała się ceremonia zaślubin? Odpowiedź (oczywista dla osób obeznanych z azjatyckimi realiami): w rozumianym przez większość języku angielskim.

Fot. Jaem Prueangwet

Podsumowując – zachwycony jestem ich gościnnością – traktowany byłem jak członek rodziny. Nawet pan młody – mimo, że nie mieliśmy okazji się wcześniej poznać – osobiście troszczył się o dopięcie szczegółów mojej wizyty do ostatniej chwili.

Cieszy mnie i duma rozpiera, że miałem sposobność poznania tak interesującej rodziny. To też kolejny dowód na to, że wspaniale odnajduję się wśród Azjatów.

Fot. Jaem Prueangwet

Nasz stolik na Bali

Jeśli ktoś z Was chciałby kiedyś pobawić się w towarzystwie zazwyczaj dość urodziwych stewardes Qatar Airways – oto przepis. Wystarczy wybrać się do Indonezji. Klub mieści się w Kuta na Bali i nazywa się Bounty Discotheque. Jeden ze stolików – tuż przy wejściu po prawej stronie sceny – prawdopodobnie tam ich znajdziecie. Po czym ich poznać? – grupka jest zwykle bardzo różnorodna etnicznie – Latynosi, Arabowie, Europejczycy, Hindusi, Azjaci wszelkiej maści, Afrykańczycy (zwłaszcza o blond włosach 🙂 – wszyscy przy jednym stoliku, choć za każdym razem są to inne osoby! Statystycznie cztery razy w tygodniu, bo tak często QR624 ląduje na Bali. Niezmęczeni po ledwo dwuipółgodzinnym locie z Kuala Lumpur członkowie załogi muszą przecież jakoś się odprężyć w oczekiwaniu na lot powrotny do Doha po kilku dniach.

Bounty Discotheque

Sam tego niezwykłego spotkania również doświadczyłem – dwa dni pod rząd udało nam się spotkać dwie różne załogi. Wyobraźcie sobie konsternację jednej z „lepiej bawiących się” dziewczyn, gdy po dłuższej obserwacji podeszliśmy i zapytaliśmy: ‘So what’s your staff number?’. Polecam wszystkim – efekt murowany! Swoją drogą Bounty to fajne miejsce. Nic dziwnego, że załogi tam chodzą. Ale żeby zawsze przy tym samym stoliku?!

Bounty Discotheque Kuta

Bali po raz drugi

Nie wiem od czego zacząć. Powinno być łatwiej, bo emocje za drugim razem nie powinny być tak duże, jak za pierwszym. Gdyby mi się ten wpis nie udał, to na wszelki wypadek zapraszam do ponownej lektury wpisu sprzed dziewięciu miesięcy pod tym odnośnikiem i przejrzenia zdjęć.

Mój powrót na Bali i poświęcenie aż tygodnia (!) urlopu na miejsce, w którym się już było (a jest przecież tyle innych miejsc w zasięgu naszych Airbusów), nie były przypadkowe.

Na Bali jakoś odnajduję wszystko, czego mi potrzeba w moim pustynnym życiu – dobre jedzenie, niezłe imprezy, plażowa atmosfera, możliwość aktywnego spędzenia czasu i intensywne zwiedzanie połączone z przeżyciami kulturowymi, nie zapominając o codziennej porcji deszczu (tropikalnego!).

Bali

Tym razem – zgodnie z planem – udało mi się odkryć to, co w Bali kochają chyba wszyscy przybywający tam Australijczycy czyli surfing. Próby ujeżdżenia fali i walka z prądami morskimi wciąga. Dosłownie.

Jedzenie na plaży smakowało mi jeszcze bardziej, niż poprzednio. Jako jeden z niewielu odważnych turystów przychodzi taki do lokalnej plażowej restauratorki i prosi o tuńczyka z ryżem w sosie curry. A na pytanie, czy zgadza się na dodanie sosu z czili odpowiada twierdząco. Gdy po chwili dosiada się równie odważny, acz bardziej siwy niemiecki dziadek z zapakowanym „po dach” rowerem i prosi o coś podobnego można poczuć jakąś niezwykłą więź. Ot, weterani się znaleźli. Jacy dumni weterani!

Ofiary dla bogów na plazy w Kuta

Pora deszczowa na Bali bywa kłopotliwa zwłaszcza w czasie zwiedzania. Nie oznacza to jednak, że nie można się opalić – słońce skryte za chmurami na tych szerokościach geograficznych bywa złudne. Trzeba się było regularnie smarować kremami przeciwsłonecznymi nawet w czasie deszczu i burz! Efekt? – wszyscy w pracy widząc mój nowy kolor skóry pytają, skąd przyjechałem, a opalenizny zazdrości nawet szefowa.

