7 lat w Azji

Siódmą rocznicę mojej pustynnej emigracji świętowałem właśnie w Singapurze. Myślałem, że wybór był przypadkowy, ale teraz, gdy o tym piszę, uświadamiam sobie, że ten region świata stał się po prostu bliski mojej duszy.

W zasadzie jedynym celem wizyty w Singapurze było odwiedzenie przyjaciół, z którymi pracowałem w Katarze. W ciągu tych kilku lat przewinęło się ich przez nasz dział może dziesięcioro, w większości Chińczyków. Ostatnio powoli się wykruszali, narzekając na wszechobecny w Katarze kurz, kiepską infrastrukturę, a także pogodę – zwłaszcza wysoką wilgotność (sic!). Aż w końcu, z tej katarskiej wilgotności ulotnili się wszyscy i nie pozostał nikt.

Już nawet nie pamiętam, jak zacząłem się kumplować z azjatycką mafią. Przełomowym momentem bodajże było, jak połowa tej mafii wylądowała w jednym zespole ze mną. Tak się akurat złożyło, że przy czteroosobowym biurku siedziało dwoje Singapurczyków, Malezyjka i ja. Miejsce Malezyjki po jakimś czasie zajął … kolejny Singapurczyk. Nie było dla mnie ucieczki …

Mój początkowy entuzjazm z przebywania w tak egzotycznym dla przeciętnego Polaka otoczeniu przeradzał się we frustrację, jak tylko różnice kulturowe i problemy w komunikacji brały górę. Łatwo to sobie zresztą wyobrazić… Wkrótce jednak, na szczęście, entuzjazm powracał – zwłaszcza, gdy uświadamiałem sobie, że dużo nas jednak łączy.

Nicią porozumienia była bez wątpienia przynależność do nie-hinduskiej mniejszości w biurze. Pomagało również obeznanie „moich Azjatów” z Europą – jej kulturą i stylem życia, a, nierzadko – oczarowanie nią, połączone z moją azjatycką fascynacją.

Umiłowanie jedzenia (mowa o Singapurczykach i Malezyjczykach przecież!) też wytworzyło między nami wieź.  Na bieżąco obserwowaliśmy reakcje przy smakowaniu potraw własnych krajów. Przeważała ekscytacja, choć oburzenie i zdegustowanie też się zdarzało i zdarza do dziś – wystarczy, abym wspomniał o ryżu z truskawkami i śmietaną – połączenie smaków, które niemal każdemu Azjacie wydaje się profanacją.

Opinia o ryżu na słodko to nie jedyna różnica między nami. Różne są strefy klimatyczne krajów, z których pochodzimy, a, co się z tym wiąże – odmienna percepcja pogody w Katarze. Azjatyckie uwielbienie dla klimatyzacji niemal codziennie konfrontowane było z jego brakiem.

Moje możliwości adaptowania testowane były na najróżniejsze sposoby. Nawet do zdejmowania butów u progu mieszkania zdołałem się przyzwyczaić, a po pewnym czasie wszedłem na kolejny poziom zaawansowania i przestałem nawet na to przeklinać (!). Jednak na prawdziwą próbę mojego zaawansowania zostałem wystawiony ja, pewny siebie członek azjatyckiej mafii, gdy w trakcie wspólnej wyprawy za granicę, zostałem zganiony za niezdjęcie butów tuż przy drzwiach pokoju hotelowego. Kto by się spodziewał, że azjatycki obyczaj zdejmowania butów w domu obowiązuje także w hotelu w Ameryce?! Barwna opowieść z tego niechlubnego zajścia (!) krąży w niektórych kręgach do dziś…



Moja „sieroca” przyjaźń z Azjatami do dziś owocuje. Nauczyłem się od nich wiele, oraz od siebie – dzięki samemu obcowaniu z nimi. Dzień w dzień bombardowany byłem azjatyckim spojrzeniem na świat, któremu początkowo stawiałem opór – przecież stały za mną stare, zachodnie prawdy życiowe, dodatkowo najczęściej podparte nauką. Z czasem zaczęłem to azjatyckie, „nienaukowe” spojrzenie tolerować, akceptować, pochłaniać …

Do dziś jednak nie rozumiem, dlaczego w trakcie przeziębienia nie należy pić kawy, ani jeść pieczonego mięsa! A przecież tyle czasu spędziłem na debatach na ten temat!

Czy muszę dodawać, że debaty odbywały się w niezwykle melodyjnym, „singielskim” lub „mangielskim” akcencie, który wkrótce sam przy różnych okazjach zacząłem naśladować?



Z dzisiejszej perspektywy oceniam, że była między nami doskonała symbioza, choć dla ludzi z zewnątrz mogło to wyglądać, jakbym był czarną (białą!) owcą w „żółtym stadzie”…  

Tak bardzo w tę symbiozę uwierzyłem, że w trakcie przedstawiania się obcym osobom nieraz tłumaczyłem, pół-żartem, pół-serio, że jestem pół-Polakiem, pół-Singapurczykiem i … pół-Malezyjczykiem. Że trzy połowy to niby niemożliwe? – doskonale oddawało to dziwność, ale i autentyczność sytuacji, w której się znalazłem! Gdy próbowano dopytywać o to, która połowa jest większa, szybko i dyplomatycznie rozwiewałem wątpliwości dyskutantów przypominając, że o to chodzi w połowach, że wszystkie są równe…(Co to pustynne słońce robi ludziom z mózgu!?)

