Khalas. Czas na zmiany.

Od wielu lat standardem było dla mnie bicie własnych rekordów podróżniczych – z coraz mniejszym wysiłkiem, a ostatnio nawet bez zauważenia (wcześniej wręcz wydawały się nie do pobicia). Z upływem lat było tylko intensywniej. Praca w tygodniu, a potem wyjazd na drugi koniec świata – na weekend lub dłużej. Po powrocie (koniecznie w tej kolejności): praca, odsypianie (we własnym łóżku), znów praca, życie towarzyskie i znów odsypianie (tym razem już w samolocie – w drodze w świat).

Przez wiele lat byłem pochłonięty tą przyjemną rutyną. Miałem pełną swobodę wyboru miejsca, w którym chciałbym spędzić najbliższy weekend. Intensywnie korzystałem z tego luksusu, o którym większość może tylko pomarzyć. Jednocześnie definiowałem styl życia, o którym wcześniej nawet nie słyszałem. Sam dla siebie byłem wzorem do naśladowania, gotowym do pokonywania kolejnych wyzwań, inspirowałem do działania. Wyznaczałem sobie cele, podnosiłem poprzeczkę i z dumą jej dosięgałem. Była to dla mnie wartościowa lekcja: koordynacji (znów ta logistyka!), efektywności, cierpliwości, adaptacji (np. do niepewności), dążenia do wyznaczonego celu, itd. Jednak przede wszystkim była to lekcja o sobie.

Dobrze jest wiedzieć, kiedy ze sceny zejść…

Mam za sobą niejeden maraton podróżniczy – ostatni trwał aż pięć miesięcy, w których każdy weekend spędzałem bez wytchnienia gdzieś za granicą. Uczestniczenie w maratonie wiąże się z pokonywaniem własnych słabości, jest to bardziej wyścig z samym sobą, okazja do zajrzenia w głąb siebie. Jak przy innych intensywnych doświadczeniach, łatwiej wtedy usłyszeć intuicję. Jednak pokierowanie się nią wymaga niezmiernie dużo odwagi. W tych szczególnych okolicznościach największym wyzwaniem jest podjęcie decyzji o zwolnieniu albo wręcz zatrzymaniu się.

Myśli o życiowej zmianie kiełkowały w mojej głowie od pewnego czasu. Przełomowy okazał się wieczór, kiedy nie mogłem zasnąć. Przez prawie trzy godz. kręciłem się w łóżku i doznawałem olśnienia, jednego po drugim. Doświadczenie to było tak intensywne, że co jakiś czas musiałem zapalać światło, by robić notatki. Nawet aplikacja w telefonie, śledząca jakość snu, zarejestrowała te przełomowe momenty. Niespokojny umysł najwyraźniej przetwarzał wszystkie przemyślenia z ostatniego czasu. Zebranie ich w jednym momencie pozwoliło zobaczyć szerszą perspektywę. Podobnie jak przy układaniu puzzli, które staje się dość prostym zadaniem: mając przed sobą wszystkie elementy możemy podpierać się wzorem obrazka na pudełku.

Wyjazd z Kataru (tzw. QRexit) i rozpoczęcie nowego rozdziału życia był dla mnie właśnie taką układanką. Po pamiętnym „wieczorze olśnień”, gdy w końcu zobaczyłem mój kolejny cel w szerszej perspektywie, byłem gotowy do działania. Resztą po prostu zajął się logistyk drzemiący we mnie.

Czy ta decyzja mogła być aż taką błahostką? Przecież jest tyle zakątków świata, do których jeszcze nie dotarłem… Po pierwsze, wyjazd z Kataru nie musi oznaczać zaprzestania podróży. Po drugie, moim celem nigdy nie było zwiedzenie wszystkiego. Raczej nieprzypadkowo na mojej liście priorytetów na ostatnie wyjazdy nie znalazł się żaden nowy kierunek – były to raczej powroty do moich ulubionych miejsc! Pomogło mi to utwierdzić się w przekonaniu, że pozostając w dotychczasowym, spontanicznym i intensywnym trybie podróży niczego nowego nie odkryję.

Gdy opowiadałem przyjaciołom i kolegom z pracy o moich zamiarach, reagowali z niedowierzaniem. Przecież wheyman w Katarze był obok konieczności płacenia podatków jedną z niewielu rzeczy na tym świecie, której można było być pewnym. W oczach wielu byłem po prostu dinozaurem. Nie dziwi zatem, że wraz z moim wyjazdem ogłoszono koniec pewnej epoki, że to będzie koniec legendy… Tymczasem dla mnie to raczej koniec rozdziału, w którym stałem się legendą, przede wszystkim dla samego siebie.

Ostatnio nawet osoby skłonne do wyolbrzymiania przestały za mną nadążać: znana z tego Weronika C. usiłowała przedstawić mnie jako eksperta od Omanu tłumacząc, że byłem tam „z dziesięć razy”. W obliczu tego przekłamania byłem zmuszony ją poprawić – przecież mam na koncie 22 wyjazdy do Omanu! Taki błąd … Niech Bóg ma ją w opiece!


Po pięciu latach w Katarze czułem się niesamowicie spełniony, lecz i spragniony więcej. Po wyliczeniu wspaniałych wspomnień pytałem sam siebie: co bym dał, żeby to powtórzyć? Co się zmieniło? Dziś, po kolejnym pięcioleciu już nie tęsknię do tych doświadczeń sprzed lat i nie mam zamiaru niczego powtarzać.

Wygodne życie w Katarze wypełnione swobodnymi podróżami w najdalsze zakątki świata było rutyną, którą miło wspominam. Dobrze jest wiedzieć, kiedy ze sceny zejść… Podobno biegacz, zwłaszcza dalekodystansowy, nie czuje zmęczenia, aż się zatrzyma. Tak było i w moim przypadku. Był też i syndrom odstawienia. Jednak te odczucia szybko zastąpiło spełnienie. Nawet ostatnia lista kierunków, które „musiałem” zaliczyć przed rezygnacją, została wykonana w ponad 100 proc (zamiast raz w Seulu i Adelajdzie wylądowałem po dwa razy, a w Sydney aż pięć!).

Ostatnie dziesięć lat było wypełnione spełnianiem marzeń, o których wyjeżdżając do Kataru nawet nie śniłem. Pełne spełnienie.

