Drugi w moim życiu wyjazd na Czarny Ląd zdominowały … czarne myśli. W drodze do Południowej Afryki i już po wylądowaniu błąkały mi się z tyłu głowy wspomnienia o nieszczęsnej parze Brytyjczyków, których napadnięto i brutalnie zamordowano w jednej z biednych dzielnic Kapsztadu. Wydawałoby się, że w RPA, która była gospodarzem Mundialu, już takie rzeczy nie mają prawa się zdarzyć… A jednak.
Czarne myśli towarzyszyły nam prawie wszędzie. W pewnym momencie zażartowałem nawet, że mogą się stać samospełniającą przepowiednią. I mimo, że wcale nie planowaliśmy się zapuszczać w jakieś niebezpieczne rejony, natychmiast zacząłem żałować wypowiedzenia tych słów. Przerażona mina współtowarzyszki podróży zdradzała wiele. Trudno się temu dziwić.
Z lotniska udaliśmy się prosto do hotelu, po czym planowaliśmy wybrać się na krótkie zwiedzanie najbliższej okolicy i przy okazji zjedzenie jakiejś smacznej afrykańskiej kolacji. Plan ten okazał się trudniejszy do zrealizowania niż gdziekolwiek indziej, bo w międzyczasie zapadł zmrok. Wyglądaliśmy przez okno hotelu w centrum jednego z największych miast w Afryce nie wierząc własnym oczom – nawet ruch uliczny zamarł! Głód okazał się jednakże silniejszy i odważyliśmy się przejść 300 metrów do poleconej przez hotel restauracji.
W połowie drogi pojawiły się wątpliwości, bo jedyną spotkaną osobą był czarnoskóry narkoman żebrzący o pieniądze, co przeważyło szalę paniki u koleżanki – o kontynuowaniu spaceru i rozważaniu za i przeciw na środku oświetlonej acz pustej ulicy nie było mowy i bardzo szybkim krokiem wróciliśmy na teren hotelu. Wszystkiemu towarzyszył bardzo silny, złowróżebny wiatr, wyginający palmy na pół! Nie wierzyłem już własnym słowom, gdy próbowałem przekonywać, że nic złego nie może się nam stać. Po chwili skonstatowaliśmy, że warto by jednak podjąć drugą próbę. Przeżyliśmy.
Czego można się spodziewać następnego dnia jeśli początki bardziej przypominały scenariusz horroru niż wakacje? Kładliśmy się spać na środku jakiejś urbanistycznej pustyni (założę się, że słyszałem ziewnięcie lwa w krzakach, ot, moja wyobraźnia). Obudziliśmy się w środku żwawej metropolii, tuż pod bardzo ruchliwym rondem, przystankiem dla autobusów i taksówek, tłumem przechodniów i towarzyszącym temu nieprawdopodobnym gwarem (lew, nawet gdyby chciał ryknąć, nie miał w tym całym zgiełku szans). Ponownie nie wierzyliśmy własnym oczom.
Z pewną rezerwą ruszyliśmy w miasto. Z początkowego strachu, który towarzyszył nam nawet gdy pytaliśmy obcych o drogę długo się potem śmialiśmy. Cała reszta mojego pierwszego pobytu w Kapsztadzie upłynęła wzorcowo. Nad czym się tu rozpisywać? – oczywiście, że chcę tam kiedyś wrócić!
Tymczasem, zapraszam na wirtualną wycieczkę po Kapsztadzie na picasa.