Zanzi Resort

Na ziemi: jaszczurki, kameleony, stonogi. Ponadto karaluch-olbrzym (znaleziony martwy), pająki, mrówy i mróweczki oraz różne inne owadzie stworzenia, o których istnieniu dowiadywaliśmy się, gdy codziennie rano ich rozmiękłe ciała wyławiał z naszego basenu pan ogrodnik.

Do tego przepiękna, egzotyczna roślinność, kolorowe kwiaty, wszechobecna zieleń. Grzegorz Turnau wiedział, o czym śpiewa: Gdzie powietrza woń nektaru …

W powietrzu – prócz woni nektaru: muszki, egzotyczne ważki-olbrzymy, a wieczorami komary.

Do programu naszego pobytu na Zanzibarze niepostrzeżenie zostały przemycone takie właśnie bliskie spotkania z naturą, nie zawsze w formie konwencjonalnej. Aby kontynuować wyliczankę, wspomnieć by należało o elementach lokalnej flory, które codziennie lądowały na naszych talerzach. Warzywa z okolicznego ogrodu, a wśród nich maniok, cebula, szczypiorek, fasolka, kolendra. Świeże owoce na deser. Do picia – sok prosto z właśnie zerwanego kokosa.

Faunie też udawało się na talerz przemycić – tej z powietrza, np. muchom podczas śniadania na plaży, i tej z wody – do wyboru była cała litania owoców morza i rybek.

To ledwie przekrój tego, co jedliśmy, a dokładniej – czego doświadczaliśmy, w trakcie niezapomnianego pobytu w Zanzi Resort.

Gotował nam codziennie szef kuchni – specjalista od dań w lokalnym stylu swahili i nie tylko. À la carte i wedle zachcianek gości. Pełna elastyczność, także w wyborze miejsca posiłku – w restauracji, przy basenie czy na plaży – przy naprędce przygotowanym stole z nogami w piasku i białym obrusem – gdzie tylko sobie człowiek zażyczy. Moje zachcianki na śniadanie – swahili, na kolację – swahili. Wśród rarytasów – maniok z mleczkiem kokosowym oraz owoce morza w sosie masala.

Zanzi Resort okazał się miejscem, gdzie można … zjeść jak Makłowicz – wykwintnymi daniami tu podawanymi delektował się w jednym ze swoich programów właśnie Robert Makłowicz. Własne danie, wedle lokalnego przepisu, gotował przed kamerą na naszej śniadaniowej plaży. Tak, jak my, odwiedził również miejscową wioskę dokonując przeglądu oferty straganów z warzywami i owocami. O zapuszczeniu się dalej po okolicy, rowerami, po międzymiastowej autostradzie, w programie nie wspomniał, więc najpewniej, w przeciwieństwie do nas, tego nie doświadczył. Niech żałuje, bo i tu sprawdziła się zasada, że wycieczki rowerem poza ośrodek hotelowy zawsze przynoszą bogactwo wrażeń i wspomnienia na lata.

Swoją drogą, to już drugi raz (po Etiopii), gdy trafiliśmy na ślad polskich podróżników-celebrytów w Afryce.

Wakacje w Zanzi Resort to olbrzymia swoboda i prywatność, czystość i wyjątkowa estetyka – stylowe wille z własnym basenem oraz bezpośrednim dostępem do plaży i oceanu. Przesympatyczna obsługa, chętnie wychodząca naprzeciw oczekiwaniom gości, oraz elastyczne podejście do klienta. Można poczuć się jak w domu. A ponad wszystko niespotykane doświadczenia kulinarne.

Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek na tym blogu tak szczegółowo wspominał o jakimś hotelu lub ośrodku. Tu robię wyjątek – zarządzające Zanzi Resortem Beata i Katja (oraz reszta załogi) w pełni na taką kryptoreklamę zasłużyły.

Asante sana!