Życie traktuję jako podróż, a podróże z kolei widzę jako proces. Zmienia się świat, zmieniamy się my, byle na lepsze! Wraz z tą życiową zmianą będę miał okazję spełniać się w innych aspektach. W inny sposób. W innym klimacie i kulturze. Z innymi celami na horyzoncie. I – zgodnie z życzeniami od przyjaciół z pustynnego kraju – zakocham się w magii nowych początków.

Wielu wyleczyło się z Kataru i wyjechało w rozczarowaniu po roku lub dwóch latach. Ja postanowiłem mojego Kataru nie leczyć, dzięki czemu trwał aż 10 lat i cztery miesiące. Najwspanialsze lata mojego życia, do tej pory.

Ma’assalama Katar!

P.S. To wcale nie jest moje ostatnie słowo na tym blogu. Już wkrótce statystyki podsumowujące 10 lat moich podróży (bez tego przecież się nie obędzie!) oraz ekstra: najważniejsze porady na udane podróże w trybie standby – dla nowicjuszy i nie tylko.





Dookoła świata i o jeden lot dłużej

Moja podróż z marzeń trwa. Od 36 godz. zdobywam świat, kolejno: Doha, Bangkok, Osaka, w końcu Frankfurt. Na ostatnim locie z Osaki spełniłem wieloletnie marzenie o podróży w garbie jumbo jeta. Po wyjściu z samolotu trudno mi było uwierzyć, że to niezwykłe doświadczenie mam już za sobą, i że poszło mi tak gładko. Co dalej?

Piątek po południu. Frankfurt.

Do końca mini-urlopu pozostało mi półtora dnia. Jak najlepiej wykorzystać ten czas? Mogę zostać na noc we Frankfurcie, przecież mimo licznych wizyt na tutejszym lotnisku nigdy nie miałem okazji zwiedzić miasta. Jednakże konieczność szukania noclegu mnie zniechęca. Mógłbym też powiedzieć sobie „khalas” i wrócić do Kataru najbliższym rejsem. Jeszcze dziś zasnąć we własnym łóżku i odpocząć po tych wykańczających podróżach. Żadna z tych opcji mnie nie ekscytuje. Gdzie spędzić najbliższą noc? Nie we Frankfurcie, nie w Doha. Musi być jakaś trzecia opcja, po prostu musi!

Uwaga! Czytanie dalszej części odradza się osobom wrażliwym na zachowania „racjonalne-inaczej”.

Jestem na lotnisku we Frankfurcie, olbrzymim porcie bazowym Lufthansy, z którego flagowe jumbo jety odlatują we wszystkich kierunkach. Skoro byłem skłonny oblecieć pół świata, by wsiąść na pokład jumbo jeta w Osace, głupotą byłoby teraz nie skorzystać z kolejnej okazji lotu tym modelem samolotu. Kuj żelazo, póki gorące!

W sumie mogę lecieć gdziekolwiek, byle tylko zdążyć na niedzielę do pracy. Johannesburg? Stamtąd do Kataru będzie „rzut beretem”, tylko niewiele dalej niż z Frankfurtu. Wieczorne połączenie do tego miasta w RPA również wykonuje jumbo jet, jednak tym razem jest to najnowszy model, tj. Boeing 747-8 Intercontinental – nowinka sprzed kilku lat. Mój umysł zaprząta tylko jedna myśl: gdyby znowu udało się dostać miejsce w garbie … Stoję przed szansą doświadczenia dwóch generacji jumbo jetów w trakcie jednego wyjazdu. A przecież wcześniej o przelocie 747-8 nawet nie śmiałem marzyć. Tylko ja mogłem wpaść na taki pomysł, jestem z siebie dumny!

Choć do odlotu pozostało ponad 8 godz., nieśmiało idę do stanowiska odprawy Lufthansy. Nawet nie zdążam zapytać o miejsce w garbie, gdy agent wręcza mi kartę pokładową: nie tylko ze wskazanym miejscem (zamiast standby), nie tylko w klasie biznes, lecz nawet na górnym pokładzie!

– Niechże ktoś mnie uszczypnie! Spełniam marzenia, jedno po drugim!

Skoro już wiem, gdzie spędzę kolejną noc mogę się już zrelaksować. Właśnie zyskałem całe popołudnie, a piękna, letnia pogoda wspiera moją myśl, by udać się z lotniska do miasta. Trafiłem na sprzyjającą konstelację gwiazd i mogę upiec kolejną pieczeń na jednym ogniu …

Bez konkretnego celu spaceruję po malowniczych uliczkach, które o tej porze roku tętnią życiem. Natrafiam na dzielnicowe targowisko, na którym są też budki z jedzeniem i lokalnymi trunkami. Zbliża się piątkowy wieczór, więc zabawa trwa w najlepsze. Udziela mi się ten nastrój i nawet przysiadam się z kieliszkiem wina do jednej z grup. Jednak nie zdradzam niemieckim współbiesiadnikom mojego sekretu, nie zdradza go również mój niewinny wygląd: smart casual i mały plecak. Jestem tu tylko w tranzycie; w kieszeni mam kartę wstępu na górny pokład jumbo jeta, w którym mam zarezerwowane łóżko na najbliższą noc. Skąd przybywam? Właściwie to z Kataru, mało istotne, że przez Bangkok i Osakę. Upajam się anonimowością tej spontanicznej interakcji. A przecież w czasach Facebooka dzielenie się takimi informacjami z całym światem wydaje się zupełnie normalne.

Piątek wieczór. Frankfurt.

To był bardzo długi dzień, ledwo pamiętam wschód słońca, który podziwiałem przed lądowaniem w Osace. Moje ciało zasługuje na odpoczynek, wracam więc na lotnisko, bo – choć nawet mi trudno w to uwierzyć – tam dziś czeka na mnie łóżko: znowu na górnym pokładzie jumbo jeta!

4. Frankfurt – Johannesburg.

Lufthansa. Boeing 747-8 Intercontinental. Miejsce 83K.

Wylot o 23. Przylot o 9 rano.

Czas w powietrzu: 10 godz. 6 min.

