Las, kawka i kociaki

W ostatni weekend obcowałem z naturą: góry, zielony las, wyśmienita kawa (naturalna!), kotki z lewej, kociaki z prawej, pośrodku przewijały się co chwilę pandy. Te ostatnie przede wszystkim zwizualizowane na gadżetach i np. skarpetkach w niezwykłe wzory, wystawione były na sprzedaż na każdym rogu ulicy.

Znowu spontanicznie, niemalże rok od ostatniej wizyty, udałem się na weekend do Seulu.

Któżby liczył godziny spędzone w powietrzu? Dla mnie to raczej inwestycja! Zwłaszcza, że po dotarciu do celu główną atrakcją był spacer (w klapkach) po parku narodowym Bukhansan – olbrzymim terenie zielonym na obrzeżach miasta, określanym często jako „płuca Seulu”. Wszyscy Koreańczycy, bez wyjątku, lansowali się w profesjonalnym sprzęcie trekkingowym. Klapek w takim miejscu powstydziłby się pewnie każdy, ale nie ja. Pragnienie dotlenienia się i poobcowania z naturą wygrało ten dylemat.

Energię po spacerze przywróciły koreańskie pierożki z wieprzowiną i kiszonką kimczi (Dwaeji Gogi & Kimchi Mandu).

Na deser … KOT! A raczej kotka, Hello Kitty – tak popularna w tej części świata, że doczekała się własnej sieci kawiarni. Zabrakło mi wymówek, więc postanowiłem sprawdzić co Hello Kitty Cafe ma w ofercie. Jak można się domyślać, dominują słodkości w kształcie tytułowej kotki, opatrzone – nie inaczej – charakterystyczną wstążką. I wszechobecny róż.

To teraz na przyszłość mam już wymówkę – zaliczyłem w życiu wizytę w Hello Kitty Cafe i drugi raz wybierać się tam nie muszę. Chyba, że w tak dobrym towarzystwie, jak ostatnio, eh …

 

Hello Kitty Cafe w Seulu (Hongik University)

 

Latte art Hello Kitty, Rare Cheesecake Hello Kitty i … stół Hello Kitty



Bye bye Kitty, Hello … Halloween!

Déjà vu jak bumerang

QR901 / Perth-Doha

W trakcie lotu podchodzi do mnie stewardesa, wyraźnie zakłopotana, lecz dociekliwa.

– Bardzo pana przepraszam, ale mam wrażenie, że już kiedyś razem lecieliśmy.

Uśmiechnąłem się. Rozumiem, że dla osoby w jej fachu zapamiętanie który pasażer, dokąd i kiedy leciał bywa niemożliwe. Pełen zrozumienia i z pewnością w głosie wypalam:

– Zgadza się. Wczoraj, w przeciwnym kierunku, czyli z Doha do Perth. Siedziałem tam z tyłu, po lewej stronie pod oknem.

Na jej twarzy zarysowuje się chwilowy uśmiech, nieśmiały i nieco skrępowany, z którego wyczytuję, że bierze mnie za żartownisia (”przecież to byłoby bez sensu!”). Po chwili jednak powraca zakłopotanie. Najwyraźniej chęć rozwikłania zagadki tego niezwykłego déjà vu jest w niej silniejsza, więc drąży temat dalej:

– Hm. Może do Dżakarty? Około miesiąc temu? Tak, tak, to musiała być Dżakarta!

– To byłoby niemożliwe, bo nigdy w Dżakarcie nie byłem. Ale wczoraj, w drodze do Perth, jak najbardziej – zgodnie z prawdą powtarzam się.

Cisza. Widzę, że z uporem skanuje w pamięci pasażerów napotkanych miesiąc temu. Co za udręka! Wiara w to, że ktoś zdobyłby się na jednodniową wycieczkę do Australii jest dla niej trudniejsza niż odtworzenie w pamięci twarzy pasażerów rejsu do Dżakarty sprzed miesiąca! W końcu dziewczyna poddaje się:

– Cóż, przepraszam, że zajęłam panu czas. Przyjemnego lotu życzę.

