Wesele po tajsku cz. 2

Teatralny dym!

Przyciemnione światła w różnych kolorach!

Muzyka! (dość dramatyczna – w stylu Gwiezdnych Wojen)

Akcja!

Otwierają się drzwi sali bankietowej, a w nich pojawia się młoda para oślepiona światłem reflektora. Wyglądają na nieco speszonych, a na pewno zmęczonych – od ponad półtorej godziny pozowali do zdjęć, podczas gdy goście kosztowali przekąski i poili się trunkami.

Triumfalnie przechodzą przez salę pozdrawiając zebranych. Zasiadają przy wyznaczonym stole, bynajmniej nie w celu konsumpcji obiadu.

Na scenę zaproszeni zostają dwaj dygnitarze (mężczyźni w wieku rodziców młodej pary), którzy dokonują swego rodzaju laudacji i przemówienia do toastu. Jeśli dobrze zrozumiałem, są to najważniejsi goście, których obecność podnosi rangę wydarzenia (np. lokalny prawnik – zupełnie jak w niektórych filmach). Przemówienia zdają się trwać bez końca – dobrze, że wybrano tylko dwóch honorowych mówców! Następnie przemówienie pana młodego, w którym zawiera kurtuazyjne podziękowania.

Potem procesja pary młodej w stronę stojącej na środku sali platformy, na której właśnie ukazuje się kilkupiętrowy tort rodem z amerykańskich filmów. W świetle silnych reflektorów i w rytm odpowiedniej muzyki młoda para kroi tort.

Zaraz, zaraz! Przecież oni tego tortu wcale nie dotykają!

Własnym oczom nie wierzę – oni udają, że kroją tort weselny!

Wspólnie, trzymając okołometrowy „miecz”, przez minutę lub dłużej sumiennie wykonują ruchy jakby go naprawdę kroili. Z góry do dołu, kilka centymetrów w bok, z góry do dołu, itd. Ileż oni musieli ten teatralny ruch krojący ćwiczyć?!

Do dziś nie wiem, z czego tort był zrobiony, prawdopodobnie z plastiku… (czyżby był wraz z taką platformą przechodni z wesela na wesele?). Jedno jest pewne – ciasto roznoszone właśnie wśród gości przez kelnerów nie jest tortem krojonym przez parę młodą! Czuję się, jakbym właśnie wykrył jakiś podstęp, niczym Sherlock Holmes, choć dla zebranych wokół Tajów ta teatralność to zapewne nic szczególnego.

Następnie młoda para na klęczkach (!) wręcza rodzicom oraz wspomnianym dygnitarzom kawałki prawdziwego tortu przekazanego przez kelnerów. Wzajemnym ukłonom nie ma końca, można się nawet było przy tej okazji wzruszyć.

Mijają właśnie trzy kwadranse od wejścia pary młodej na salę bankietową, z czego doskonale zdaje sobie sprawę krążący wokół pary młodej reżyser spektaklu (słuchawka w uchu z mikrofonem). W rytmie odpowiedniej muzyczki następuje procesyjne wyjście z sali do lobby, gdzie fotograf już czeka na kontynuację sesji zdjęciowej umęczonej i najpewniej bardzo już głodnej młodej pary i gości. Druga sesja zdjęciowa („po weselu”) znów trwa w nieskończoność.

Tymczasem kelnerzy już dawno przestali uzupełniać jedzenie i jest ewidentne, że impreza zbliża się ku końcowi, więc goście powoli zaczynają się rozchodzić. Po niecałych trzech godzinach od mojego przybycia po weselu nie ma śladu i już wiem, że właśnie w ten nieoczekiwany sposób zyskałem wieczór, który mogę zacząć planować na własną rękę …

Szybko i konkretnie. Ileż czasu i nerwów tu zaoszczędzono w porównaniu z polskimi weselami? Dobrze znamy ten scenariusz – zwykle goście w dniu wesela od rana biegają nerwowo, bo wiedzą, że to ostatni moment na załatwienie czegokolwiek, potem następuje strojenie się i cała logistyka weselna, aż wreszcie całonocna impreza, a kolejnego dnia odsypianie i leczenie kaca.

Wizyta na tajskim weselu uzmysłowiła mi, jak współczesna aspirująca klasa średnia w Tajlandii jest rozdarta między własną tradycją a kulturą zachodu, znaną głównie z filmów amerykańskich. Mieszanie gatunków i stylów jest tu przecież na porządku dziennym, liczy się rytuał, choć nikt pewnie nie jest w stanie wytłumaczyć, co oznacza. Krojenie tortu, choćby plastikowego, bez którego wesela najwyraźniej nie można by uznać za udane, było tego najlepszym dowodem (a może to ja czegoś tu nie rozumiem?). Zresztą czy wszystko w życiu musi mieć sens? Cała ta ceremonialność dobrze się wpisuje w tajską mentalność, którą obserwuję od lat. Choć może to wydawać się nieprawdopodobne, największą część przyjęcia weselnego zajęło młodej parze pozowanie do zdjęć z gośćmi! A część oficjalna, wewnątrz specjalnie do tego wynajętej sali bankietowej – ledwo trzy kwadranse, po upływie których goście najzwyczajniej zaczęli się rozchodzić!

W Polsce powszechne są wesela w stylu „postaw się, a zastaw się”, ale po takim wydarzeniu zarówno gościom, jak i parze młodej zwykle pozostają wspomnienia na lata. Mimo, że wesele w Tajlandii trwało o wiele krócej niż polskie to będę je wspominał równie długo. Warto było przelecieć pół świata, by doświadczyć wesela w stylu tajskiej klasy średniej.

a

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.