Słów kilka o miejscach, które odwiedziłem w czasie mojej międzywyspiarskiej podróży na skraj mapy (w wersji europocentrycznej 🙂
Po pierwsze – Hawaje. Od dawna chodziła mi po głowie wycieczka w te okolice. Pod uwagę brałem nawet przystanek w Honolulu przy okazji zeszłorocznej podróży dookoła świata, ale bezpośredni lot przez Pacyfik na pokładzie Asiana Airlines wtedy zwyciężył. Teraz okazało się, że lepiej za dużo nie planować – moja noga stanęła na Hawajach w mało spodziewanym momencie, z przypadku. Czemu nie?!
Hawaje – w porównaniu z innymi wyspami Pacyfiku – nie są chyba dla żadnego z nas „aż tak egzotyczne”. Ponadto – wbrew pozorom – bardzo łatwo się na nie dostać, np. przez Tokio (średnio 7 lotów dziennie!), co świadczy o ich popularności wśród japońskich turystów.
W ciągu dwóch tylko dni pobytu miałem to szczęście, że z pomocą lokalnego hosta zobaczyłem te zakątki Oahu, które są mniej uczęszczane przez tłumy turystów. Na popularną wśród zagranicznych przybyszy plażę Waikiki dotarłem dopiero dnia trzeciego, niejako z konieczności, to znaczy wtedy, gdy miało już mnie na Hawajach nie być (co „zawdzięczam” biletowi typu stand-by). Obawy co do Waikiki się sprawdziły – wyobraźcie sobie brzeg Oceanu Spokojnego, beżowy piasek, szum fal, a ponadto (gratis!): tłum ludzi (niektórzy spacerujący z psami, tak! – po plaży!), niekończący się rząd pięciogwiazdkowych hoteli, muzyka rockowa z okolicznych barów i bardzo intensywny zapach … chloru z hotelowych basenów umieszczonych na plaży. Odrażające!
Trudno sobie wyobrazić gorsze miejsce do spędzenia wakacji (zwłaszcza, gdy wokół jest tyle piękniejszych plaż!). Porównanie z Kutą na Bali – mimo, że nasuwa się niejako automatycznie – byłoby moim zdaniem niewłaściwe – tam szum fal, backpackerski wyluzowany styl i tłum pijanych blondynek wzdłuż Legian całkiem ładnie się razem komponują (co kto lubi …), a wielogwiazdkowe hotele z basenami cuchnącymi chlorem (co kto lubi …) zlokalizowano rozsądnie z dala od miejsc rządzonych przez rozszalałą młodzież!
Po drugie – Mikronezja. Dwa dni spędzone w stolicy Republiki Wysp Marszalla wystarczyły, abym się tym miejscem rozczarował. Każdy turysta z odrobiną rozsądku we krwi spodziewałby się tam raju na ziemi, bo niby dlaczego miałoby być inaczej?! Porównania z Seszelami czy Maledywami byłyby moim zdaniem jak najbardziej na miejscu. Tymczasem już po drodze z lotniska do centrum Majuro, moim niebieskim oczom ukazał się krajobraz industrialny i nigdy tak naprawdę się nie skończył (nawet wokół najdroższego w okolicy hotelu-resortu!). Rudery domów, wraki samochodów, zanieczyszczenie, a wszystko to z widokiem na Ocean Spokojny na czterech stronach świata. Te przykre widoki (przekonacie się na zdjęciach) są odzwierciedleniem mentalności lokalnych mieszkańców – to, co przewodniki określają jako wyluzowany styl życia ja określiłbym dosadniej jako czyste lenistwo.
Pieniądze na rozwój tego małego kraju złożonego z 1200 wysp i 29 atoli pompowane są co roku przez rząd amerykański; nietrudno się domyślić, że nie wystarczą na zbudowanie trwałego dobrobytu. Jest to doskonały przykład na to, że warunki naturalne (w tym przypadku zwłaszcza bogactwo miejsc do nurkowania) nie są gwarancją sukcesu gospodarczego. Co z tego, że są pomysły wśród liderów, skoro brakuje ich konsekwentnej egzekucji? Podsumowując, nie bardzo wyobrażam sobie, aby przeciętny turysta, który ma do wyboru dziesiątki innych wyspiarskich rajów na świecie, wybrał się na Wyspy Marszalla. Zwłaszcza, że żeby się tam dostać trzeba się przesiadać lub międzylądować na innych (czyt. atrakcyjniejszych) wyspach – Hawajach lub Guam!
Lepsze wrażenie zrobiły na mnie Pohnpei lub Chuuk (będące częścią kraju znanego pod nazwą Sfederowane Stany Mikronezji), które widziałem tylko z perspektywy terminalu na lotnisku – już sama infrastruktura wyglądała tam bardziej zachęcająco niż na Wyspach Marszalla. Najlepiej by wynająć jakąś Cessnę i oblecieć te wszystkie wyspy dookoła (plan bardzo ambitny i jak najbardziej długoterminowy). Koniec końców – jeśli kiedyś chciałbym wrócić w te rejony, to zdecydowanie do S.S.M!
Na koniec Guam – miejsce, w którym (wedle sloganu) zaczyna się każdy amerykański dzień. Jako terytorium zależne USA wyspa i jej mieszkańcy są bardzo zamerykanizowani, co widać na każdym kroku. Brak konkretnych atrakcji turystycznych (poza nurkowaniem rzecz jasna) wcale nie znaczy, że jest to miejsce odcięte od świata. Wręcz przeciwnie – Guam to lokalny hub linii Continental, a i rozkłady innych przewoźników nie sprawiają wielkiego zawodu, zwłaszcza pomiędzy Guam a Japonią i Koreą Płd. Okazuje się, że Guam to mekka japońskich turystów, których przyciągają lokalne centra handlowe. Nie od dziś wiadomo, że zachowania Japończyków czasem trudno zrozumieć: pokonują 2500 km samolotem w celu zaoszczędzenia kilku dolarów na markowych ciuchach i śpią w pięciogwiazdkowych hotelach! Notabene wzdłuż głównej plaży na Guam reprezentowane są bodajże wszystkie najdroższe globalne sieci hotelowe. Fenomenalne!
Tyle o skakaniu między wyspami Pacyfiku. Podsumowując – warto pamiętać, że nie każda wyspa na środku oceanu okazuje się rajem na ziemi. Moje preferencje po tak intensywnym zwiedzaniu destynacji wyspiarskich się nie zmieniają – Bali nadal wygrywa pod każdym względem!