Odchodzi, bo najwyraźniej nie ma pomysłu jak kontynuować tę dyskusję. Wygląda na to, że jeszcze bardziej upewniła się w przekonaniu, że jestem jakimś kiepskim żartownisiem. Wariatka?

A może to ja jestem wariatem? Któż o zdrowych zmysłach leciałby do Australii na weekend, na jedną noc, jak bumerang? Z tą samą załogą w obie strony, a więc z pobytem na miejscu tak krótkim, jak prawnie wymagany odpoczynek dla pilotów i stewardes!?

Fot. A. Fritz-Nowojorska

Co mi zrobisz jak mnie złapiesz

Czwartek rano, tuż po świętach wielkanocnych.

Marusia: Hej, dzisiaj lecisz czy już jesteś na miejscu?

Wheyman: Co jest dzisiaj? Dokąd mam lecieć? I, wreszcie, gdzie jest to miejsce?

Marusia: Dżizas… Czyli gdzie teraz jesteś? 🙂 Już w Doha? 🙂

Wheyman: Już w Doha i jeszcze w Doha! Sam ledwo się w tym łapie…

Marusia: A gdzie lecisz w takim razie?

Wheyman: Otóż, prawda jest taka, że dziś leciałem i dziś jestem na miejscu. Dziś będę leciał i jutro też będę na miejscu. Tyle że innym, od dzisiejszego, ale tym samym, co wczorajsze.

Po kilku dniach odsypiania, wreszcie jestem w stanie odtworzyć bieg wydarzeń. Jest to problematyczne bynajmniej nie ze względu na konsekwencje dobrej zabawy na weselu kuzynki, w którym w międzyczasie uczestniczyłem, choć trzeba przyznać, że ono właśnie przyczyniło się do zamieszania.

Jak to się stało? Zasady obowiązujące w Katarze w pewnym stopniu karzą tych, którzy biorą urlop na tydzień lub dłużej. Najlepiej brać sześć dni lub mniej, w przeciwnym razie weekend jest również liczony jako urlop. Co z tego, że wszyscy uważają, że to bez sensu?

Po sześciu dniach w Polsce (licząc weekend…) postanowiłem więc zaoszczędzić dni urlopowych i wrócić do pracy na jeden dzień – czwartek. W Doha wylądowałem ok. piątej rano i po szybkim prysznicu w domu i przebraniu się byłem już na siódmą w pracy. Po pracy czekało mnie rozpakowanie (słoików ;), spakowanie i szybka wieczorna drzemka. Około północy wyjeżdżałem do Polski na kolejne trzy dni, w tym na rzeczone wesele.

Przedziwne to uczucie ponownie wejść na dziesięć dni w polski tryb życia z rowerem, bałtycką bryzą i błękitnym niebem w rolach głównych, z przerwą na osiem godzin pracy na innym kontynencie. Jeszcze dziwniej jest po tym okresie wrócić „na dobre” do Kataru. Czy było warto tych trzynastu godzin dodatkowo spędzonych w samolotach? Nie mam co do tego wątpliwości!

Nie pierwszy raz uraczyłem się takim podróżniczym maratonem, lecz nigdy wcześniej nie było to tak zaplanowane. Do dziś wspominam moją spontaniczną podróż na Malediwy. Zaczęło się od niewinnego powrotu z kilkudniowych wakacji w Polsce. Całonocny rejs z Mediolanu lądował w Doha w czwartek rano, po czym, niezbyt wyspany, udałem się do pracy. Na locie nie zmrużyłem oka, bo leciała nim w charakterze załogi Pani Truskawa, której sprawiłem niezłą niespodziankę pojawiając się – niby znikąd – na pokładzie. Jak tylko się okazało, że po krótkim odpoczynku w Doha udaje się ona na Malediwy z dwudniowym pobytem służbowym, postanowiłem skorzystać z okazji i dołączyć. Wylot do Male był ok. pierwszej w nocy, czyli ok. 20 godzin po naszym lądowaniu z Mediolanu. W czasie, gdy Pani Truskawa odpoczywała w pozycji horyzontalnej przed kolejnym rejsem, ja pracowałem, pakowałem się, biegałem kupować bilety, studiowałem przewodniki. Wszystko, prócz odpoczynku.

