Szczyt spontaniczności

Podróże lotnicze rzadko kojarzą się ze spontanicznością. Wielu pasażerów dniami i nocami planuje zakup biletu, wreszcie go kupuje, a po kilku tygodniach lub miesiącach w końcu wyrusza w tę długo wyczekiwaną podróż.

Gdzie leży granica spontaniczności?

Co jeśli decyzja o podróży pojawia się na 60 minut przed godziną odlotu? Czy to już jest za późno? Oczywiście – odpowiedziałby niejeden.

A gdyby na te 60 minut przed odlotem siedzieć wygodnie w domu, w piżamie, będąc oswojonym z myślą, że nadchodzące dni spędzi się bez ruszania się z miejsca?

– Bez szans. A już tym bardziej bez biletu!

Miałem ostatnio okazję przetestować opisany powyżej scenariusz w wersji ekstremalnej, tzn. łóżko, piżama, relaks, brak biletu.

T: – 60 minut

Czwartkowy (tzn. weekendowy) wieczór. Dzwoni telefon. Koleżanka z pracy oznajmia, że właśnie się odprawiła na rejs do rodzinnego Kuala Lumpur i jest 45-minutowe opóźnienie. Miała nadzieję spotkać mnie na lotnisku w drodze „do Dokądś” (był przecież weekend…), a tu niespodzianka – wheyman siedzi w domu dobrze oswojony z myślą, że przed nim kolejny weekend w Doha.

– Dlaczego nie lecisz ze mną do KL? – pyta.

– Nie wiem – odpowiedam. Zamurowało mnie, bo naprawdę nie znam odpowiedzi na to wyjątkowo trudne pytanie.

– Baw się dobrze – życzę jej na zakończenie rozmowy, ale chwilę potem pojawia się burza myśli wraz z naczelnym pytaniem: – Dlaczego mnie tam nie ma?

Przez pięć minut walczę ze sobą w myślach.

T: – 55 minut (- 1h 40 minut uwzględniając opóźnienie)

Bez żadnej gwarancji, że z powodu opóźnienia odprawa nie została jeszcze zakończona, rzucam się w wir pakowania. Znajomość rutyny bardzo pomaga. Mały plecak, klapki, szczoteczka do zębów, bluza z długim rękawem do samolotu i paszport.

T: -45 minut (-1h 30 minut)

– Przecież ja nie mam biletu!

Na szczęście do tego potrzebny jest tylko komputer z internetem. Okazuje się, że nie można kupić biletu na mój rejs. Nic dziwnego – z rozkładu wynika, że właśnie powinien trwać boarding! Wybieram rejs na następny dzień. Pospiesznie robię telefonem komórkowym zdjęcie biletu wyświetlonego na ekranie.

T: -40 minut (-1h 25 minut)

Wybiegam z domu! Jedno rondo, dwa skrzyżowania ze światłami, które szczęśliwie przejeżdżam bez zatrzymywania, na zielonym 🙂 Parkuję jak zwykle przy hotelu Rotana pod lotniskiem. Klucze do plecaka, plecak na plecy. Rutynowy spacerek na terminal odlotów.

T: – 25 minut (-1h 10 minut)

Odprawa. Mimo moich obaw, nie ma najmniejszego problemu z tym, że przybyłem na tak krótko przed rozkładowym czasem odlotu (nie byłbym pewien, czy to kwestia procedury przy opóźnionych wylotach, czy jednak mojego szczęścia).

Kontrola paszportowa, kontrola bezpieczeństwa. Wolnocłówka.

T: -15 minut (-1h)

Spokojnym krokiem dochodzę do wyjścia do samolotu nr 10. Koleżanka oczom nie wierzy. Nie wierzyła, gdy jej mówiłem, że będę próbować.

Udało się! Jedziemy razem do Malezji!!!

