Przebudziłem się po krótkiej drzemce na locie powrotnym do Kataru. Coś mi się chyba śniło… Zaraz mi się przypomni…
Spacerujemy jedną z przecznic wzdłuż Marszałkowskiej. Mijamy sklepy i sklepiki, restauracje i kawiarenki różnej maści. Po wielu dniach zachmurzenia w końcu wyszło słońce. Zbliża się południe, robi się wręcz duszno.
Nagle zauważam przed sobą znajomo wyglądające sylwetki. On – wysoki blondyn. Ona – brunetka w słomianym kapeluszu. Spacerują w tym samym kierunku, więc widzę tylko ich plecy, lecz po tylu latach znajomości trudno byłoby nie rozpoznać magicznej aury między nimi i tego charakterystycznego kroku. Podbiegam i łapię znienacka za ramię. Jacek i Karolina – przyjaciele z Warszawy!!!
Zaskoczenie byłoby mniejsze, gdyby wspomniana Marszałkowska nie była metaforą, której przez ostatnie kilka dni używaliśmy na określenie jednej z ulic w centrum … Hanoi.
Nie widzieliśmy się ponad rok, a tu taka niespodzianka, tak daleko od domu!
Całkiem przyjemny był to sen. Ale zaraz! Co jest jawą, a co snem? A może ja nadal śnię?
Dobrych kilka sekund zajmuje mi ustalenie faktów. Przecież to się zdarzyło naprawdę! Ale jak to?! Przecież przypadkowe spotkanie przyjaciół z Warszawy na ulicy w Hanoi graniczy z niemożliwością. Niech mnie ktoś uszczypnie, bo nadal w to nie wierzę!
Fot. Jaem Prueangwet