Wchodzę na pokład jak do siebie. Choć to dopiero moje drugie doświadczenie w klasie biznes Lufthansy, czuję się tu ekspertem. Fotele są podobne do tych na poprzednim samolocie, jednak kabina jest dłuższa o kilka rzędów, więc wydaje się mniej klaustrofobiczna. Tym razem mam miejsce przy oknie, w trzecim rzędzie górnego pokładu. To będzie moja trzecia noc z rzędu w samolocie, więc wygodnie się rozsiadam i myślę już tylko o spaniu.

Po dłużącym się kołowaniu w końcu rozpędzamy się do startu. Mam wrażenie, że rotacja trwa w nieskończoność. Taka jest przynajmniej perspektywa z garbu tego jeszcze bardziej olbrzymiego, leniwego słonia. Przecież Boeing 747-8 Intercontinental to najdłuższy pasażerski samolot świata (76,3m), może jednak rozmiar ma znaczenie?

Kto by pomyślał, że rekord jakości i długości snu z poprzedniego lotu może zostać pobity tej nocy? Tym razem śpię jak w bajce i to przez całe 7 godz.! Na godzinę przed lądowaniem zrywam się w panice, że ominęło mnie śniadanie. A tu się okazuje, że załoga dopiero serwis bezstresowo rozpoczyna (w QR byłoby już pozamiatane: ze względu na złożoność serwisu załogom QR zdarza się budzić pasażerów do śniadania na 2 i pół godz. przed lądowaniem!).

Sobota rano. Johannesburg.

Po trzeciej nocy w samolocie w końcu ląduję w Johannesburgu.

– Tylko po co ja tu przyjechałem?

– Skąd te wątpliwości? Przecież wszystko ma sens: jestem w drodze powrotnej do Kataru, w niedzielę rano idę do pracy. Opcje na teraz mam co najmniej dwie: zwiedzanie miasta, na które w ogóle nie jestem przygotowany i łapanie kolejnego nocnego lotu; albo przeczekanie kilku godzin na lotnisku i wylot wczesnym popołudniem. Mimo, że pierwsza opcja brzmi ciekawie, to istnieje ryzyko, że ze względu na wysokie obłożenie ten lot będzie niekomfortowy, a to po trzech nocach w powietrzu byłoby dla mojego ciała katorgą. Wygrywa zatem opcja komfortowa, z perspektywą przespania kolejnej nocy we własnym łóżku. Czas pozostały do odlotu zabijam na tarasie widokowym, skąd obserwuję lotniskowe operacje i przylot samolotu Qatar Airways, który wkrótce zabierze mnie do domu.

 Sobota po południu. Johannesburg.

Jestem dość zmęczony, ale całkiem wyspany (naprawdę dało się w klasie biznes Lufthansy wyspać), prysznic jednak by się przydał (takiego luksusu na Lufthansie nie mieli, i dobrze!). Próbuję sobie przypomnieć, kiedy w ogóle ostatnio brałem prysznic. W Bangkoku, w czwartek wieczorem! Jeden dzień, dwie noce, trzy długie loty temu! Ze względu na różnicę czasu wychodzi równo 46 godz.!! Postanawiam nie bić rekordu w tej kategorii, więc odświeżam się tuż przed kolejnym lotem w jednym z lotniskowych saloników.

5. Johannesburg – Doha.

Qatar Airways. Boeing 777-300ER. Miejsce 1K.

Wylot o 14. Przylot o 23.

Czas w powietrzu: 7 godz. 34 min.

Obleciałem świat, stałem się ekspertem w podróżach w garbie jumbo jeta Lufthansy, jednak to tu – na pokładzie QR – czuję się jak w domu. Czuję ulgę, że żadnej kolejnej przesiadki nie muszę już planować. Po przebyciu tylu zaułków niepewności w ostatnich kilkudziesięciu godzinach przyjemnie jest wrócić do siebie.

Sobota wieczorem. Doha.

Po 70 godz. ciągłej podróży zbliżam się do lądowania z powrotem w Doha. Tuż przed przyziemieniem w programie tv pojawia się piosenka Jesse Glynn, z której wyłapuję symboliczny w kontekście tej wycieczki wers: I’m ready for this! Warto kuć żelazo, póki gorące. Gdybym zwątpił lub zawahał się w którymś momencie tej wycieczki, lub nawet w czasie jej planowania, nie doszłaby do skutku.

Determinacja i elastyczność to podstawa sukcesu tego wyjazdu. Intuicyjnie wyczułem dobry czas i spontanicznie przeszedłem do czynów. Ledwo cztery dni temu zacząłem układać plan wycieczki, tak naprawdę na kilka godzin przed wylotem, a później go na bieżąco ulepszałem. Na każdym kroku, zwłaszcza po wylądowaniu we Frankfurcie, nie spocząłem na laurach, lecz chwytałem okazje, które się przede mną odkrywały.

Ostatnie trzy dni i trzy noce spędziłem w samolotach i na lotniskach. Poznałem kilka interesujących osób. Zwiedziłem nawet miasto, w którym nigdy nie byłem. Ot, spełniłem właśnie marzenie o podróży w garbie jumbo jeta, i to podwójnie!

Życie jest piękne!

Podróż w garbie jumbo jeta cd.

Długie lata rozważań i jeden dzień planowania wystarczyły, by przejść do realizacji mojego marzenia o podróży w garbie jumbo jeta.

Czwartek, po północy. Doha.

Ruszam z domu na lotnisko z małym plecakiem podręcznym i szkicem planu podróży w kieszeni. W najbliższych kilkudziesięciu godzinach zamierzam być w Bangkoku, Osace i Frankfurcie, więc przydadzą się zarówno klapki, jak i sweter.

Przede mną podróż, która rodzi się w głowie prawie na bieżąco. Celem jest przelot jumbo jetem Lufthansy z Osaki do Frankfurtu w piątek rano. Jeszcze kilka godzin temu szukałem optymalnego scenariusza: którędy dostać się z Doha do Osaki?; gdzie szukać noclegu? – Co zrobić po przylocie do Frankfurtu? – to pytanie pozostawiam na razie otwarte.

1. Doha-Bangkok Suvarnabhumi.

Qatar Airways. Airbus A380. Miejsce 15A.

Wylot o 2 rano. Przylot o 11 rano.

Czas w powietrzu: 6 godz. 21 min.