Co, gdybym na początku kariery nie był zmuszony do zaprzyjaźnienia się z obcymi na pierwszy rzut oka Chińczykami? Naturalnym jest chyba, że swoi lgną do swoich i dziś obserwuję, jak większość młodych Europejczyków w moim biurze wybiera swoje towarzystwo wedle tego klucza. Ja w moich czasach takiego wyboru nie miałem i wcale tego nie żałuję! Cieszę się natomiast, że do południowoazjatyckiego stada zostałem przyjęty i do dziś, choć coraz częściej jedynie przy grupowym wspominaniu, mam w nim honorowe miejsce.

To wspaniałe uczucie mieć przyjaciół w wielu zakątkach świata. Z moją ekipą z Azji Południowo-Wschodniej łączy mnie więcej, niż dzieli, co udowodniłem właśnie w trakcie kolejnej już wizyty w Singapurze.

Fot. Jaem Prueangwet

Co mi zrobisz jak mnie złapiesz

Czwartek rano, tuż po świętach wielkanocnych.

Marusia: Hej, dzisiaj lecisz czy już jesteś na miejscu?

Wheyman: Co jest dzisiaj? Dokąd mam lecieć? I, wreszcie, gdzie jest to miejsce?

Marusia: Dżizas… Czyli gdzie teraz jesteś? 🙂 Już w Doha? 🙂

Wheyman: Już w Doha i jeszcze w Doha! Sam ledwo się w tym łapie…

Marusia: A gdzie lecisz w takim razie?

Wheyman: Otóż, prawda jest taka, że dziś leciałem i dziś jestem na miejscu. Dziś będę leciał i jutro też będę na miejscu. Tyle że innym, od dzisiejszego, ale tym samym, co wczorajsze.

Po kilku dniach odsypiania, wreszcie jestem w stanie odtworzyć bieg wydarzeń. Jest to problematyczne bynajmniej nie ze względu na konsekwencje dobrej zabawy na weselu kuzynki, w którym w międzyczasie uczestniczyłem, choć trzeba przyznać, że ono właśnie przyczyniło się do zamieszania.

Jak to się stało? Zasady obowiązujące w Katarze w pewnym stopniu karzą tych, którzy biorą urlop na tydzień lub dłużej. Najlepiej brać sześć dni lub mniej, w przeciwnym razie weekend jest również liczony jako urlop. Co z tego, że wszyscy uważają, że to bez sensu?

Po sześciu dniach w Polsce (licząc weekend…) postanowiłem więc zaoszczędzić dni urlopowych i wrócić do pracy na jeden dzień – czwartek. W Doha wylądowałem ok. piątej rano i po szybkim prysznicu w domu i przebraniu się byłem już na siódmą w pracy. Po pracy czekało mnie rozpakowanie (słoików ;), spakowanie i szybka wieczorna drzemka. Około północy wyjeżdżałem do Polski na kolejne trzy dni, w tym na rzeczone wesele.

Przedziwne to uczucie ponownie wejść na dziesięć dni w polski tryb życia z rowerem, bałtycką bryzą i błękitnym niebem w rolach głównych, z przerwą na osiem godzin pracy na innym kontynencie. Jeszcze dziwniej jest po tym okresie wrócić „na dobre” do Kataru. Czy było warto tych trzynastu godzin dodatkowo spędzonych w samolotach? Nie mam co do tego wątpliwości!

Nie pierwszy raz uraczyłem się takim podróżniczym maratonem, lecz nigdy wcześniej nie było to tak zaplanowane. Do dziś wspominam moją spontaniczną podróż na Malediwy. Zaczęło się od niewinnego powrotu z kilkudniowych wakacji w Polsce. Całonocny rejs z Mediolanu lądował w Doha w czwartek rano, po czym, niezbyt wyspany, udałem się do pracy. Na locie nie zmrużyłem oka, bo leciała nim w charakterze załogi Pani Truskawa, której sprawiłem niezłą niespodziankę pojawiając się – niby znikąd – na pokładzie. Jak tylko się okazało, że po krótkim odpoczynku w Doha udaje się ona na Malediwy z dwudniowym pobytem służbowym, postanowiłem skorzystać z okazji i dołączyć. Wylot do Male był ok. pierwszej w nocy, czyli ok. 20 godzin po naszym lądowaniu z Mediolanu. W czasie, gdy Pani Truskawa odpoczywała w pozycji horyzontalnej przed kolejnym rejsem, ja pracowałem, pakowałem się, biegałem kupować bilety, studiowałem przewodniki. Wszystko, prócz odpoczynku.

Czy muszę dodawać, że po dwóch nieprzespanych nocach z rzędu w pewnym momencie senność wzięła nade mną górę. Stało się to, jak tylko położyłem się na gorącym piasku. Pamiętam, lecz do dziś nie rozumiem, dlaczego, zasypiając, trzymałem ręcę wyciągnięte nad głową. W tej dziwacznej pozycji przebudziłem się po dwóch godzinach z przypalonymi pachami. Kto by się smarował, gdy niebo zachmurzone? Pod pachami?!

Mimo ogólnego zmęczenia, przeżycia były niezapomniane, skoro … do dziś je pamiętam jak żywe.

Najwyraźniej od czasu do czasu ma sobie człowiek potrzebę zdobycia kolejnego osobistego szczytu. Alpiniści mają swoje szczyty, podobnie jak maratończycy, czy morsy kąpiące się zimą w morzu. Moje mozolnie zdobywane szczyty są w kategorii szaleństw podróżniczych.

Więcej o tym swoistym dniu (tygodniu) świstaka w kolejnym wpisie.