Czy muszę dodawać, że po dwóch nieprzespanych nocach z rzędu w pewnym momencie senność wzięła nade mną górę. Stało się to, jak tylko położyłem się na gorącym piasku. Pamiętam, lecz do dziś nie rozumiem, dlaczego, zasypiając, trzymałem ręcę wyciągnięte nad głową. W tej dziwacznej pozycji przebudziłem się po dwóch godzinach z przypalonymi pachami. Kto by się smarował, gdy niebo zachmurzone? Pod pachami?!

Mimo ogólnego zmęczenia, przeżycia były niezapomniane, skoro … do dziś je pamiętam jak żywe.

Najwyraźniej od czasu do czasu ma sobie człowiek potrzebę zdobycia kolejnego osobistego szczytu. Alpiniści mają swoje szczyty, podobnie jak maratończycy, czy morsy kąpiące się zimą w morzu. Moje mozolnie zdobywane szczyty są w kategorii szaleństw podróżniczych.

Więcej o tym swoistym dniu (tygodniu) świstaka w kolejnym wpisie.

Na sushi i z powrotem

Długi zimowy wieczór w Doha. Farelka, wino, kobiety i pustynna melancholia.

Cwaniak nr 1 (z Trójmiasta, żeby nie było!):

– Ej, o co kaman z tą twoją kartą Diners Club? Mówiłeś, że możesz na nią wchodzić do saloników lotniskowych na całym świecie, tak?

Cwaniak nr 2 (z Wrocławia, żeby nie było!):

– Ano tak.

– A możesz też zaprosić osobę towarzyszącą?

– To zależy, ale często tak właśnie jest.

– Hm, trzeba by z tego skorzystać kiedyś.

– Czemu nie, ale te saloniki są tylko na lotniskach, i to za granicą.

– Przecież w naszym przypadku to nic prostszego!

[po chwili namysłu] Czy w tym twoim saloniku na lotnisku Narita w Tokio mają sushi? Bo od jakiegoś czasu mam ochotę na dobre sushi właśnie.

– Nie wiem, ale możemy polecieć i sprawdzić.

I polecieli. Na weekend. Na sushi w Tokio.

5168 mil w każdą stronę. 9 godzin z wiatrem i 12 godzin pod wiatr.

Samego pobytu w centrum tej japońskiej metropolii wyszło ok. 22 godziny. To wystarczająco długo, aby przejść wzdłuż i wszerz Shibuyę, zaliczyć sushi, zrelaksować się w japońskiej łaźni i saunie. Kulminacją i niejako tematem przewodnim, obok sushi, okazało się japońskie wino śliwkowe, o które zaczęliśmy rozpytywać po barach tuż po przyjeździe. Wobec braku sukcesów zrealizowaliśmy Plan B i, po zakupieniu wina w małym sklepie, udaliśmy się do słynnego Starbucksa w celu spożycia tego bezcennego trunku (i zakupionej dla niepoznaki kawy).

Dochodziła 22, oto trzech cwaniaków z Polski, po dziewięciu godzinach w samolocie z Doha i dwóch kolejnych w pociągu z lotniska do centrum Tokio, siedząc w ukryciu tyłem do reszty gości przy stoliku wzdłuż szyby, z widokiem na słynne skrzyżowanie obok stacji metra Shibuya, sączyło z gwinta japońskie wino śliwkowe.