Na pierwszym locie – przez noc, z Doha do Bangkoku – śpię kilka godzin. Ląduję w południe, a przesiadkę mam przed północą, więc wybieram się do centrum miasta. Funduję sobie tajski masaż, który jest fantastycznym remedium dla zmęczonego podróżnika. To tak na zapas, bo o zmęczeniu nie może być mowy, skoro wycieczka dopiero się zaczęła. Dopiero późnym popołudniem dopada mnie senność, więc w zaprzyjaźnionym schronisku proszę o łóżko na kilka godzin i możliwość wzięcia prysznica.

Czwartek wieczór. Bangkok.

Wieczorem, w drodze powrotnej na lotnisko, dopada mnie tropikalna ulewa, czyli, jak na ironię, dopiero wtedy, gdy odświeżony i wypachniony po prysznicu, jestem przebrany w smart casual, czyli ubranie wymagane w podróży na biletach pracowniczych. Rutynowo doprowadzam się do porządku w lotniskowej toalecie (a propos rutyny: po czym poznać pracownika linii lotniczej w podróży? – po magicznej metamorfozie w lotniskowej toalecie: wchodzi w klapkach, szortach i koszulce, a po 10-15 min. wychodzi w eleganckich butach, długich spodniach i koszuli z kołnierzykiem).

W końcu melduję się do odprawy na rejs Japan Airlines do Osaki. Mimo obaw o obłożenie, dostaję wygodne miejsce przy wyjściu ewakuacyjnym.

2. Bangkok Suvarnabhumi – Osaka Kansai.

Japan Airlines. Boeing 787 Dreamliner. Miejsce 45A.

Wylot o 23. Przylot o 6 rano.

Czas w powietrzu: 5 godz. 1 min.

Drugi lot, również przez noc, odbywa się z efektami specjalnymi w cenie biletu. W okolicy Hong Kongu zauważam w oddali festiwal świateł – najbardziej intensywną burzę jaką w życiu widziałem. Trudno oderwać od niej wzrok – są to wielokrotne wyładowania pod olbrzymią chmurzastą pierzynką, przeradzające się w kolejne, i kolejne. Błyskawice bez słyszalnych grzmotów mają w sobie magię, zwłaszcza obserwowane z pokładu samolotu, którego silniki usypiająco buczą, ignorując powagę sytuacji atmosferycznej nieopodal. Jakież to szczęście w życiu siedzieć przy oknie w samolocie i kontemplować o siłach w przyrodzie: tych, które najlepiej obserwować z daleka, i tych, które takie obserwacje umożliwiają (przy okazji dostając szyjoskrętu).

Piątek rano. Osaka.

Lądowanie na położonym na sztucznej wyspie lotnisku Kansai w Osace jest zawsze zjawiskowe. W trakcie podejścia obserwuję, jak wschodzi słońce. To już drugi wschód od początku wycieczki, czyli niecałych 24 godz. Za mną dwie noce w samolocie, a to dopiero początek. Jestem w punkcie, w którym wycieczka miała się dopiero zacząć, a za mną już tyle przygód!

Po przejściu kontroli paszportowej niezwłocznie kieruję się do odprawy na rejs Lufthansy. Z ręką na sercu pytam agentkę, czy w ogóle są wolne miejsca. Okazuje się, że są. Co za ulga! Uśmiecham się i nabieram dużo powietrza, by na jednym wydechu wyjaśnić cel mojej wycieczki i wybłagać miejsce na górnym pokładzie (zwykle trudno je dostać, na dolnym pokładzie jest ich o wiele więcej).

– Czy pierwszy rząd, przy przejściu, Panu odpowiada?

– Jak najbardziej! Dziękuję, właśnie pomogła Pani spełnić moje marzenie!!!

Z dumą odbieram kartę pokładową na mój lot, z niepozornym numerem miejsca: 81H i, w co trudno uwierzyć, z moim nazwiskiem!

3. Osaka Kansai – Frankfurt.

Lufthansa. Boeing 747-400. Miejsce 81H.

Wylot o 10 rano. Przylot o 14.

Czas w powietrzu: 11 godz. 18 min.

Na ten moment czekałem od dawna, w zasadzie od kilku lat. Cały dzień i dwie noce zajęło mi przebycie pół świata, z Bliskiego Wschodu przez Tajlandię do Japonii, tylko po to, by teraz, wchodząc na pokład Boeinga 747-400, zostać skierowany do schodów prowadzących na górny pokład. I udać się w podróż do … Europy.

Grzecznie zajmuję moje miejsce, które okazuje się być tuż przy drzwiach do kokpitu. Próbuję obserwować wszystko, co się dzieje wokół mnie: współpasażerów, kokpit (gdy drzwi są otwarte), procedury naziemne. Jestem podekscytowany, chłonę każdą chwilę tego doświadczenia.

Startujemy. Czuję jakbym siedział na grzbiecie leniwego słonia (ponad 400t masy) rozpędzającego się z użyciem jakiejś magicznej siły (prawie nie słychać silników, które są daleko za mną). To ze względu na wysokość i bliskość dziobu samolotu wrażenia zmysłowe przy starcie na górnym pokładzie jumbo jeta są tak niezapomniane.

Wkrótce po udelektowaniu się niemieckim winem musującym łapie mnie senność. Mimo że lot odbywa się w ciągu dnia, przez bite 5 godz. doświadczam najlepszego snu na świecie. Ten model samolotu we flocie LH nie ma w klasie biznes foteli najnowszej generacji, jednak zwykłemu śmiertelnikowi to wystarcza, by zregenerować siły. Po raz kolejny mam okazję docenić prostotę i pragmatyczność wielu rozwiązań w tej flagowej, niemieckiej firmie. Ponadto, jestem zauroczony osobowością i zachowaniem stewardess; mimo że ich średnia wieku jest wiele wyższa niż w Qatar Airways, po prostu wieje od nich świeżością – po wielu latach przyzwyczajenia do jednej linii lotniczej w takich momentach po prostu docenia się inność.