Podsumowując – odliczam czas do kolejnej wizyty. Kto się dołącza?

Więcej oczywiście powiedzą zdjęcia, to znaczy mam nadzieję, że tak właśnie będzie.

Zdjęcia? A! Zdjęcia! Zdjęcia będą jutro. Inszalla. Opóźnienie wyłącznie z winy współuczestniczek wycieczki (bo przecież nie z mojej), które tuż po powrocie z urlopu rozleciały się gdzieś po świecie zamykając zdjęcia za drzwiami swoich pilnie strzeżonych mieszkań.

Cierpliwości 🙂

Jedyny taki urlop

Wczoraj raniutko wróciło mi się z rajskich wakacji. Jako, że były bardzo udane, muszę trochę po nich odpocząć. Tak się złożyło, że najbardziej wyczerpujące były ostatnie dni. Przedostatniej nocy w ogóle nie spałem bo wspinałem się na jawajski wulkan, a ostatnia noc podobnie, tyle że spędzona w samolocie w drodze do Doha. I tu znowu były elementy rutyny – lądowaliśmy ok. 5.30, potem wsiadanie do stęsknionej i zakurzonej Suzi, szybki prysznic w domu i (po dwóch nieprzespanych nocach) … do pracy. Niespodziewanie w biurze byłem pięć minut przed czasem, tj. o 6.55. To się nazywa optymalne zarządzanie czasem.

Zdjęcia, dużo zdjęć, których już się tu niektórzy domagali, pojawią się wraz z szerszą relacją – obiecuję – pod koniec tygodnia. Póki co – jawajskie wulkany:

Bromo o wschodzie słońca

Kaliurang

Out of office

Właśnie bardzo dobrze się bawię z dala od Kataru, tj. jakieś 8 st. pod Równikiem. Rajska wyspa na Ziemi. Znaczy się Bali. Mam nadzieję, że chwilowy brak konkretniejszych wpisów zostanie mi wybaczony. Swoją drogą chyba zaczyna się właśnie faza (wielkich) powrotów do miejsc już zaliczonych. Dlaczego? – bo już wiem, że warto! I … czemu nie!?

Gdzie pieprz rośnie

A rośnie na przykład na Bali.

To jest naprawdę na końcu świata, w każdym razie „pod Równikiem”. Podróż z Doha trwa 12-13 godzin, z międzylądowaniem w Kuala Lumpur, ale przecież to i tak bliżej niż gdyby lecieć z Polski. I bynajmniej nie dało się tego zrobić tylko w ciągu weekendu…

Na Bali pieprz rośnie!

Za bardzo nie ma co się na temat Bali rozpisywać, bo zdjęcia powiedzą zdecydowanie więcej. O tym, że jest to idealne miejsce do uprawiania turystyki aktywnej, zwłaszcza sportów wodnych, wiedzą chyba wszyscy. W ofercie jest również nocny trekking na jeden z wulkanów zakończony podziwianiem wschodu słońca (wpisane na listę rzeczy do zrobienia przy następnej wizycie).

Małpy w świątyni Ulu watu

Zwiedzać też jest co, gdyż tradycja i kultura na Bali jest bardzo bogata, wręcz nietypowa – praktykuje się tam lokalną odmianę hinduizmu – w formie różnej od tej spotykanej w Indiach. Na uwagę zasługuje Kecak Dance, czyli taniec ognia – przedstawienie, któremu towarzyszy chór złożony z kilkudziesięciu mężczyzn (chyba obowiązkowy punkt programu każdego turysty – do obejrzenia na youtube – początek i finał ).

Kecak Dance, taniec ognia

Bogactwo klubów nocnych na Bali pozwala mi chyba nazwać tę wyspę „azjatycką Ibizą”. Jednocześnie widok lokalnych panienek w tych dyskotekach przytulających się do zachodnich turystów niestety (lub stety) przywołuje skojarzenie z Bangkokiem…

Poza tym Bali może być też romantyczne, choć ta cecha wydaje mi się być przytłumiona przez wszechogarniającą to miejsce komercję i po prostu tłumy turystów.

Oczywiście, że polecam – co najmniej tydzień wakacji na Bali, z koniecznym kilkudniowym wypadem na okoliczne, mniej skomercjalizowane wyspy. Wydaje się, że lepiej wręcz zrobić z tego dwa tygodnie, bo to kawał drogi przecież, a po drodze można wstąpić do Singapuru, albo KL, bo … czemu nie? Ja niestety miałem tylko trzy dni, a w KL nawet z samolotu nosa nie miałem okazji wystawić. Ehhh ….

Zachód słońca na plaży w Kuta