Tego się nie zapomina.

Nazajutrz, udało nam się zwiedzić świątynię Asakusa i jej okolice. Co nas rozgrzewało do zwiedzania w ten mroźny dzień niech pozostanie słodką (oj tak, słodką!) tajemnicą.

 I tak oto, kategoria opisywanych na tym blogu bezcennych doświadczeń, za które nie zapłaci się kartą Mastercard, właśnie zyskała konkurencję w postaci karty Diners Club.

Co to ludziom potrafi do głowy przyjść!? A co dopiero takim cwaniakom?!?!?

P.S. Do saloniku na lotnisku Narita zaszliśmy w drodze powrotnej do Doha. Zdążyliśmy na 15 minut przed jego zamknięciem, więc sushi już nie było. Może i mielibyśmy więcej czasu, gdyby nie konieczność opróżnienia przed kontrolą bezpieczeństwa zapasu słoików ze słodką cieczą i zielonymi śliwkami w środku.

P.P.S. Słoik i śliwki (nasączone prądem!) udało się przewieźć do Kataru. Określenie słoik dumnie zyskuje nowe znaczenie 🙂

Tbilisi! Gruzja!!!

Jak może się skończyć wystawienie do wiatru przez kumpla, który na 105 (!) minut przed wylotem wycofał się ze wspólnych weekendowych planów podróżniczych do dalekiej Azji?

Taka sytuacja wyjściowa, trzeźwość umysłu (niekoniecznie była to błahostka o pierwszej w nocy!), kilka nerwowych telefonów do przyjaciół i szczypta spontaniczności – tylko tyle i aż tyle wystarczyło, aby spędzić fantastyczne dwa dni na wschodnich krańcach … Europy i przy okazji dokonać odkrycia na wagę złota.

Cóż takiego jest w Gruzji, że większość turystów (jeśli nie każdy) wyjeżdża z niej zauroczona? Jak to się dzieje, że latać do Gruzji uwielbiają nasze załogi, w tym zazwyczaj wybredni Azjaci? Z kim w Katarze bym nie rozmawiał, chciałby do Tbilisi wrócić, i to jak najprędzej. Ostatnio też się do tej grupy zaliczam.

Autor jednego z przewodników po mieście ocenił, że Tbilisi jest odświeżająco ludzkie. Coś w tym jest. Znana z innych miejsc powszechna komercjalizacja, towarzyszące jej agresywny marketing, dbałość o spójność wizerunkową globalnych marek i cała reszta tej powtarzalnej nudy jeszcze się tu nie zadomowiły (Starbucks’a nie uświadczysz!). Powoli się to zmienia, ale to stare, bo założone ponad 1500 lat temu, miasto, tak łatwo globalizacji nie ulegnie, bo jego mieszkańcy noszą w sobie dumę. Z korzyścią dla nich samych i turystów. W tej samej publikacji doczytałem się stwierdzenia, że w Tbilisi panuje „szczere niedołęstwo”. Z jednej strony kosztowne renowacje starych budynków, których efektem jest przesadna sterylność, a z drugiej rudery o każdym możliwym stopniu (nie)używalności.

Tbilisi urzeka pod wieloma względami. Jak tu nie ulec zalotom tego stołecznego miasta, skoro na każdym kroku, w środku lata, można kupić świeże, dojrzałe pomidory, śliwki, arbuzy, morele, brzoskwinie…  I to wcale nie idealne z wyglądu, lecz z naturalnymi wadami – tu plamka, chropowatość, tam przypalenie słońcem, gdzie indziej ślad po robaku. Czym ja się zachwycam!? Zrozumieją ci, którzy tak jak ja mieszkają na pustyni i w sklepach do wyboru mają „plastikowe” warzywa i owoce bez smaku.