Ponad 11 godz. w powietrzu zleciało zdecydowanie za szybko, a wino musujące było zbyt smaczne, by z jednego kieliszka starczyło na prolog i epilog zarazem. Podekscytowany, acz wypoczęty, podchodzę do lądowania we Frankfurcie. Lądowanie na górnym pokładzie jumbo jeta, podobnie jak start, też silnie oddziałuje na zmysły, nawet jeśli są nieco przytępione …

Po wyjściu z samolotu zatrzymuję się, by przez szybę terminala spojrzeć z podziwem na maszynę, od lat określaną jako Królowa Przestworzy, która w majestatycznym bezruchu właśnie studzi się przed kolejną misją w daleki świat. Dzięki niej właśnie spełniło się moje marzenie.

Piątek po południu. Frankfurt.

Trudno mi uwierzyć, że to niezwykłe doświadczenie mam już za sobą, i że poszło mi tak gładko. Co dalej? Do końca mini-urlopu pozostało mi półtora dnia. Jak najlepiej wykorzystać ten czas? Mogę zostać na noc we Frankfurcie, przecież mimo licznych wizyt na tutejszym lotnisku nigdy nie miałem okazji zwiedzić miasta. Mógłbym też powiedzieć sobie „khalas” i wrócić do Kataru najbliższym rejsem i jeszcze dziś zasnąć we własnym łóżku i odpocząć po tych wykańczających podróżach. Żadna z tych opcji mnie nie ekscytuje. Musi być jakaś trzecia, po prostu musi!

Ciąg dalszy w kolejnym wpisie 🙂

Podróż w garbie jumbo jeta

Od wielu lat marzyłem o podróży w garbie jumbo jeta. – W czym? – spytałby niejeden przedstawiciel najmłodszego pokolenia. – W garbie, czyli na charakterystycznym górnym pokładzie jumbo jeta, czyli legendarnego na całym świecie samolotu Boeing 747. – Co w tym szczególnego? – Jumbo jet był w swoim czasie flagowym modelem niemal wszystkich liczących się przewoźników lotniczych na świecie, a jego górny pokład ikoną luksusu, niedostępną dla mas. Garb rozciągał się od dziobu na ok. ¼ długości samolotu, a względnie mała (krótka) kabina dawała poczucie elitarności – w zależności od konfiguracji mieściły się tam fotele klasy pierwszej/biznesowej lub salonik dla pasażerów tych klas.

Spełnienie mojego marzenia z roku na rok stawało się coraz trudniejsze, gdyż jumbo jety są stopniowo wycofywane ze służby. Ze względu na dostępność zniżkowych biletów w grę wchodziła jedynie Lufthansa. Krok po kroku zatem.

Środa rano. W przerwie w pracy robię szybką analizę rozkładów Lufthansy (oczywiście w excelu, z wykorzystaniem tabeli przestawnej).

Boston? – odpada, bo to tylko 7-8 godzin z Frankfurtu. Na tak krótkim locie nie da się w pełni docenić takiego doświadczenia. Szanghaj? – dłuższy rejs, ale w wybranych przeze mnie dniach istnieje ryzyko dostania miejsca „z tyłu” zamiast w garbie. Osaka? – podobnie. Przezornie sprawdzam odwrotny kierunek, czyli z Osaki do Frankfurtu: sytuacja wygląda obiecująco! Tylko jak ja się dostanę do Osaki, skoro nie ma już bezpośredniego połączenia z Kataru?

Środa popołudnie. Właśnie skończyłem pracę, na czwartek mam wzięty dzień wolny, a potem dwa dni weekendu. Wiem już przynajmniej tyle, że z Osaki do Frankfurtu będę odlatywał w piątek o 10 rano. Nadal nie mam pojęcia jak się tam dostanę. Pozostaje mi tylko znaleźć się w Osace…

Pierwsza myśl to oczywiście przesiadka w Tokio – skomplikowana sprawa, bo trzeba zmieniać lotniska. Ruszałbym z Doha po północy, więc plusem tej opcji jest to, że miałbym jeszcze sporo czasu na spakowanie i porządniejsze zaplanowanie wycieczki. Jak nie Tokio, to może przez Seul, też po północy? Opcja niezła, ale wymaga znalezienia noclegu w Osace, na co nie mam teraz ani czasu, ani ochoty. Szukam dalej ….

Bangkok? Przecież to nie po drodze! – ta nieśmiała myśl próbuje oprzeć się nokautowi wydumanej racjonalności. Z drugiej strony pomysł wydaje się niezły: jest nowatorski, out of the box. Wywołany tymi myślami dyskomfort próbuję ujarzmić wracając do wyszukiwania noclegu w … Osace. Ale to przecież nie pomaga … Dobrze znam to uczucie. Wstaję więc od ekranu komputera, przy którym siedzę bez przerwy od dwóch godzin. Łapię oddech i po krótkim spacerze po budynku spoglądam na sytuację z nowej perspektywy.

Mógłbym wyruszyć z Doha do Bangkoku już za 4 godz., tylko, że ja wciąż jestem w biurze, w środku burzy mózgów, bez zaplanowanej trasy, o kupowaniu biletów i pakowaniu nie wspominając. Gdyby jednak poczekać na kolejny rejs (po północy), miałbym tyle samo czasu na przygotowania, co inne opcje.

Tranzyt w Bangkoku w końcu zwycięża, bo oznacza, że dodatkowo będę miał okazję przelecieć się Japan Airlines, o czym też marzyłem już od dawna. Spełniamy marzenia, dwa w jednym!

Nagle czuję, jak kamień spada mi z serca. Mam ustaloną trasę, nareszcie kupuję bilety. Do tej pory wszystko było tylko pomysłem-marzeniem. Teraz wygląda na to, że ten szalony wyjazd ma szanse dojść do skutku.

Jak było więc?

Podróżując do przeszłości

Latało się dookoła świata (w sześć dni), skakało się także między wyspami Pacyfiku – na pokładzie legendarnego rejsu CO957. Wśród lotniczych przygód przyszła teraz kolej na pokonanie jeszcze mniej zbadanych przestworzy: Południowy Pacyfik.

Ale czy to wystarczający powód by lecieć taki kawał drogi w celu pokonania skrawka oceanu? Jak by tu nadać temu przedsięwzięciu więcej „sensu”?

