Hotel znowu przeszedł samego siebie. Specjalnie dla mnie podstawili cały minibus (kilkanaście siedzeń). Wszystko tylko po to, żebym mógł dojechać do ‘The City Center’ – największego centrum handlowego, jakie kiedykolwiek widziałem. Takie tam zachcianki. Sęk w tym, że wszędzie było napisane, że specjalny autobus jeździ regularnie o określonej porze spod hotelu pod samo centrum, które jest w innej części miasta. Sęk w tym, że nie spodziewali się, że ktokolwiek będzie chciał skorzystać z takiej usługi. A ja grzecznie czekałem, aż autobus podjedzie. W końcu się zorientowali, że tak łatwo się mnie nie pozbędą, zawołali kierowcę i autobus grzecznie podjechał. Specjalnie na moje życzenie. Najwyraźniej już dawno nikt z tej usługi nie korzystał, więc busik nie był podstawiany. Wszak do dyspozycji gości (ale już odpłatnie) są również bardziej luksusowe jaguary, jak też tzw. limuzyny. A ja się uparłem. I już. Gdybym wiedział, że będzie z tym tyle zachodu, to przecież pojechałbym taksówką.
Trochę będzie mi brakowało tej beztroski życia hotelowego. Sprzątanie, ścielenie łóżka, wynoszenie śmieci, … o codziennych gazetach, owocach, butelkach świeżej wody na stoliku nie wspomnę. Zacząłem nawet tęsknić za tą codziennością – w końcu trzy tygodnie w hotelu potrafi wypaczyć postrzeganie świata. Tak więc wyruszam na podbój Dohy – tej prawdziwej, gdzie droga do skądinąd pięknego mieszkanka prowadzi przez cuchnące podwórko.