Oczywiście, że świętowaliśmy. Były jajeczka, sosy najróżniejsze, kiełbaska wędzona (z zawartością), pyszny chlebek prosto z Niemiec, duńskie masełko. Były też pisanki – tradycyjnie barwione cebulą i skrobane we wzorki (profesjonalnym zestawem do … manikiuru). W niedzielę wielkanocną – zupełnie jak kiedyś w Gdyni – konieczny był spacerek po bulwarze nad wodą, a zachęcała do tego prawdziwie wiosenna pogoda (zupełnie jak kiedyś w Gdyni, podkreślam – KIEDYŚ, bo przecież nie w tym roku!).
Nic, że śniadanie wielkanocne w wybornym polskim gronie mogło się odbyć dopiero późnym popołudniem. To znaczy po pracy. Wszak niedziela to w Katarze od zawsze dzień pracujący. Niedziela wielkanocna też. Do tego musiałem być w pracy o cały kwadrans wcześniej niż zwykle (toż to barbarzyństwo!, 6.45 rano zamiast 7.00 naprawdę robi różnicę, zwłaszcza w taki dzień).
Moje pierwsze w życiu święta spędzone poza rodzinnym domem. Niewątpliwie miały jedną zaletę – prawdziwie wiosenną pogodę (w zasadzie to już prawie na lato się tu zanosi – w nocy 25 st., w dzień dochodzi do 35st.). Szczerze mówiąc to chyba ten śnieg na Wielkanoc w Polsce trochę tu wywołaliśmy (raczej nieświadomie) – w czwartek przed świętami w samochodzie zapuściłem moim pasażerom (na ich wyraźne życzenie) polskie piosenki, w tym jeden z bożonarodzeniowych szlagierów ze słowami „pada śnieg […]” w refrenie. Śmiesznie słucha się takiej piosenki tuż przed Wielkanocą przy 27 st. w cieniu. Tym co w Polsce chyba do śmiechu nie było …