Kawka i kociaki 2.0

W Chiang Mai, mieście na północy Tajlandii, smakosze kawy mają w czym wybierać. Kawa jest znakomitej jakości, a personel nierzadko szkolony w samej Australii. Lokale konkurują ze sobą nie tylko kawą i ofertą kulinarną, lecz również nastrojem i wystrojem. Jedna z kawiarni wyróżnia się w szczególności.

Nie chodzi co prawda o Hello Kitty Cafe, jak w Seulu, jednak wielbiciele kotów wszelkiej maści nie powinni narzekać…



Żeby wejść do Catmosphere należy założyć przygotowane dla gości kapcie, dokładnie umyć ręce, a na koniec nałożyć żel przeciwbakteryjny. Siada się na podłodze na poduszkach. A pośród nas … koty na wybiegu. Żywe koty!



Na plakacie reklamowym spoglądało na mnie siedemnaście kocich mordek, lecz nie wszystkie dało się wokół zauważyć. Już w drzwiach widziałem, jak większość z nich była tak boleśnie leniwa i zaczynałem żałować, że dałem się skusić na taką kawowo-kocią ekstrawagancję.

Jak tylko zająłem miejsce, żal zastąpiło zaskoczenie – bez zawahania weszła na mnie Yoda i wyciągnęła szyję, jakby oczekiwała buziaka na przywitanie. Jej życie najwyraźniej nabrało sensu – w końcu bez zobowiązań mogła przyjemnie poleżeć na moim brzuchu. Co za kot!

 

Pozostałe koty nawet nie zauważyły obecności gości. Dopiero po podaniu wody jeden rudzielec po cichu skradł się, wskoczył na stolik i zaczął pić ze szklanki. Wnet zrozumiałem adnotację w karcie menu, że właściciel nie ponosi odpowiedzialności … za napoje nadpite przez zwierzaki. Myślę, że prawdziwych kociarzy i kociarki to i tak nie odstraszy przed odwiedzeniem kawiarni Catmosphere?

Gdy w końcu obsługa podała kawę, ze środka kubka spoglądał na mnie koci wzór ze spienionego mleka. Czy mogło być inaczej?

 





Zakwitły wiśnie

Na wiosnę do Japonii zjeżdżają istne tłumy, a magnesem są kwitnące wiśnie.

Jak to wygląda w praktyce?

Loty są przepełnione, że szpilki się nie wciśnie, chyba, że ma się tyle szczęścia, co ja.

Hotele są przepełnione, na kilka dni przed podróżą o wolny pokój bardzo trudno, do wyboru są jakieś resztki w horrendalnych cenach. Chyba, że ma się tyle odwagi, co ja i wybiera się z oferty airbnb miejsce na podłodze w przyjaznym domu (polecam Blendia). W tym gorącym okresie kosztowało to ponad dwadzieścia razy mniej niż ostatni pokój w najtańszym hotelu na obrzeżach miasta.

Wreszcie – przepełnione są parki. Na przykład olbrzymi park Yoyogi w samym centrum Tokio. Tradycyjnie młodzież zalewa wszelkie parki oraz własne gardła i świętuje. Piknik na pikniku, impreza na imprezie, głośna muzyka i morze głów pośród kwitnącej wiśni. Trudno o wolny skrawek ziemi, na którym można by usiąść. Wszystko w środku dnia… Miałem wrażenie, że w powietrzu bardziej było czuć zapach sake i taniego spirytu, niż kwiatów. Sytuacja w parkach jest jednak pod kontrolą, w końcu to Japonia. Zapewniona jest podstawowa infrastruktura imprezowa, czyli kosze na śmieci (a raczej kontenery) oraz toi-toi.



Do żadnej z imprez nie dołączyłem – wszechobecny, głośny amerykański akcent mnie do tego zniechęcił. To było zresztą sporym zaskoczeniem – wśród parkowych imprezowiczów niejako połowę stanowili biali Amerykanie! Jednakże nie potrafiłem sobie odmówić kieliszka czerwonego wina, oczywiście porządnie schłodzonego (!) przez sprzedawcę prowizorycznego stoiska w parku.

Znalazłem w końcu skrawek trawy, na którym dało się wygodnie położyć. Nieopodal na gitarach grała i śpiewała ballady japońska młodzież, w świetle zachodzącego słońca czytałem dobrą książkę. Przewracając kolejne kartki odmierzałem czas pozostały do lotu powrotnego do Kataru.

Weekend w Tokio? – moim zdaniem zawsze warto. Nawet, jeśli oznacza to w sumie ponad 20 godz. w powietrzu.

P.S. Suszi tym razem też nie zabrakło, oczywiście w moim ulubionym „barze z sushi na stojąco”, czyli Uogashi Nihon-Ichi – 元祖立ち喰い寿司 魚がし日本一 渋谷センター街店.