Od mojej pierwszej podróży dookoła świata minęło kilka lat. Podróżowałem wtedy nad Północnym Pacyfikiem w kierunku zachodnim, co oznacza, że straciłem przez to jeden dzień (ze względu na zmianę daty). Obecny pomysł byłby doskonałą okazją, abym go odzyskał, przemieszczając się w przeciwnym kierunku.

Południowy Pacyfik jest bodaj najbardziej dziewiczym regionem dla lotnictwa. Większość lotów odbywa się między małymi wyspami oceanu, których egzystencja w dużej mierze zależy od komunikacji lotniczej. Rejsy dalekodystansowe natomiast należą do rzadkości. Opcje na przemieszczanie się między tymi kontynentami można wręcz policzyć na palcach jednej dłoni.

Co łączy Australię czy nową Zelandię z Ameryką Południową? Jest to nawet 13 godz. różnicy czasu, do których pokonania potrzebne jest 12 godz. lotu. Oto sposób na odzyskanie utraconego kiedyś dnia i podróż do przeszłości!

Do wyboru tylko kilku przewoźników, m.in. Qantas, który lata między Sydnej i Santiago w Chile. Po dotarciu do Sydnej w piątkowy wieczór daję sobie półtora dnia na „odpoczynek” i aklimatyzację różnicy czasu (jestem 7 godz. do przodu w porównaniu do Doha). Klimat i atmosfera tego miasta stwarzają doskonałe warunki do regeneracji sił… W końcu w niedzielny poranek udaję się na lotnisko i dostaję miejsce na wymarzonym rejsie z Australii do Ameryki Południowej! Startuję w południe i po ponad 12 godz. w powietrzu ląduję po drugiej stronie oceanu o 11 rano tego samego dnia, czyli w przeszłości!

Taki lot przez Południowy Pacyfik łączy bardzo odległe światy, jest swoistym dowodem na kulistość naszej planety. Czuję się jak doświadczony w żegludze po innych zakątkach świata Kolumb, któremu w końcu udaje się opłynąć Ziemię dookoła, nieznanym dotąd sposobem. W Ameryce Południowej już kiedyś byłem, lecz tym razem docieram na ten znany mi ląd mało przetartym, nowym dla mnie szlakiem.

Po dotarciu do Santiago tą okrężną drogą mam wrażenie, że to koniec świata. A przecież stąd do Europy czy na Bliski Wschód to już rzut beretem!

Żeby nie było za łatwo, wracam do Doha przez Buenos Aires, Frankfurt, Zurich, Hong Kong, Chiang Mai i Bangkok. Dopiero po powrocie z tak intensywnej podróży, czyli po dziewięciu dniach niemal ciągłego latania, dopada mnie z opóźnieniem jetlag. Zmiany czasu w podróży z Doha do Santiago przez Sydnej obrazuje stworzony na tę okazję wykres, którego dumnie tutaj prezentuję.

Najdłuższy lot świata

Od ostatniego wpisu o moich lotniczych statystykach minęły niecałe trzy lata – wspominałem wtedy o pięćsetnym rejsie w życiu. Odtąd mój bagaż doświadczeń wzbogacił się o kolejne 250 szczęśliwych startów i lądowań.

Panie i Panowie, MW750: wylądował, z rekordem!

Rejs MW750 był wyjątkowy również dlatego, że trwał rekordowe dla mnie 16 godz. i 48 min (czyli godzinę dłużej od poprzedniego rekordu na trasie DXB-SFO). A mógł trwać kolejne 40 min. dłużej, jak inny rejs w tym samym tygodniu, gdyby tylko istniały gorsze warunki na trasie (np. mniej sprzyjający wiatr) albo dłuższa kolejka do lądowania.

MW750 wystartował z Auckland w Nowej Zelandii o trzeciej po południu czasu lokalnego, w kilkanaście godzin po ustąpieniu cyklonu Debbie. Po osiągnięciu wysokości przelotowej rozpoczął się wyścig z czasem i ucieczka przed zachodzącym słońcem, które dogoniło nas dopiero w połowie drogi. Następnego dnia mieszkańcy Auckland zapewne parzyli już sobie poranną kawę, gdy zaprojektowany do takich specjalnych misji Boeing 777-200 LR, późnym wieczorem, po pokonaniu 14 500 km, lądował w końcu w Doha.

AKL-DOH jest obecnie najdłuższą regularnie obsługiwaną trasą na świecie (czas rozkładowy to aż 17 godz. 40 min.). Polecam osobliwy reportaż z inauguracji tej trasy w lutym br. przygotowany przez Richarda Questa dla CNN.

O zmęczeniu po takim rekordowo długim locie i jetlagu (różnica czasu w stosunku do Doha to 9-10 godz.) nie będę wspominał. Warto było takiego lotu doświadczyć i przy okazji uczcić szampanem okrągłą liczbę startów i lądowań.

1. Po starcie – zachód w Auckland

2. Połowa drogi – zachód słońca tu i teraz

3. Lądowanie – północ w Doha, a w Auckland dawno wstało słońce

Lotnicze statystyki 2016

Czytając mojego bloga można odnieść wrażenie, że celem moich podróży jest zebranie odpowiednio dużej próby, która pozwoli na poprawną analizę statystyczną. Coś w tym musi być!

Zainspirowany ostatnim wpisem o zaległościach z zapisywaniem szczegółów lotów do mojego pamiętnika w excelu stwierdzam, że od kilku lat latam jak bumerang. W tę i we wtę. A czasem tylko w tę i w tę, czyli dookoła (dookoła świata, dookoła oceanów, a ostatnio – dookoła kontynentów).

Powróciłem ostatnio do wpisu z początku 2009 r. o tym samym tytule.

– Rozlatałem się ostatnio – stwierdzałem na początku tamtego wpisu.

Obliczyłem wtedy, że wylot z bazy w Doha wypadał średniorocznie co 18 dni (ostatnio 10!). Licznik lotów powoli dobijał wtedy do pierwszej setki. Co miałbym stwierdzić dziś, gdy licznik przekroczył 500 700 i końca nie widać? (pierwsza wersja tego wpisu była gotowa prawie 200 rejsów temu, stąd konieczne poprawki; kiedy to zleciało?!)