O zaletach gruzińskich napitków produkowanych z winogron rozpisywać się nie trzeba. Mnogość sklepów winiarskich z ofertą pod turystów początkowo mnie przeraziła, ale któż by się przejmował, skoro ceny są umiarkowane, a w Katarze trwa właśnie Ramadan?  Wino do obiadu, wino do deseru, wino do kolacji. Do wyboru, do koloru. W doborze pomógł nam Giorgi – świeżo upieczony magister o winnej specjalności (!), którego zapoznaliśmy na degustacji w sklepie, w którym pracował. Zaproponował, że w swoim wolnym dniu obwiezie naszą paczkę po okolicy. Zapaleni couchsurferzy takich ofert nie odrzucają!

Pomiędzy kolejnymi stakanami wina należało coś przegryźć. Również i pod tym względem Gruzja nie zawodzi. Chinkali (czyli mięsne pierożki z rosołkiem), chaczapuri (zapiekane placki z serem i innymi dodatkami), szaszłyki cielęce i wieprzowe, phali ze szpinakiem lub burakami z dodatkiem granatu i orzechów włoskich, do tego najróżniejsze sery, surówki. Prawdziwy raj dla kubków smakowych! Do wypróbowania pozostało wiele innych tradycyjnych dań gruzińskich. Nie mam wyjścia, muszę do Tbilisi wrócić!

Tak oto, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, niejako z rozbiegu (acz z międzylądowaniem w Baku), Gruzja wskoczyła na jedno z czołowych miejsc w moim plebiscycie na Odkrycie Dekady. Czy przyszłe doświadczenia potwierdzą, że zasługuje na tę silną pozycję?

Więcej zdjęć na Picasa.

Szczyt spontaniczności

Podróże lotnicze rzadko kojarzą się ze spontanicznością. Wielu pasażerów dniami i nocami planuje zakup biletu, wreszcie go kupuje, a po kilku tygodniach lub miesiącach w końcu wyrusza w tę długo wyczekiwaną podróż.

Gdzie leży granica spontaniczności?

Co jeśli decyzja o podróży pojawia się na 60 minut przed godziną odlotu? Czy to już jest za późno? Oczywiście – odpowiedziałby niejeden.

A gdyby na te 60 minut przed odlotem siedzieć wygodnie w domu, w piżamie, będąc oswojonym z myślą, że nadchodzące dni spędzi się bez ruszania się z miejsca?

– Bez szans. A już tym bardziej bez biletu!

Miałem ostatnio okazję przetestować opisany powyżej scenariusz w wersji ekstremalnej, tzn. łóżko, piżama, relaks, brak biletu.

T: – 60 minut

Czwartkowy (tzn. weekendowy) wieczór. Dzwoni telefon. Koleżanka z pracy oznajmia, że właśnie się odprawiła na rejs do rodzinnego Kuala Lumpur i jest 45-minutowe opóźnienie. Miała nadzieję spotkać mnie na lotnisku w drodze „do Dokądś” (był przecież weekend…), a tu niespodzianka – wheyman siedzi w domu dobrze oswojony z myślą, że przed nim kolejny weekend w Doha.

– Dlaczego nie lecisz ze mną do KL? – pyta.

– Nie wiem – odpowiedam. Zamurowało mnie, bo naprawdę nie znam odpowiedzi na to wyjątkowo trudne pytanie.

– Baw się dobrze – życzę jej na zakończenie rozmowy, ale chwilę potem pojawia się burza myśli wraz z naczelnym pytaniem: – Dlaczego mnie tam nie ma?

Przez pięć minut walczę ze sobą w myślach.

T: – 55 minut (- 1h 40 minut uwzględniając opóźnienie)

Bez żadnej gwarancji, że z powodu opóźnienia odprawa nie została jeszcze zakończona, rzucam się w wir pakowania. Znajomość rutyny bardzo pomaga. Mały plecak, klapki, szczoteczka do zębów, bluza z długim rękawem do samolotu i paszport.