Na zakończenie, aby opowieści o bliskich spotkaniach z florą i fauną Zanzibaru stało się zadość, wspomnę o gigantycznych żółwiach. Zamiast opisywać, jak bardzo gigantycznych, wspomnę o tabliczce, zaadresowanej do turystów z prośbą, aby na nich nie siadać… Najstarszy z nich miał 127 lat! Resztę niech pokażą zdjęcia, które już teraz dostępne są na picasa.

Zanzibar

Europy wiemy jaki powab,

człowiek jeśli chce coś więcej to jest Nomad.

Bo tak mu się podoba własna dusza,

ale także lecz z umiarem własna soma.

Trzeba uciec, albo to wybadać,

aby można opowiadać, sens ukazać.

Lepiej tego wcale nie odkładać,

raczej biegu pomysłowi temu nadać.

Bo na plażach Zanzibaru, kiedy nadmiar wód,

taki nadmiar wód obszaru dla chwil paru.

Gdzie powietrza woń nektaru, a nie baru,

ach, na plażach, być na plażach Zanzibaru.

Grzegorz Turnau – Na plażach Zanzibaru

 

Kto nas zna, temu nie trzeba tłumaczyć, że inspiracją do odwiedzenia Zanzibaru była piosenka Grzegorza Turnaua.

Korzenie tego pomysłu były mocno wrośnięte w nasze głowy, skrupulatnie podlewane przy każdej okazji, lecz katarska rzeczywistość, a zwłaszcza nasze silne, pustynne słońce, wnet wysuszały kiełki pomysłu, jak tylko zdołały wybić się z ziemi.

Wreszcie, na wiosnę, jak zwykle spontanicznie i niejako rzutem na taśmę, udało się zgrać ekipę i doprowadzić tę ideę do realizacji.

 

Zanzibar jest często określany jako „wyspa przypraw”. Wraz z sąsiadującą z nim wyspą Pemba był tradycyjnie głównym eksporterem goździków na świecie (a także cynamonu, gałki muszkatołowej i pieprzu). Przez długi czas pełnił rolę bazy handlowej w kontaktach z wybrzeżem afrykańskim. To właśnie handel przyprawami i niewolnikami zdeterminował jego bogatą przeszłość kolonialną – dzisiejszy Zanzibar to mieszanka wpływów arabskich, perskich, indyjskich, portugalskich, brytyjskich i Afryki kontynentalnej. Niezwykle barwną historię wyspy widać również obserwując jej mieszkańców – niesamowitą mieszankę grup etnicznych.

Przez kilka wieków był Zanzibar częścią Sułtanatu Omanu, czego dowody są bodaj najbardziej dziś widoczne w charakterystycznej, przepięknej architekturze. Spacerując po uliczkach Stone Town – zabytkowego miasta i kulturalnego serca wyspy –  czułem się poniekąd jak w moim ulubionym Maskacie.

Wedle przewodników turystycznych, niewiele się tutaj zmieniło przez ostatnie 200 lat. Nawet bym się z tym zgodził, gdyby nie dymiące spalinami samochody. Wijące się magiczne alejki, tętniące życiem bazarki, meczety nawołujące do modlitwy i mnóstwo wyniosłych rezydencji, w których dziś nierzadko znajdują się ekskluzywne hotele. Podobno ich pierwsi właściciele rywalizowali ze sobą w uzyskaniu najbardziej ekstrawaganckiego wyglądu. Mówi się, że jest to jedyne miasto z tak bogatą historią w całej Afryce.

To właśnie architektura najbardziej mnie w Stone Town zachwyciła. Tym bardziej cieszy, że miasto to znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Miejsca oznaczone kolonialną historią od dawna mnie fascynują – Melaka, Penang należą do moich ulubionych, z pewnością dlatego, że przypominają mi o moich europejskich korzeniach. Z kolei w kolonialnej przeszłości Zanzibaru najbardziej widoczne są wpływy omańskie, co przyjmuję z entuzjazmem. Oto moje uwielbienie Omanu zyskuje nową perspektywę…

Zanzibar słynie również z uroczych plaż ze śnieżnobiałym piaskiem oraz unikalnej nawet w tej części świata flory i fauny. O bliskich spotkaniach z powyższymi już wkrótce.