Marzyłem wtedy, tj. na początku 2009 r., by przelecieć się „nowiutkim 777”. Dziś już nawet nie pamiętam jak do tego doszło… Statystyka jednak podpowiada, że do tej pory miałem przyjemność gościć na pokładzie Boeinga 777 84 razy 130 razy 149 razy. Warto odnotować, że latem 2015 r. B777 wyprzedził w moich statystykach Airbusa A320. Niemożliwe? Tymczasem B777 wciąż pnie się szybko w górę, by wkrótce wyprzedzić Airbusa A330, czyli numer 1 obecnych statystyk (naukowiec by wyjaśnił, że pozycja rankingowa A330 wynika z uwarunkowań historycznych i obecne tempo przyrostu tego licznika maleje na korzyść innych modeli 🙂

Kilka lat temu marzyłem o pierwszej podróży boeingiem 777, dziś o spełnieniu tego marzenia przypomina statystyka. Ale nie tylko – wciąż cieszę się jak dziecko, gdy dostaję kartę pokładową na rejs wykonywany przez B777.

Mimo, że do siatki QR dołączyły ostatnio nowsze modele z bardziej nowoczesną kabiną i fotelami (787, 380, 350), na najdalsze podróże wciąż preferuję „trzy siekierki”. To jest samolot, z którego nie ma się ochoty wysiadać, zupełnie jak w reklamach airbusów sprzed kilkunastu lat.

P.S. Ostatnio w środku nocnego lotu udałem się do toalety. Mocno zaspany wszedłem z kabiny do kuchni i skierowałem się do korytarza przy kokpicie – właśnie tam znajdują się toalety w przedniej części „trzech siódemek”.

– Co jest!? Kurna chata, czym ja lecę?! – pomyślałem zdziwiony, gdy toalety tam nie znalazłem.

Dobrą chwilę zajęło mi zorientowanie się o co chodzi – w końcu byłem na pokładzie A330, a nie B777! Przemiła załoga (Pani Magda) skierowała mnie do toalety, którą chwilę wcześniej bezwiednie minąłem, a widząc moją bezradność, pełna zrozumienia, pomogła nawet otworzyć drzwi. Było mi niezmiernie głupio, ale wnet pomyślałem, że przynajmniej będzie o czym wspomnieć na blogu; ot, kolejny dowód na to, jak bardzo jestem ostatnio przyzwyczajony do podróżowania na pokładzie B777.

Latawiec AD 2016.

Czego oczekiwać w Angor Wat?

Zainspirował mnie wpis pewnego blogera-podróżnika, który zauważył, że odwiedzanie najbardziej popularnych miejsc turystycznych wywołuje w nim rozczarowanie. Jako alternatywę poleca skupić się na doświadczeniu kultury odwiedzanych miejsc, z dala od turystyki masowej.

Choć nie ze wszystkimi stwierdzeniami w jego artykule się zgadzam, ten punkt widzenia wpisuje się w styl podróżowania, który preferuję. Dobrze ilustruje to moja ostatnia relacja z wycieczki do Kambodży, którą zacząłem od wyliczania miejsc, których w jej trakcie uniknąłem. Doświadczenie polecanego w folderach turystycznych zachodu słońca w Angor Wat znalazło się na liście rzeczy-nie-do-zrobienia zarówno mojej, jak i wspomninaego blogera.

Foldery obiecują mistyczne niemalże przeżycie:

 

Fot za: thisworldrocks.com

Rzeczywistość dla wielu okazuje się rozczarowująca:

Fot za: thisworldrocks.com

Nie widzę w tym nic złego, aby marzyć o odwiedzeniu Angor Wat czy innych popularnych miejsc. Warto jednak mieć świadomość, że turystyczna rzeczywistość coraz częściej różni się od tej przedstawianej w folderach.

Swoją drogą słyszałem, że Angor Wat jest przytaczany jako przykład miejsca, dla którego wpisanie na listę dziedzictwa UNESCO (w 1992 r.) było bardziej przekleństwem, niż zbawieniem. Obrazuje to masowy wzrost liczby odwiedzających, wedle Wikipedii z 7650 w 1993 r. do 1 mln w 2007 i aż 2 mln w 2012! Jak na razie mogę to sobie tylko wyobrazić…



Spotting na Maho Beach

Jest taka plaża, na której leżenie plackiem lub kąpiel w morzu do głównych atrakcji bynajmniej nie należą. Zapaleńcy z całego świata przybywający na Maho Beach na St. Martin cel mają jeden – godzinami oglądać lądujące i startujące samoloty, przy czym często bardziej o doświadczanie i przygodę niż o samo „podglądanie” chodzi.

Doświadczać można na plaży, w wodzie, albo stojąc pod płotem lotniska. Niektórzy nawet się na nim wieszają by odfrunąć na wyziewie ze startującego silnika.

Wizyta na Maho Beach to istotnie uczta dla zmysłów, spotting w najlepszym światowym wydaniu.

Wzrok. Nieźle trzeba go wytężyć, aby wyłapać na horyzoncie samolot wchodzący na prostą (chyba, że mowa o jumbo jecie, bo tego trudno przegapić). Jeśli się uda, satysfakcja gwarantowana.

Słuch – huk silników odrzutowych na początku rozbiegu przy tej bliskości plaży jest nie do opisania i może u niejednego wywołać palpitacje serca. Lądowania z kolei bywają magiczne – w miarę, gdy samolot zbliża się do plaży (tzn. do lotniska!) powoli natęża się gwar silników, aż w końcu – gdy maszyna przelatuje nad głowami – osiąga maksimum. Tuż po tym, w mgnieniu oka, następuje nieprawdopodobna cisza. I w tej ciszy, przy odrobinie szczęścia, można usłyszeć pisk przyziemiających w oddali opon. Pośród szumu fal. Bezcenne.

Węch. Po kilkunastu chwilach, przy sprzyjającym wietrze, zapach owych „przypalonych” opon dociera do plażowiczów. O zapachu benzyny lotniczej i emocjach z nią związanych wspominać chyba nie trzeba.

Dotyk. Niektóre maszyny przelatują tak nisko nad plażą, że prawie można je łapać za podwozie. Poza tym, w przypadku największych maszyn – coraz szybciej (subiektywnie) zbliżający się do pasa jumbo jet powiększa się w perspektywie do niewiarygodnych (tj. rzeczywistych!) rozmiarów, z których zdajemy sobie sprawę, gdy jest już za późno, żeby gdziekolwiek uciekać. Wrażenie bywa przeszywające.