T: -45 minut (-1h 30 minut)

– Przecież ja nie mam biletu!

Na szczęście do tego potrzebny jest tylko komputer z internetem. Okazuje się, że nie można kupić biletu na mój rejs. Nic dziwnego – z rozkładu wynika, że właśnie powinien trwać boarding! Wybieram rejs na następny dzień. Pospiesznie robię telefonem komórkowym zdjęcie biletu wyświetlonego na ekranie.

T: -40 minut (-1h 25 minut)

Wybiegam z domu! Jedno rondo, dwa skrzyżowania ze światłami, które szczęśliwie przejeżdżam bez zatrzymywania, na zielonym 🙂 Parkuję jak zwykle przy hotelu Rotana pod lotniskiem. Klucze do plecaka, plecak na plecy. Rutynowy spacerek na terminal odlotów.

T: – 25 minut (-1h 10 minut)

Odprawa. Mimo moich obaw, nie ma najmniejszego problemu z tym, że przybyłem na tak krótko przed rozkładowym czasem odlotu (nie byłbym pewien, czy to kwestia procedury przy opóźnionych wylotach, czy jednak mojego szczęścia).

Kontrola paszportowa, kontrola bezpieczeństwa. Wolnocłówka.

T: -15 minut (-1h)

Spokojnym krokiem dochodzę do wyjścia do samolotu nr 10. Koleżanka oczom nie wierzy. Nie wierzyła, gdy jej mówiłem, że będę próbować.

Udało się! Jedziemy razem do Malezji!!!

Siadam i próbuję ogarnąć co się wydarzyło w ciągu ostatnich 40 minut. Próbuję sobie przypomnieć, czy zamknąłem samochód pozostawiony na parkingu. Żelazka na szczęście w ostatnich dniach nie używałem – przynajmniej w tej kwestii mam pewność…

Zaglądam do plecaka – wygląda na to, że mam wszystko, co potrzebne. Z dumą stwierdzam, że nawet o malezyjskiej walucie pamiętałem. A po chwili konstatuję:

– Przecież ja nie mam dolarów do wymiany! Ale mam kartę płatniczą. Uff.

A za moment drugi zonk:

– Nie mam absolutnie nic do czytania. Ale porażka! To będzie chyba pierwsza weekendowa podróż bez czytadeł, np. Tygodnika Polityka. Jak mogłem o tym zapomnieć?!?!

Tak wyglądał początek najbardziej spontanicznego weekendu poza Doha, jaki sobie sprezentowałem. Te 45 minut opóźnienia, dzięki którym to wszystko było możliwe, traktuję jako dar od losu. Tylko ode mnie zależało, czy zdecyduję się go wykorzystać.

Od lat udowadniam, że warto być w życiu spontanicznym. Tym razem przeszedłem samego siebie. Tegoż i Wam życzę!

Sky is the limit!

Tranzyt w Rangunie

Podróżowaniu z biletami typu standby towarzyszy dodatkowa dawka adrenaliny. Przekonałem się o tym nieraz w ciągu ostatnich kilku lat. Kwestia wolnych miejsc już mnie niezbyt rusza, po jakimś czasie da się do tej niepewności przyzwyczaić.

Ciekawiej robi się, gdy trzeba się przesiadać po drodze. Zwłaszcza na nietypowych lotniskach, które na przyjęcie pasażera takiego, jak ja, nie wydają się przygotowane.

Na przykład Yangon. Konkretne zwiedzanie Birmy planuję już od dłuższego czasu, ale konieczność uprzedniego załatwienia wizy przed podróżą bardzo to utrudnia. Pomyślałem, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się w stolicy Birmy chociażby przesiąść. Uruchomione niedawno bezpośrednie połączenie z DOH do RGN na pierwszy rzut oka jest idealną alternatywą dla bezpośrednich rejsów do Bangkoku, które w czwartki wieczorem są notorycznie pełne. Yangon odlatuje z Doha 20 minut później, a połączeń miedzy RGN a BKK jest sporo. Nic tylko lecieć! Czy aby na pewno?