Siadam i próbuję ogarnąć co się wydarzyło w ciągu ostatnich 40 minut. Próbuję sobie przypomnieć, czy zamknąłem samochód pozostawiony na parkingu. Żelazka na szczęście w ostatnich dniach nie używałem – przynajmniej w tej kwestii mam pewność…

Zaglądam do plecaka – wygląda na to, że mam wszystko, co potrzebne. Z dumą stwierdzam, że nawet o malezyjskiej walucie pamiętałem. A po chwili konstatuję:

– Przecież ja nie mam dolarów do wymiany! Ale mam kartę płatniczą. Uff.

A za moment drugi zonk:

– Nie mam absolutnie nic do czytania. Ale porażka! To będzie chyba pierwsza weekendowa podróż bez czytadeł, np. Tygodnika Polityka. Jak mogłem o tym zapomnieć?!?!

Tak wyglądał początek najbardziej spontanicznego weekendu poza Doha, jaki sobie sprezentowałem. Te 45 minut opóźnienia, dzięki którym to wszystko było możliwe, traktuję jako dar od losu. Tylko ode mnie zależało, czy zdecyduję się go wykorzystać.

Od lat udowadniam, że warto być w życiu spontanicznym. Tym razem przeszedłem samego siebie. Tegoż i Wam życzę!

Sky is the limit!

Przez KUL do SIN

Chętnych na lot QR638 do Singapuru i Dżakarty było 19, w tym ja. Miejsce wolne ostało się tylko jedno – jumpseat – i dostała je żona kapitana (naturalnie!!). Pozostałych zaproszono na pokład QR624 lecącego przez Kuala Lumpur na Bali. Też nieźle – w końcu KL to tylko 325 km od docelowego Singapuru. Tym wspaniałym sposobem po raz trzeci w życiu lądowałem na lotnisku w KL, lecz tym razem nareszcie miałem okazję stolicę Malezji zwiedzić (do trzech razy sztuka). Jak się lata na biletach pracowniczych to trzeba być elastycznym – najważniejsze, że walizka spakowana i auto zaparkowane w miejscu gwarantującym akceptację ze strony katarskiej policji, cała reszta – w tym gdzie wylądujemy – się tak bardzo nie liczy. No, byle była to podobna strefa klimatyczna.

Bliźniacze wieże Petronasu

KL to w moim odczuciu połączenie Singapuru i Bangkoku. Zachwycałem się nowoczesnością (pociągów na przykład, lub wieżowców). Zachwycałem się lokalnym jedzeniem po bardzo przyzwoitych cenach – serwowanym na ulicznych straganach podobnie jak w Bangkoku. I bardzo sympatyczni ludzie.

Przekraczanie granicy między Malezją i Singapurem ma wymiar trochę symboliczny. Strona malezyjska – terminal odpraw brudny jak sto pięćdziesiąt, dość chaotycznie, ale bardzo sprawnie i szybko. W sumie dwie minuty (wraz z czekaniem).

Strona singapurska – terminal wypucowany, z wieżyczkami wartowniczymi jak sto pięćdziesiąt, przypominający bardziej więzienie, niż przejście graniczne. Samego czekania było minut trzydzieści. A potem przyszedł czas na prześwietlanie bagażu (już raczej nie o czas tu chodziło, lecz strach że jednak coś znajdą np. liść marihuany, w który wdepnęła podeszwa buta – za to też grozi stryczek). A z tymi gumami do żucia, to jednak bardziej stereotyp niż absolutnie przestrzegane prawo – nikt tego nie sprawdza przy wjeździe, i nawet znajomi Singapurczycy sprawę bagatelizują. Co innego zaśmiecanie ulicy – tej reguły większość jednak przestrzega, choć podobnie jak wszędzie można by znaleźć wyjątki. Ogólnie wrażenia z Singapuru też bardzo pozytywne, choć ceny (w szczególności żarcia) nie zachwycają, zwłaszcza gdy się przybywa prosto z Malezji.

Singapur - drapacze chmur i morze

Aha, jeszcze jedno – Singapurki wydają się ładniejsze od Malajek, ale podobno mają skaszaniony charakter (komercjalizacja życia w Singapurze robi swoje…)

Translate »