Smak. Gdy wreszcie znudzi się stanie pod płotem lub kąpiel w wodzie, alternatywną perspektywę podglądania i doświadczania daje zlokalizowany tuż przy plaży legendany Sunset Bar, uznany przez Travel Channel za jeden z trzech najseksowniejszych barów plażowych na świecie. Tu, niejako przy okazji, można wzbogacać wrażenia o zmysł smaku – sącząc napoje z dolewką karaibskiego rumu.

O dominacji Maho Beach nad innymi plażami na wyspie świadczą gromadzące się dzień w dzień tłumy, zwłaszcza w godzinach popołudniowych, gdy na pasie 28 lotniska Princess Juliana siadają największe odrzutowce, tzn. Airbus A340 w barwach Air France i Boeing 747 KLMu. Sądząc po liczbie oczekujących na to wydarzenie, bez cienia przesady można by powiedzieć, że takie lądowanie to kulminacja dnia na tej małej karaibskiej wyspie.

Na małych wariatów z jednym lub dwoma śmigłami, nadlatujących niemal co chwilę z każdej strony, nikt tu prawie nie zwraca uwagi – chyba, że udowadniają właśnie, że są … wariatami. Na przykład gdy podchodzą naprawdę nisko (np. DHL na zdjęciu poniżej), albo gdy popisują się przed turystami na plaży – kołują do startu, zawracają tuż przy płocie prawie zahaczając o niego skrzydłem. Po ustawieniu się w linii pasa niespodziewanie zaczynają … cofać w stronę publiczności za płotem, co niechybnie wywołuje ekscytację. Zaciskają hamulec, zwiększają obroty silnika i, dopiero po kilku chwilach, ruszają z kopyta, pozostawiając po sobie tylko kurz w powietrzu, hałas i niniejsze wspomnienia.

Jak widać, nawet piloci chętnie urozmaicają całe to przedstawienie. Ci mniej wyczynowi sumiennie machają do publiczności przez okna w kokpicie podczas zawracania na pas.

Z wyjątkowości tego miejsca zdają sobie sprawę nie tylko ludzie – potrzebę adrenaliny w życiu wykazują również psy – choćby ten, który wybrał plażę Maho na miejsce codziennej toalety. Na jego pysku widać podwójne skupienie: na wykonywanej czynności per se oraz wnikliwej analizie sytuacji.

Zdążę, czy nie zdążę zanim ten gigantyczny trójnogi ptak za płotem zacznie się rozpędzać?

Ograniczoną z kolei świadomość sytuacji miewają mniej lub bardziej przypadkowi przechodnie na Maho Beach. Przelatujące tuż nad głową, albo, co gorsza, startujące samoloty stanowią zagrożenie dla zdrowia i życia, o czym wyraźnie informują znaki.

Na jednym z filmów uchwyciłem, jak rozpoczynający rozbieg MacDonnel Douglas zmiótł z plaży dwie niczego nieświadome starsze kobiety. Z jednej strony piach i gorący wyziew z ograniczoną ilością tlenu przez kilkanaście sekund, z drugiej fala wody.

Innym razem, pozbawiony wyobraźni (bo świadomość, że jest przy lotnisku, najwyraźniej miał) młodzieniec, który usiłował zrobić zdjęcie zza ruszającej do startu maszyny. Podmuch z silnika momentalnie zmiótł w stronę brzegu pozostawiony na piasku plecak, co zdezorientowany mocą silników właściciel zauważył, gdy plecak od dawna pływał w wodzie. Inna osoba próbowała schronić się od podmuchu uciekając w stronę brzegu, gdzie zaskoczyła ją … dwumetrowa fala. I strasznie, i śmiesznie.

Więcej filmów ze spottingu na Saint Martin znajdziecie na kanale youtube.

 Fot. Kuba

Podsumowując, przekonałem się na własnej skórze, że plaże na Saint Martin, a zwłaszcza ta przy lotnisku 😉 bynajmniej nie są przereklamowane. Liczba ludzi, którzy gromadzili się na Maho Beach, przerosła moje oczekiwania – to jedno z niewielu miejsc na świecie (jeśli nie jedyne), gdzie spotterami, obok starych wyjadaczy, stają się na masową skalę osoby niezainteresowane na co dzień lotnictwem. I potrafią czerpać z tego przyjemność!

Fantastyczne to uczucie stać się na kilka chwil częścią międzynarodowego tłumu, którego jednoczy taka przygoda (bardziej niż pod fontanną Di Trevi w Rzymie!). Tym bardziej, jeśli pośród tego wyborowego towarzystwa znajdują się motywujący do spełniania marzeń przyjaciele.

Marzenia się spełniają!

O tym jak się dostać na Karaiby oraz emocjach towarzyszącym lądowaniu i wylotowi z magicznego lotniska na Saint Martin czytaj tutaj.

Więcej dowodów zdjęciowych ze spottingu na Princess Juliana na picasa.

Projekt SXM

Sokrates stwierdził, że każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Ja bym poszedł o krok wstecz – każda podróż zaczyna się od marzenia.

Różne marzenia podróżnicze miewają ludzie. Dla jednych może to być zdobywanie górskich szczytów, dla innych maraton po muzeach czy piramidach, dla jeszcze innych – przemierzanie jezior lub oceanów na jachcie albo po prostu wygrzewanie się na pięknej plaży.

A co jeśli marzenie o takiej plaży uwzględnia drinka w jednej ręce, a w drugiej aparat fotograficzny? W plecaku przydałby się również odbiornik radiowy nastawiony na częstotliwość „tower” okolicznej wieży kontroli ruchu lotniczego (choć da się obejść i bez niego). A jeśli mamy na myśli Maho Beach, to w pakiecie dostaniemy hałas silników odrzutowych oraz zapach (przecież nie smród!) kerozyny.

Taki właśnie wyjazd wymarzyło sobie dwóch studentów zamieszkujących w owym czasie na ulicy Puławskiej w Warszawie. O tym, że są pozytywnie zakręceni w tematach transportowo-lotniczych dodawać nie trzeba.

Postanowili: Dajemy sobie 5 lat, żeby tam się znaleźć.

Czy dotrzymali słowa?