Upewniłem się u źródeł, że dla pasażerów w tranzycie wiza nie jest wymagana. Zgodnie z wymaganiami, zakupiłem bilet standby na rejs Bangkok Airways z Rangunu do Bangkoku, o który już w czasie odprawy w Doha mnie zapytano – podobnie jak w wielu innych krajach, bez biletu powrotnego lub tranzytowego linia lotnicza nie podejmie się ryzyka zabrania nas na pokład.

No to lecim!

DOH-RGN-BKK

Po przylocie do Yangonu, zgodnie z radą znajomego zgłosiłem się do pani z obsługi lotniska czekającej przy rękawie, aby pomógła w przejściu przez tranzyt. Okazuje się, że nie jestem jedyny – ten sam sposób dotarcia do Bangkoku wybrała pracująca w QR stewardessa z Tajlandii.

Podajemy wydruki biletów, idziemy krok w krok za agentką. Ta uzgadnia przez krótkofalówkę, co z nami zrobić. Chwila oczekiwania, agentka upewnia się u innych pracowników lotniska. Mam wrażenie, że cokolwiek z nami zrobią, nie do końca będzie to legalne. Zapowiada się interesująco. Idziemy dalej. Krok w krok. Agentka prosi o paszporty i każe czekać, tu i tylko tu, przy winklu obok windy. I znika w korytarzach terminala.

Czekamy cierpliwie, choć nie jest to najłatwiejsze. Dokąd ona pobiegła? Do czego potrzebne były nasze paszporty? Mija 10 minut, pomocnej pani jak nie było, tak nie ma. Wszędzie pusto, mimo że na innych lotniskach w takim miejscu przechodziłyby tłumy ludzi w drodze na tranzyt lub kontrolę paszportów.

Jestem w obcym, ostatnio niezbyt stabilnym politycznie kraju, w strefie między wyjściem z samolotu a kontrolą paszportową, a mojego paszportu nie widziałem od 20 minut. Co dalej?

Wyobraźnia sięga do zakamarków pamięci i odnajduje obejrzany dawno temu film „Terminal” z Tomem Hanksem, w którym bohater bez ważnego paszportu utknął w strefie przylotów lotniska JFK. Bezskutecznie próbuję sobie przypomnieć, czy film dobrze się skończył…

C.d.n.

Afrykańska przygoda

Miała być Rwanda. Potem w planach pojawiła się niby-zastępcza Tajlandia, która – bynajmniej bez udziału chochlików – wkrótce zamieniła się w Tanzanię.
Kulminacją naszej spontaniczności była konferencja na skype pt. „Co spakować do Etiopii?”, na pół godziny przed wyjściem z domu na lotnisko.
Pan M. poleciał prawie bez exitu permitu. Prawie robi rożnicę. Dobrze, że Pani M. zna Hassana …
Na odreagowanie tych wszystkich stresów miała być butelka martini, którą nam zabrali na lotniskowej kontroli przy przesiadce. Po takich przejściach kupienie nowej butelki było absolutną koniecznością.
Chwilę później niezłomna walka o wolne miejsca na locie z Bahrajnu. Siedzenia w piątym rzędzie Airbusa 330 w barwach GF okazały się całkiem wygodne.
Gdyby tego mało, w Addis trzeba się było położyć na dywanie i walić pięściami w podłogę, żeby dostać bilet krajowy, za który już dawno zapłaciliśmy pełną taryfę, ale się udało!
A to tylko pierwsze 12 godzin naszej afrykańskiej przygody. Jak można się domyśleć, wróciliśmy cali i zdrowi. O tym, co widzieliśmy i czego doświadczyliśmy w kolejnych sześciu dniach, już wkrótce.

Machiato w Etiopii